Tradycja czy konsumpcja, czyli jak nie zwariować w te Święta?

stomalife.pl 2 lat temu

Współczesna kultura Zachodu nakazuje nam przeżywać czas Świąt jako czas gromadzenia rzeczy, wydawania pieniędzy i nadmiarowej konsumpcji. A gdyby tak dostrzec wartość tradycji i przynależności do wspólnoty? O tym, jak nie zgubić ogólnoludzkiego sensu Świąt w obliczu postępującej komercjalizacji, opowiada filozof Tomasz Stawiszyński.

Autorka: Kama Wojtkiewicz

Kama Wojtkiewicz: Tradycja obchodzenia Świąt Bożego Narodzenia na stałe zagościła w naszych domach, również tych świeckich. choćby jeżeli idea celebrowania narodzin Jezusa Chrystusa nie jest nam bliska, to i tak łamiemy się przysłowiowym opłatkiem. Dlaczego?

Tomasz Stawiszyński: Od lat postuluję, aby ludzie niewierzący mogli bez wstydu obchodzić Święta, jeżeli tego chcą. Wśród osób silnie zidentyfikowanych z katolicyzmem często pojawia się argument mówiący, iż niekatolicy nie mają prawa moralnego, aby kupować sobie choinkę czy celebrować kolację wigilijną. W ogóle się z tym nie zgadzam. Można przecież na różne sposoby rozumieć i przeżywać symbolikę świąteczną, także tę chrześcijańską. Niekoniecznie w sposób, który jest przez instytucje religijne reglamentowany. Symbolika religijna nie jest własnością żadnej konkretnej instytucji, tylko dobrem kultury, w której wszyscy żyjemy. I mamy do niego równe prawa. Oczywiście tradycja całkowicie pozbawiona wymiaru religijnego bywa drapieżnie wykorzystywana przez marketing. Staje się wtedy pustą formą, w ramach której różne nasze emocje, skojarzenia, potrzeby i pragnienia są zaspokajane po to, abyśmy wydali jak najwięcej pieniędzy. Dostrzegam więc tutaj dwa konteksty – religijny i komercyjny. Pojawia się pytanie, czy jest jakaś inna, trzecia droga?

Jeśli odsuniemy na bok zarówno komercjalizację świątecznej tradycji, jak i jej religijny wymiar, na jaw wyłonią się wartości takie jak czas spędzany z rodziną, wspólnota, refleksja, spokój. A zwyczaje dzielenia się opłatkiem, wkładania sianka pod obrus, czy zostawiania pustego miejsca przy wigilijnym stole, nawiązują do ważnych i zupełnie od religii niezależnych cnót.

Problem polega na tym, iż dziś często oscylujemy pomiędzy symbolem mającym jakieś znaczenie a pustym rytuałem, za którym nie stoi żadna treść. Musimy wyszukać w Internecie, co to adekwatnie znaczy włożyć sianko pod obrus, bo nie ma tego w przekazie kulturowym. Postępujemy zgodnie z utartą normą, choćby jej nie rozumiejąc. Wtedy gubi się także ten ogólnoludzki sens świątecznych rytuałów, o którym wspominasz.

Stoi za tym postępowaniem jakaś uniwersalna ludzka potrzeba?

Odwołując się do klasycznych koncepcji tego, czym jest czas święty i jaki jest jego kulturowo-społeczny sens, powiedziałbym, iż jest to moment, w którym zawieszeniu ulega codzienność. Zatrzymuje się ta regularna bieganina za zwykłymi sprawami, która wypełnia nam życie. Czas święty jest wejściem w sferę niezmienności. W rzeczywistość mitu, symbolu czy rytuału, który wciąż jest taki sam i ku któremu zbiorowo zwracamy się w akcie świętowania. To coś, czego mocno dzisiejszej kulturze brakuje. Na miejsce dawnych form nie przyszły nowe. Wytworzyliśmy za to wiele destrukcyjnych substytutów – takich jak ucieczka w alkohol, narkotyki czy ekstremalne doświadczenia – pozwalających oderwać się od zwykłego życia, które staje się coraz bardziej niepewne, samotne i smutne.

