Dotknęłam piersi, poczułam bicie serca. Miarowe. Wtedy zrozumiałam: dostałam drugie życie

zdrowie.interia.pl 20 godzin temu
Zdjęcie: INTERIA.PL


Jego serce bije we mnie już ponad ćwierć wieku. Jest w tym coś mistycznego: tyle lat po śmierci, a ten chłopak w pewnym sensie wciąż istnieje - mówi Małgorzata Rejdych, która 27 lat temu przeszła transplantację serca. W przebiegu grypy u kobiety doszło do niewydolności serca, a operacja była jedyną szansą na ratunek. Z okazji Ogólnopolskiego Dnia Transplantacji zapytaliśmy panią Małgorzatę, jak wygląda życie po przeszczepie.


Pamięta pani pierwszą chwilę z nowym sercem?
Obudziłam się, jeszcze zaintubowana. Pierwszy zobaczyłam krzyż. Rozejrzałam się: szpitalna sala. Pomyślałam, iż tak nie może wyglądać Niebo. Ułożyłam ręce na klatce piersiowej. Pod bandażami wyczułam bicie serca. Miarowe, spokojne, tak inne od mojego. Wiedziałam, iż się udało. Że dostałam nowe życie.


Obiecałam sobie, iż wykorzystam je najlepiej jak potrafię. Od 27 lat każdego dnia bardzo staram się dotrzymywać tej obietnicy. 27 lat! Po takim czasie z ciała człowieka już nic nie zostaje. A jego serce wciąż we mnie bije. Jakby on, w pewnym sensie, wciąż istniał. Jest w tym coś mistycznego, prawda?Reklama
Co pani o nim wie?
Bardzo niewiele. Młody, zdrowy chłopak. Miał wypadek. Lekarz, który mnie prowadził - w tych ostatnich tygodniach "poprzedniego życia" już nie ruszałam się ze szpitalnego łóżka, cały czas balansowałam na granicy życia i śmierci - powiedział mi: Małgosia, mam dla ciebie świetne serce.
Często myślę o tym chłopaku, którego śmierć dała mi życie. Szczególnie w święta. Myślę też o jego rodzinie, która zgodziła się, żeby pobrano jego narządy. Ale za taki dar - największy i najpiękniejszy z możliwych - nie ma chyba stosownego podziękowania. Nie ma reakcji, która byłaby adekwatna. Więc zamiast szukać rodziny, skupiłam się na tym, co mogę zrobić dla innych pacjentów i idei transplantacji. Założyłam Stowarzyszenie Osób po Przeszczepie Serca działające przy szpitalu Jana Pawła II w Krakowie. Na różnych spotkaniach - w szkołach, domach kultury i tak dalej - opowiadam historię swoją i innych pacjentów. Zachęcam ludzi, żeby wypełnili orzeczenie woli - informację o tym, iż chcieliby, aby po śmierci ich narządy były pobrane i przeszczepione potrzebującym - a przede wszystkim: by porozmawiali na ten temat z bliskimi. Ostatecznie - choć w Polsce obowiązuje model domniemanej zgody na oddanie narządów (pacjent za życia musiałby wyrazić sprzeciw) - to w praktyce jest to decyzja rodziny.
Decyzja podejmowana w bardzo trudnym momencie.
Na pewno. Ale gdybym była matką człowieka, który stracił nagle życie - to świadomość, iż część mojego dziecka żyje, przynosiłaby mi ukojenie.


Dlaczego potrzebowała pani przeszczepu?
Serce zniszczyła mi grypa. Czy raczej powikłania po grypie. Byłam młodą, zdrową, aktywną i wysportowaną kobietą. Zabieganą: praca, dom, córka, milion planów. Gdy zachorowałam, zamiast położyć się w łóżku, łykałam aspirynę i biegałam dalej. Bo to "tylko grypa". Po chorobie czułam się zmęczona, jakby brakowało mi sił, ale to rozwijało się stopniowo, na przestrzeni paru miesięcy, więc początkowo nie za bardzo się tym przejmowałam. Ot, wiosenne przemęczenie. Latem pojechaliśmy z mężem i córką na urlop do naszej ukochanej Łeby. Myślałam sobie: Wreszcie odpocznę, nabiorę sił. W Łebie zauważyłam, iż trasa, którą pokonywałam na rowerze wielokrotnie - i nigdy nie sprawiała mi trudności - stała się bardzo wymagająca. Nie lepiej było, gdy wróciłam do Krakowa. Męczyłam się coraz szybciej, coraz częściej brakowało mi tchu. W drodze ze sklepu do domu musiałam kilka razy zatrzymywać się, by odpocząć.
Poszła pani do lekarza?
Nie od razu. Działał mechanizm wyparcia. Podskórnie czułam, iż nie jestem zdrowa, ale nie chciałam tego przed samą sobą przyznać. Aż w końcu było tak źle, iż nie miałam wyboru. Poszłam do kardiologa. Gdy lekarz spojrzał na moje EKG i echo serca, zapytał tylko, czy przyszłam sama. Odpowiedziałam, iż pod drzwiami czeka mój mąż. Zawołaliśmy go. Zaczął wymieniać: powiększona lewa komora, niedomykalność zastawek, fala zwrotna krwi do płuc, niedokrwienie wszystkich narządów. A mówiąc najkrócej - jest bardzo źle. Po raz pierwszy padło słowo operacja. Na sam koniec mąż poskarżył się lekarzowi, iż palę papierosy. - Ile? - zapytał kardiolog. A paliłam prawie paczkę dziennie. Pamiętam, iż w odpowiedzi usłyszałam zdanie, które mną wstrząsnęło: W takim razie proszę albo natychmiast rzucić, albo więcej nie zawracać mi głowy, żebym miał czas dla innych pacjentów. I wie pani, iż jak wyszłam z tego gabinetu, już nigdy w życiu nie zapaliłam papierosa?


