Monetyzacja uwagi
Idąc po ulicach czy poruszając się komunikacją, jesteśmy nieustająco bombardowani przez wszelakie treści marketingowe, które stają się coraz bardziej interaktywne i bezpardonowo wchodzą w prywatną przestrzeń uczestnika życia miejskiego. Ruchomy przekaz wizualny atakuje nas nie tylko z banerów reklamowych przykrywających nierzadko całe elewacje budynków i utrudniających nam w związku z tym orientację w przestrzeni, ale także uniemożliwia czytanie prasy w internecie czy doświadczanie sztuki. Technologia, czyli narzędzie obosieczne naszej codzienności, pozwala nam być bardziej efektywnymi czy zdrowszymi, a jednocześnie oszałamia, skutecznie pozbawiając nas umiejętności skupienia i dokonania głębszego rozpoznania rzeczy, zjawisk, sytuacji, z którymi mamy do czynienia.
Reinterpretacja sztuki
Z przerażeniem obserwuję tendencję do organizowania immersyjnych wystaw, reinterpretujących dzieła mistrzów w ruchome ekrany wielkości hangarów, próbujące przekonać nas do tego, co autor mógł mieć na myśli, ale nie miał odpowiednich narzędzi, by tak nam to pokazać. Te immersyjne instalacje, prezentowane w ciemnych klimatyzowanych salach, opierają się wyłącznie na zmysłach wzroku i słuchu. Na długie minuty przenosimy się do krainy ekranów, które z parametrów telefonów i tabletów rozdęły się tak, iż przesłaniają horyzont i skutecznie zawłaszczają całą uwagę, nie dając możliwości odejścia od dzieła czy objęcia go wzrokiem. Nie tylko zmieniają skalę i nasz stosunek do niej wybranego działa, ale także często zaburzają równowagę.
Świątynie sztuki
W swoim założeniu muzea są świątyniami sztuki, których prymarną funkcją jest jej prezentacja. Przy tworzeniu ekspozycji bierze się pod uwagę przeróżne parametry: w grę wchodzi skala samych dzieł, jakość i adekwatności użytych materiałów, kolorystyka, akustyka, wilgotność powietrza w budynku czy oświetlenie. Wszystko po to, aby stworzyć optymalne warunki do odbioru sztuki o określonej wielkości, formie i przekazie. Teoretycznie transpozycja tego przekazu na diody pozwala trafić do szerszego grona odbiorców – z takim uzasadnieniem spotykam się najczęściej. Jednak nie jest prawdą, iż w ten sposób doświadczenie obcowania ze sztuką staje się bardziej prawdziwe czy multisensoryczne. Chodzi o to, iż nasze przyzwyczajenie do odbierania świata na płaskich ekranach skutecznie ruguje i wyjaławia i tak już marną edukację w zakresie czytania sztuki czy – ogólniej – umiejętność czytania ze zrozumieniem.
Makdonaldyzacja doświadczeń
Muzea i galeria mają swoją szczególną atmosferę: trzeszczącą podłogę, górne oświetlenie, opisy wymagające zapoznania się z nimi oraz… wszechobecną ciszę – bodziec tak rzadko spotykany w dużych miastach, a tak niezwykle potrzebny dla zdrowia naszego systemu nerwowego. Wizyty w muzeach i galeriach pozostają jednak synonimem nudy i tortury lub snobizmu, ponieważ w codziennym doświadczeniu nie mamy rytuału składania wizyt w przybytkach kultury. Brakuje nam też ciekawości oraz narzędzi poznawczych ułatwiających poznawanie i rozumienie cichych obiektów ludzkich rąk. Boimy się galerii i instytucji kultury, budując w sobie lęk przed tym, iż nie jesteśmy godni, wystarczający inteligentni czy obyci. Tworzymy tym samym coraz szersze pole do popisu technologiom, które makdonaldyzują doświadczenia. I niechlubnie szczątkowy wymiar kształcenia estetycznego w rodzimych programach szkolnych (najmniejszy wymiar godzin w Europie) stanowi i przyczynę, i pochodną tej sytuacji wyobcowania kolejnych pokoleń ze świata sztuki.
Tymczasem sztuki wcale nie trzeba dogłębnie i „prawidłowo” rozumieć, wystarczy ją poczuć, doświadczyć jej, dać sobie szansę pobycia w kręgu jej uniwersalnej energii. Ważne, iż nam się podoba lub nie. Ruchome dzieła van Gogha, Beksińskiego czy Hokusaia nie spowodują, iż odbiór sztuki tych artystów stanie się bardziej zrozumiały. Tworzenie instagramowych wystaw sformatowanych do kwadratowych kadrów nie wyczuli nas na jakości estetyczne najbliższego otoczenia i nie skłoni do podnoszenia ich na wyższy poziom. Nie uwrażliwia nas również na innych i ich potrzeby (a sztuka współczesna bardzo często jest papierkiem lakmusowym nastrojów i lęków społecznych), jedynie dołoży cegiełki do technologicznych łapaczy uwagi, jakimi są social media, gdzie te przeżycia będziemy publikować, uwrażliwiając się jedynie na liczbę zdobytych lajków i tracąc długie godziny w poszukiwaniu eventów, które nam umknęły w zalewie wszelkich informacji.
