Siedem lat temu, w małym, drewnianym kościele w górach (bo ty kochasz góry), przysięgałem ci wierność. O czym wtedy myślałem? Że to proste, przecież tak bardzo cię kocham. Sześć lat później „kochałem” już kogoś innego, a nasza przysięga uwierała mnie tak mocno, tak bardzo zapragnąłem wolności, iż chciałem, żebyś zniknęła z mojego życia. Żałowałem, iż cię mam. Wyobrażałem sobie, iż to ty mnie zdradzasz, iż już mnie nie kochasz, iż okazałaś się kimś innym niż jesteś. Zarzuciłbym ci wszystko, byle tylko móc odejść, by z czystym sumieniem zacząć „coś nowego”. Z nią.
Ale nie, twoje uczucia, jak na złość, pozostały takie same. Niezmiennie kochałaś mnie tak samo, a może choćby jeszcze mocniej. Niezmiennie zarzucałaś mi na szyję ręce wracając z pracy i całowałaś w czoło, trochę po matczynemu, trochę jak mała rozbójniczka, interesująca efektu. Jak to możliwe, iż kiedykolwiek przestałem tego chcieć? Jak to możliwe, iż zapragnąłem kogoś innego?
Zauważyłaś coś? Na pewno. Ale nic nie zrozumiałaś. Słyszałem raz twoją rozmowę z przyjaciółką: „Martwię się o niego, jest taki spięty, nerwowy – ta nowa praca to musi być dla niego olbrzymie obciążenie” … Zakląłem w myślach. Naprawdę musisz być taka troskliwa? I taka naiwna? Musisz być takim cholernym ideałem? Gdybyś chociaż raz, jeden jedyny raz dała mi powód, choćby najdrobniejszy…
Albo, gdybyś chociaż zaczęła mnie podejrzewać, szpiegować, sprawdzać telefon, robić awantury za późne powroty, za to, iż zapomniałem o rocznicy (nie zapomniałem, specjalnie spóźniłem się z życzeniami i kwiatami), za to, iż cię nie zauważam, iż mnie nie interesujesz. Nie. Ty czekałaś, trwałaś, tuż obok. Martwiłaś się i czytałaś tylko w Internecie o depresji. Robiłaś ciepłą herbatę z cytryną i sokiem z malin. I podsuwałaś mi witaminy. Nienawidziłem cię.
Tamtego dnia też nic nie podejrzewałaś, obejmując mnie mocno, ufnie, jak zwykle. Odsunąłem cię, zapaliłem papierosa. Bez jednego słowa, w kompletnej ciszy. Jak kocica zwinęłaś się w kłębek na twojej ulubionej kanapie. Pewnie pomyślałaś, iż mam ciężki dzień. Kolejny. Jak to możliwe, iż byłaś aż tak wyrozumiała?…
„Nie rób scen” – rzuciłem prosto z mostu, a ty zdziwiona szeroko otworzyłaś oczy. Wiedziałem, doskonale wiedziałem, iż choćby nie podejrzewałaś co adekwatnie chcę ci powiedzieć. „Już cię nie kocham. Musimy się rozwieść. Chcę być z kimś innym”. Znowu cisza. Myślałem, iż gdy tylko to powiem, zaczniesz krzyczeć, płakać, zadawać pytania. A ty tylko leżałaś na tej kanapie i patrzyłaś na mnie, intensywnie, długo, próbując pojąć, co adekwatnie się wydarzyło. Odwróciłem wzrok. Byłem tak bardzo pewny, iż tego chcę. Musiałem zakończyć to wszystko jednym cięciem. Żadnych „chodźmy na terapię”, ani „błagam cię, spróbujmy uratować ten związek”. Nie powiedziałaś nic.
Tego, co zobaczyłem w twoich oczach, kiedy się do ciebie ponownie odwróciłem, nie zapomnę do końca życia. Zaskoczenie, ból, łzy i najgorsze – niedowierzanie. Tak silna była twoja wiara we mnie. Tak mocno mi zaufałaś. Zabrałem ci tę ufność w kilka sekund. Wstałaś. Pomyślałem, iż za chwilę upadniesz, albo iż wybuchniesz – złością, agresją, nienawiścią. Że zadasz mi teraz setki pytań – o nią. Nic takiego się nie wydarzyło.
Wstałaś, po cichu poszłaś do sypialni, spod łóżka wyjęłaś moją walizkę. „Proszę, spakuj się teraz, kiedy mnie nie będzie” – wyszeptałaś, włożyłaś trampki na nogi i wyszłaś. Zaniemówiłem. Inaczej to miało wyglądać, inaczej miałaś się zachować. Miałaś usłyszeć ode mnie, iż nie zmienię zdania, iż to koniec, iż rozmowy nic nie dadzą. Nie dałaś mi szansy, żebym był jeszcze bardziej okrutny. Cała Ty.
Pozwoliłaś mi odejść. Przez kilka miesięcy żyłem z tamtą kobietą. Każde kolejne były coraz trudniejsze, bo okazywało się, iż to tylko chwilowe zauroczenie, przyciąganie czysto fizyczne, które skończyło się zanim zdążyliśmy się lepiej poznać. To szaleństwo nie było warte ani jednej Twojej łzy. Nie umiem powiedzieć Ci jak bardzo żałuję. Żałowałem już chwilę potem, jak zamknąłem za sobą drzwi naszego mieszkania.
W przeddzień kolejnej rocznicy naszego ślubu zaczynam rozumieć swój błąd i to, jak bardzo cię skrzywdziłem. To o całe dwanaście miesięcy za późno. Nie śmiałbym prosić cię o drugą szansę. Wiem, iż tego nie chcesz. Zbyt wiele kosztowała cię ta moja zdrada i sposób, w jaki odszedłem.
Wiem, iż znowu się uśmiechasz, iż zdarza ci się spotykać z tamtym dawnym znajomym ze studiów, na kawę i spacer. Nie mam prawa być zazdrosnym. Sam się go pozbawiłem. Za tydzień spotkamy się w sądzie i jeżeli wszystko pójdzie po twojej myśli, znów staniemy się dwojgiem wolnych osób.