Czy gdyby nasza kultura nie była tak zabiegana i doskwierająca, to czy dostrzeglibyśmy w ogóle wyjątkowość Świąt? Może gdybyśmy cały rok żyli w spokoju i uważności na siebie nawzajem, nie byłoby w nas potrzeby, żeby obchodzić Święta.

Myślę, iż przez cały czas by była, bo sięga gdzieś głębiej, do zupełnych podstaw. Zwróć uwagę, iż Święta cechuje rytmiczność, która wywodzi się przecież ze świata przyrody. Rzeczywistość, która nas otacza, funkcjonuje w zróżnicowanej strukturze, która reprodukuje się w określonym porządku. I Święta go właśnie odzwierciedlają. Obchodzimy je w węzłowych momentach roku, kiedy następują naturalne przesilenia i przeobrażenia. Uczestnictwo w tym porządku pozwala poczuć się włączonym w jakąś większą całość. Danego dnia, co roku, wykonujemy konkretne czynności, spotykamy się i kierujemy w stronę czegoś większego od nas. W stronę natury, Boga, transcendencji, mitycznych wydarzeń. Święta chrześcijańskie to przecież święta fundamentalne. Duch się rodzi i przychodzi na Ziemię w grudniu, a w kwietniu Zbawiciel umiera na krzyżu, co jest przecież centralnym momentem chrześcijaństwa. To są sprawy rangi absolutnej, wiecznej, eschatologicznej. I my się ku nim wspólnie zwracamy, co daje nam poczucie, iż nie jesteśmy całkowicie pozbawionymi korzeni, osamotnionymi jednostkami. Jesteśmy wspólnotą, która funkcjonuje w świecie mającym niezależną od nas, przenikniętą wyższym sensem strukturę. Dziś w ogromnym stopniu to zatraciliśmy. Z jednej strony dlatego, iż religia traci na wartości, a z drugiej, bo wszystko to zostało wprzęgnięte w komercyjną machinę, która przejawia się między innymi tym, iż już w listopadzie stawiane są wszędzie rusztowania z upiornymi Świętymi Mikołajami. Jest to więc święto, ale przede wszystkim święto konsumpcji.

Za nami listopadowy Black Friday i gigantyczne przedświąteczne promocje. Dlaczego Święta stały się okazją dla największych koncernów, aby na nas zarobić?

W Polsce proces komercjalizacji Świąt zaczął się na dobre po 1989 roku, czyli po transformacji ustrojowej. Na świecie, oczywiście, dużo wcześniej. Ale od mniej więcej dwóch dekad nabrał ogromnego rozpędu. Kupowanie i konsumpcja są w tej chwili promowane jako podstawowa aktywność, która dostarcza ogromnej satysfakcji i którą należy koniecznie robić. W innym wypadku ominie cię szereg nader ekscytujących spraw. To się oczywiście zintensyfikowało przez rozwój technologii cyfrowej i informacyjnej, która stała się potężnym narzędziem marketingu i oddziaływania na wyobraźnię. Do tego dochodzą procesy wygasania innego kontekstu Świąt i wspomniana atrofia formuły religijnej. Przy agresywnym marketingu, który się do tego wydatnie przyczynia, kupowanie samo w sobie staje się formą święta.

Według raportu „Zakupy świąteczne 2021” firmy doradczej Deloitte Polacy wydają średnio 2129 złotych na organizację Świąt, z czego połowa idzie na prezenty. Niektórzy specjalnie na tę okazję zaciągają kredyty. W efekcie Święta stają się ogromnym finansowym i emocjonalnym stresorem. A zaharowane od gotowania i sprzątania matki odliczają już do końca, zamiast cieszyć się z rodzinnego czasu.

