2277. Tragedia Nikodema przypomniała mi o innej równie bezsensownej śmierci

na-sciezkach-codziennosci.blogspot.com 19 godzin temu
Zauważyłam, iż od kilku dni internet "żyje" śmiercią 11-letniego Nikodema Mareckiego. Szczerze powiedziawszy ostatnio dość rzadko oglądam coś w telewizji, z nowymi serialami raczej jestem na bakier, toteż nie orientuję się w tych wszystkich młodych aktorach. A jednak nie mogłam przejść obojętnie obok patrzącego na mnie z ekranu laptopa chłopca o wyglądzie aniołka.
Z tego co wyczytałam w różnych portalach internetowych, 27 listopada Nikodem jak każdego dnia wracał autobusem ze szkoły do domu. Przystanek, na którym wysiadał z pojazdu, znajduje się naprzeciwko podwórka, na którym mieszkał. Chłopiec musiał tylko przejść, jak zwykle, przez ulicę. Dotychczas odbywało się to bez problemu. Tym razem jednak znad przeciwka jechał samochód, którego kierowca nie dostrzegł nastolatka przebiegającego przez jezdnię. Z impetem uderzył w jego drobne ciało, które wylądowało w rowie. Nikodem jeszcze żył, kiedy został przetransportowany do szpitala w Krakowie. Mimo wysiłków lekarzy, nastolatka nie udało się uratować i młody aktor zmarł z powodu pęknięcia wątroby. Jak mówią świadkowie, jego ostatnie słowa brzmiały: "Jestem Nikodem i nic mnie nie boli".
Nikodem dał się poznać szerszej publiczności, jako aktor młodego pokolenia grający w takich produkcjach jak m.in. serial "Szpital św. Anny" nadawany na TVNie, serial "Krakowskie potwory" oraz takich filmach jak "Zołza" i "Biała odwaga". Bardzo wielu aktorów, którzy mieli okazję grać z Nikodemem, po jego śmierci podkreślało nie tylko jego profesjonalizm, mimo młodego wieku, ale też w ogóle to, iż granie z nim było prawdziwym zaszczytem.
Śmierć Nikodema, bądź co bądź medialna, przywołała mi w pamięci śmierć innego chłopca, która wydarzyła się w podobnych okolicznościach przeszło 21 lat temu. Mikołaj urodził się 6 grudnia 1994 roku. Od urodzenia mieszkał z dziadkami i rodzicami, a z czasem i z młodszym bratem, Michałem, w maleńkiej wsi w województwie kieleckim. Wszędzie stamtąd było daleko - nie tylko do najbliższych miast, ale też do wioski, w której znajdowała się parafia, w której był ministrantem i szkoła podstawowa, do której z czasem uczęszczał chłopiec. W sąsiedniej wiosce mieszkał jego rówieśnik, a zarazem nasz wspólny kuzyn, Rafał, młodszy od niego o niecały tydzień. Razem zostali ochrzczeni, razem przystąpili do sakramentu Pierwszej Komunii Świętej, razem chodzili do klasy i siedzieli w jednej ławce, razem służyli do Mszy, razem pomagali rodzicom w polu i w obejściu, razem broili i bawili się, w końcu razem chodzili do i ze szkoły, w deszcz, śnieżyce, czy też piękną pogodę.
Tego dnia też razem wracali do domu. Był 4 listopad. Chłopcy rano jeszcze służyli do Mszy, a po lekcjach zostali dłużej w szkole. Dlaczego? Tego chyba już nikt nie pamięta. Na dworze padało, a oni już szli po ciemku, bo na tamtej trasie nie ma po drodze żadnych latarń ulicznych. Oni jednak znali drogę do domu na pamięć, tyle razy szli tych 5 kilometrów...
Z reguły było tam bezpiecznie, mało kiedy ktoś jeździł tamtą wiejską drogą. Tym razem stało się jednak inaczej - rozpędzone auto wjechało w dwóch małych chłopców. Mikołaj szedł od wewnętrznej strony jezdni i to on przyjął siłę uderzenia, która była tak duża, iż mój kuzyn, podobnie jak Nikodem, wylądował w rowie. Kierowca uderzył też w Rafała, któremu pogruchotał miednicę. Sam odjechał dalej, pozostawiając chłopców samych sobie niemalże w szczerym polu. Był rok 2004, telefony komórkowe były jeszcze luksusem, zwłaszcza wśród dzieci na wsiach. Niespełna dziesięcioletniemu Rafałowi udało się, prawdopodobnie pod wpływem szoku i adrenaliny, udało się dotrzeć na plebanię i zawiadomić księdza, który wezwał karetkę pogotowia. Niestety, Mikuś zginął na miejscu, nie dożywszy swych 10 urodzin, Rafał przez długie tygodnie leżał sam w krakowskim szpitalu. A sprawca wypadku? Do dzisiaj nie wiadomo kim był.
Chociaż tamten wypadek wcale nie był medialny, to cała wieś do dzisiaj pamięta o uroczym blondasku, jakim był Mikuś. Ja też nie mogłam uwierzyć w jego bezsensowną śmierć. Zwłaszcza, iż jeszcze jak żywe stały przede mną obrazy sprzed kilku miesięcy, kiedy beztrosko bawiliśmy się podczas wakacji przemierzając kolejne labirynty powstałe wśród łanów dojrzałych zbóż, albo zrywając polne kwiaty i zanosząc je do kościoła pod obraz przedstawiający Matkę Bożą, albo po prostu kopiąc piłkę na podwórku. I w zasadzie w dalszym ciągu mam przed oczami taki jego obraz.
Mikołajowi, Nikodemowi, i wszystkim tym dzieciom, które przedwcześnie odeszły do wieczności, dedykuję jeden z moich wierszy.

Tren ku czci małego Anioła
Ktoś przerwał piękną drogę Twego życia,
zgasł ogień świecy w ciemnościach błyszczący.
Szczery żal w sercu taty się pojawił,
płacz z piersi mamy, do nieba biegnący.
Zaledwie wczoraj byłeś tutaj z nami,
siedziałeś przy stole, jedząc chleb święty,
Dziś leżysz tam gdzie nie ma już bólu,
dziś leżysz wzbudzając smutek niepojęty.
I przyszło ci zamiast sportowych trampków,
włożyć anielskie skrzydła niewinności.
Bóg Cię nie zawiódł na żadne boisko,
lecz do otchłani swojej wieczności.
Nie będzie już smutku, nie będzie też bólu,
czasu tam nie ma, jest jednak czekanie.
Gdy Twoi bliscy dojdą do kresu życia,
to Ty im tam wyjdziesz na spotkanie.
Idź do oryginalnego materiału