Ale pani stanu i tak to nie poprawiło?
Na tym etapie nie miało już prawa. Jeszcze wypierałam z umysłu konieczność operacji, jakbym liczyła na jakiś cud, ale było coraz gorzej. W końcu przyjechała po mnie karetka, bo doszło do tak zwanego częstoskurczu. Potem kolejny raz. A potem jeszcze kolejne. Założono mi rozrusznik, ale serce wciąż było za słabe. Raz biło z prędkością 20 uderzeń na minutę, raz - 200. Jesienią 1997 roku trafiłam do poradni transplantologii. Wpisano mnie na krajową listę oczekujących na przeszczepienie serca Poltransplantu. Dość gwałtownie wylądowałam na samej górze - tam, gdzie znajdują się ci, którzy transplantacji potrzebują najpilniej.
Na przeszczep czekałam trzy miesiące i trzy serca. Pierwsze serce, które było dla mnie przeznaczone, okazało się być uszkodzone. Za drugim razem to mój stan nie pozwolił na przeszczep. Trzeci raz wydarzył się, gdy już na stałe leżałam na Intensywnej Terapii, podłączona do tych wszystkich rurek i aparatur. Po godzinie 13 przyszedł lekarz i powiedział, iż przyjechali po mnie.


Ulga?
Przeciwnie. Tylko strach. Paraliżujący. Próbowałam uczepić się myśli, iż skoro zjadłam już obiad, to nie mogą mnie tego dnia operować. - Do operacji pozostało kilka godzin. Zdąży się strawić - powiedział lekarz.
Nie chciałam, żeby moja rodzina dowiedziała się o przeszczepie. Wolałam, żeby byli poinformowani po fakcie: iż przeżyłam albo iż nie przeżyłam. Jednak w wyniku pomyłki mój mąż dostał informację, iż za kilka godzin czeka mnie przeszczep. Przyjechał z naszą córką. Basia miała wtedy 14 lat. To była rozmowa... adekwatnie to było pożegnanie. Basia powiedziała mi wiele lat później: Mamo, ja cię tamtego dnia pochowałam.


Ile trwała ta rozmowa?
Kilkanaście minut. Lekarze widzieli na tych wszystkich monitorach, jak moje serce reaguje na emocje. Zwyczajnie bali się, iż ono tego nie wytrzyma. Że nie dotrwa tych kilku godzin do operacji.
O czym rozmawiała pani z rodziną?
Córce życzyłam, żeby miała szczęście w życiu. Żeby kiedyś poznała kogoś wspaniałego i żeby ojciec zaprowadził ją do ołtarza. Obiecałam, iż będę zawsze nad nią czuwać - choćby jeżeli "stamtąd".
Męża prosiłam, żeby zawsze pomagał Basi. Żeby nie zapomniał o moich rodzicach. Powiedziałam, iż w razie mojej śmierci powinien znaleźć kobietę. Reszta to były takie formalne i techniczne kwestie: gdzie co jest w domu, jak załatwiać jakieś rzeczy.
Operacja odbyła się w tym samym szpitalu?
Nie. Przewieźli mnie karetką do innego, na oddział transplantologii. Przygotowali do operacji, uśpili. Obudziłam się już w nowym życiu.
Ile trwała rehabilitacja?
56 dni. Najpierw tych najtrudniejszych, szpitalnych, a później w ośrodku w Nałęczowie, gdzie rehabilitowano osoby po przeszczepach. Pamiętam, gdy z Nałęczowa odwiozła mnie do domu karetka. Sąsiedzi wcześniej tyle razy widzieli, jak ratownicy zabierają mnie na noszach. A tym razem wysiadłam z ambulansu o własnych siłach. Zaczęli bić brawo. To była bardzo wzruszająca chwila.
Był kwiecień, 1998 rok. Wiosna, przyroda budząca się do życia, nadchodziła Wielkanoc. Święto nadziei. Nigdy nie przeżyłam go w taki sposób. To była najpiękniejsza wiosna w moim życiu. Cieszyłam się słońcem, kwiatami, tym iż mogę wyjść na spacer z psem, iż świeci słońce. Że żyję. Od 27 lat staram się codziennie przypominać sobie to uczucie. Czystą euforia z życia. I chyba mi się to udaje. Nie zmarnowałam drugiego życia.


CZYTAJ TAKŻE:
Idź do oryginalnego materiału