Polska przez długi czas była i przez cały czas jest krajem jednolitym religijnie, przez co może się nam wydawać, iż wszyscy powinniśmy świętować tak samo. To rodzaj jakiegoś mocno wdrukowanego w nas poczucia obowiązku. Zresztą, kościół katolicki ma wciąż w Polsce monopol na sprawy graniczne – narodziny, śluby, pogrzeby. Są to archetypowe wymiary istnienia, kiedy to człowiek rodzi się, kocha i umiera. W drugiej kolejności winę ponosi agresywny marketing, który tak nas emocjonalnie i wyobrażeniowo kalibruje, żebyśmy przeżywali czas Świąt jako czas gromadzenia rzeczy, wydawania pieniędzy i nadmiarowego jedzenia. Poza tym Boże Narodzenie nie bez powodu jest pod względem komercyjnym dużo lepsze niż Wielkanoc.

Dlaczego?

Boże Narodzenie przypada na koniec roku. Dlatego jest tak atrakcyjne do skomercjalizowania. Marketing wykorzystuje tutaj jedną z najintensywniejszych fantazji współczesnej kultury, mającą źródła głęboko w archaicznej wyobraźni i mitach, a mianowicie fantazję nowego początku, odrodzenia. Żyjemy dziś w świecie amorficznym, bez konturów. W codzienności, która się wlecze, w niepewności, lęku, beznadziei, braku perspektyw i poczucia sprawczości. Fantazja, iż teraz oto wydarzy się coś, co jednym cięciem uwolni nas od tego życia, które jest nie do wytrzymania, może być doskonałym kontrapunktem dla tej opłakanej sytuacji. Moment zmiany cyfry na końcu daty i przejście do następnego roku to niezwykle wrażliwy czas, bo towarzyszy mu nadzieja, iż od dzisiaj nareszcie wszystko się zmieni. Specjaliści od świątecznego marketingu doskonale zdają sobie z tego sprawę i umiejętnie na tych pragnieniach grają.

Co roku w grudniu instagramowe konta psychoedukacyjne nagłaśniają hasło: „W tym roku nie jadę do domu na Święta”, co spotyka się zarówno z aplauzem, jak i ogromnym oburzeniem. Bo jak to tak można nie pojechać do domu na Święta? A przecież często jedziemy z powinności, nie z własnej chęci. Okazuje się, iż ludzie, z którymi siedzimy przy wigilijnym stole, w ogóle nas nie interesują, są nam wręcz obcy. A jednak przyjeżdżamy po to, żeby wrócić później do domu i powiedzieć: „Nigdy więcej”.

Pozwolę sobie wystąpić w roli adwokata diabła. Oczywiście zgadzam się, iż przymus nie jest niczym dobrym. Jednak osobisty komfort jako jedyne kryterium budzi we mnie pewien opór. Są czasem sprawy ważniejsze niż to, czy się dobrze czujemy, czy nie. Jednym z problemów świata, w którym żyjemy, jest narracja, iż nie liczy się nic poza moim osobistym poczuciem zadowolenia. jeżeli nie czuję się dobrze w towarzystwie Babci, to nie będę jej odwiedzać i koniec. A może ważniejsze od naszego komfortu jest to, iż mamy obok siebie kogoś, komu na nas zależy, kto poświęcił wiele, żeby nas wychować, nierzadko rezygnując z własnych komfortów albo szans. Może ten ktoś nie potrafi dzisiaj do końca pojąć naszego świata, czy zaakceptować niektórych naszych wyborów. Ale czy to aby na pewno taka straszna zbrodnia? Fantazja o tym, iż każdy będzie nas zawsze stuprocentowo rozumiał i akceptował, wydaje mi się infantylna, choć dziś w różnych formach instytucjonalizowana, zwłaszcza w narracjach samorozwojowych. „Zerwij relacje z rodziną, jeżeli nie chcą Cię totalnie przyjąć”. Cóż, to nie jest wcale takie proste. Nie mówię, iż należy się zmuszać do funkcjonowania z ludźmi, którzy są realnie toksyczni czy przemocowi. Zwracam jednak uwagę na tę kuszącą opcję, w gruncie rzeczy egocentryczną, w ramach której wyłącznie moje odczucia są miarą wszechrzeczy. Otóż bardzo często nie tylko nie są, ale i nie powinny być. Warto więc czasami wziąć pod uwagę, iż coś od tych ludzi dostałem. I choć nie są doskonali – bo nikt nie jest – to są ze mną związani.

Lepiej porzucić naiwny idealizm i zaakceptować, iż nie przez wszystkich będziemy zrozumiani i przyjęci?

Święta mogą być ciekawą okazją do tego, żeby skończyć z fantazją o doskonałej harmonii i zobaczyć, czy można być blisko i wzajemnie się wspierać bez założenia, iż ma być to dla mnie przede wszystkim miłe i przyjemne. Bo być może, choć Babcia jest skrajnie konserwatywna, to zarazem jest to ostatni moment, kiedy mogę się z nią zobaczyć. Może dla niej ta tradycja, która dla mnie kompletnie się nie liczy, jest kwintesencją życia. Dlaczego miałbym więc nie pojechać i nie spędzić z nią dwóch godzin przy wigilijnym stole, choćby jeżeli będzie mnie to trochę irytować albo męczyć? Może Babcia nie jest idealna, ale – posługując się słynnym określeniem Donalda Winnicotta – „wystarczająco dobra”? Nie muszę oczekiwać, iż odzwierciedli moje wyobrażenie o absolutnie akceptującej i kochającej Babci. Chciałbym jednak zastrzec, iż absolutnie nie uważam, aby rozwiązaniem było nadużywanie i skazywanie siebie na coś, co jest potwornie trudne, raniące i nie ma żadnego sensu. Trzeba zawsze oceniać konkretną sytuację i kontekst. Mnie chodzi tylko o to, aby mieć dodatkowe kryteria poza osobistym komfortem.

Zakładając, iż ktoś nie jedzie do domu na Święta, bo sytuacja jest skrajnie patologiczna, albo po prostu nie ma do kogo jechać, to czy istnieje sposób na to, aby spędzać Święta po swojemu? Nie gotować dwunastu potraw, nie kupować prezentów, nie śpiewać kolęd?

Można znaleźć własną formułę, w której coś się z tradycji jednak ocala. Na przykład to, iż wychodzisz z codzienności i spotykasz się z bliskimi ludźmi, niezależnie od więzów krwi. A jednocześnie nie wpadasz w kanał skrajnej komercjalizacji, tylko szukasz formuły, która zachowa coś z uniwersalnego sensu Świąt. Ale jest tu jeszcze jedna warta uwagi kwestia. w tej chwili obserwujemy coraz bardziej brutalny konflikt pokoleń, podbijany komercją i ideologią, która napędza kapitalistyczną machinę. To narracja, w myśl której młodzi ludzie są czyści moralnie, najmądrzejsi i zmienią świat, a ci wstrętni starzy nic nie umieją i do tego zniszczyli planetę. Wściekła i karcąca starych Greta Thunberg jest tego procesu symbolem, a jego konsekwencją jest utrata poczucia ciągłości pokoleń. Dziś panuje przekonanie, iż wszystko, co było przed nami, należy przekreślić, bo to tylko opresja, błędy i wypaczenia.

Całkowite zanegowanie tradycji i obchodzenie Świąt z pizzą i przyjaciółmi tydzień wcześniej nie jest zatem najlepszym pomysłem?

Jest to jakaś opcja, ale myślę, iż nie warto tak całkiem spisywać tradycji na straty. Uznanie tego, iż nie wzięliśmy się znikąd, a świat, który znamy, jest efektem wysiłków wielu pokoleń, ludzi takich samych jak my, jest nie tylko racjonalne, ale też niezwykle istotne z perspektywy myślenia o wspólnocie. Trzeba pamiętać, iż kiedy przychodzimy na świat, wspólnota włącza nas w swoje struktury poprzez umożliwienie nam uczestnictwa w różnych symbolicznych formach i instytucjach życia społecznego. Prowadzi nas przez pewne węzłowe momenty transformacji, w których przechodzimy z jednej roli społecznej do innej. Obecnie, jak to diagnozował już kilkadziesiąt lat temu Mircea Eliade, żyjemy w kulturze, w której zanikły już tego typu rytuały inicjacyjne. Role społeczne przestały być tak wyraźne i niezmienne jak w społeczeństwach dawniejszych. Dzisiaj – o czym bardzo ciekawie opowiadałaś w jednym ze swoich podcastów – zmieniło się myślenie o tym, co w określonym wieku wypada, a co nie. Możesz zacząć studia po pięćdziesiątce, albo ustatkować się po dwudziestce. I jest to akurat pozytywna zmiana, bo dzięki niej nie jesteśmy już niewolnikami sztywnej struktury, która kiedyś w ogromnym stopniu determinowała kształt naszego życia. Natomiast świadomość upływu czasu i towarzyszących temu nieuchronnych strat pomaga na głębokim poziomie skonfrontować się z własnymi i cudzymi ograniczeniami, które są niejako wpisane w rzeczywistość. Ta bezkształtność i rozmycie, charakterystyczne dla dzisiejszego doświadczenia codzienności, mogą od tego skutecznie separować. A z kolei Święta czy świętowanie sprzyjają budowaniu tej świadomości.

Czyli o ile spróbować odpowiedzieć na tytułowe pytanie, jak nie zwariować w te Święta, można by powiedzieć, iż antidotum stanowi z jednej strony dostosowanie tradycji do naszej wizji i niezmuszanie się na przykład do kupowania i nadmiernego konsumowania, a z drugiej strony niewpadanie w skrajną indywidualizację i decydowanie wyłącznie z pozycji poczucia własnego komfortu, tylko dostrzeganie wartości, jaką niesie wspólnota i czas świątecznego zatrzymania. Bo to właśnie dzięki niemu możemy uchwycić pewne ważne dla nas elementy i wartości, na które w codziennym pędzie nie zwracamy uwagi.

Nie mam nic do dodania. W doskonałej esencji ujęłaś to, o czym tak długo rozmawialiśmy.

Tomasz Stawiszyński

filozof, eseista, autor bestsellerowych książek „Potyczki z Freudem. Mity, pokusy i pułapki psychoterapii”, „Co robić przed końcem świata”, „Ucieczka od bezradności”, „Misja Sowy. Tosia, Franek i sekrety filozofii” oraz „Reguły na czas chaosu”. W radiu TOK FM prowadzi m.in. „Godzinę filozofów” i „Kwadrans filozofa” oraz, wraz z Cvetą Dimitrovą, internetowy podcast „Nasze Wewnętrzne Konflikty”. Twórca podcastu „Skądinąd” (www.patronite.pl/skadinad) dostępnego m.in. na platformach Spotify, Apple Podcasts i Google Podcasts. Stały felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Jego teksty i audycje można znaleźć na stronie www.stawiszynski.org

Kama Wojtkiewicz

dziennikarka, redaktorka i autorka podcastu o psychologii i kulturze, „Sznurowadła myśli”. Jej teksty ukazały się m.in. w magazynach Newsweek Psychologia, Wysokie Obcasy, Glamour, Vogue i KUKBUK. Z wykształcenia prawniczka i skrzypaczka. Absolwentka prawa na King’s College London i studentka psychologii na Uniwersytecie SWPS w Warszawie. Jej portfolio można znaleźć na stronie www.kamawojtkiewicz.com

Idź do oryginalnego materiału