Piramida potrzeb
FOMO, czyli lęk przed pominięciem, staje się (obok antybiotykooporności czy katastrofy klimatycznej) jednym z największych zagrożeń naszych czasów. Jako społeczeństwa wysoko rozwinięte mamy nienasyconą potrzebę bycia na bieżąco, cierpimy na nowizm, nie umiejąc odłączyć się od zalewu informacji, w większości bezwartościowych, za to stanowiących wątpliwą podstawę do czynienia porównań i wystawiania samoocen.
Podstawową potrzebą nie jest już dostęp do bezpiecznego schronienia czy odpowiedniego pożywienia, a telefon z dostępem do internetu i możliwość jego naładowania. Bez telefonu czujemy się jak bez ręki, choć wielu z nas dorastało w czasach wiszenia na trzepaku, klucza na szyi i uczenia się angielskiego z cartoon network u kolegi z sąsiedniej klatki.
Deprywacja sensoryczna
Jednym z ostatnich bastionów świata bez technologii są papierowe książki i kontakt z przyrodą – tą odległą od głównych turystycznych szlaków, uznaną za nieciekawą lub zbyt wymagającą dla gatunku, który umiłował komfort ponad wszystko.
Miejsca oferujące nam deprywację sensoryczną, czyli ograniczenie bodźców zmysłowych, często znajdują się tuż za rogiem. Wyciszenie zmysłów można osiągnąć poprzez izolację akustyczną, ograniczenie stymulacji zmysłu dotyku, a choćby wzroku – przez zaciemnienie lub wykorzystanie specjalnych gogli ograniczających widzenie.
W najbardziej klasycznym wydaniu na skrzyżowaniu technologii, branży kosmicznej i wellbeingu będzie to floating. Jest to relaksacyjna kąpiel w specjalnie wyciszonej i wyciemnionej komorze, w której unosimy się w wodzie nasyconej solą epson o temperaturze 36,6°C. Większość bodźców zostaje wyeliminowanych i można mieć wrażenie lewitacji w próżni. Polecam zainteresowanym, ale wróćmy do przyrody.
Deprywacją mogą być to również wakacje na surowej wietrznej wyspie, dalekiej północy skutej śniegiem albo w rodzimej puszczy. W przestrzeni bez aquaparków, barów, kasyn i oświetlonych promenad oferujących kuchnię z najdalszych zakątków świata. W miejscach, gdzie przyroda obfituje w monochrom barw, faktur i przeżyć. Najpierw obezwładni nas tam monotonność bodźców, ale z każdym kolejnym dniem, coraz bardziej uzbrojeni w uważność, odkryjemy przebogaty urodzaj życia. Deprywacja sensoryczna w takich przestrzeniach pozwala odpocząć naszym przebodźcowanym zmysłom, zatrzymać się, poczuć ciałem przestrzeń, która nie atakuje nadmiarem atrakcji, tylko daje szansę stopić się z otoczeniem.
Bycie „tu i teraz”, a nie „tam i potem”
Uważność pozwala na zatrzymanie się w teraźniejszości. To stan, w którym jesteśmy świadomymi uczestnikami „tu i teraz” – nie planujemy, nie wspominamy, jesteśmy obecni w konkretnym wymiarze przestrzennym i czasowym. Czujemy powierzchnię, na której siedzimy albo po której chodzimy, zapach powietrza, temperaturę otoczenia, strukturę swoich ubrań, mamy świadomość wykonywanego wdechu i wydechu oraz aktualnej pory dnia i roku. Jak długo ma trwać taka uważność? Dowolnie długo, przy czym pięć minut to świetny początek. Uważność można uznać za synonim medytacji. W jej praktyce nie ma lepszego ani gorszego wyniku, ważne jednak, aby była powtarzana regularnie, co pozwala odpocząć naszemu systemowi nerwowemu od nieustających bodźców.
Uważność nie musi być ścieżką duchową, nie wymaga zmiany religii, wiralowej poduszki, dedykowanego pokoju albo subskrypcji konkretnej aplikacji. Każdy z tych elementów może być pomocny, ale nie jest konieczny. W praktyce uważności chodzi o zauważenie siebie i swoich potrzeb, stanu ciała i ducha, ponieważ w codziennej gonitwie często nie mamy okazji zapytać samych siebie, co u nas słychać. I często, gdy już usiądziemy albo udamy się na medytacyjny spacer, to dostrzeżemy w swoim środku roztrzęsioną galaretkę, lęki, chaos albo niezmierzone pokłady złości i innych emocji, których unikamy, bo w toku edukacji nie nauczono nas ich obsługiwać. Uważność nie jest remedium, ale narzędziem do rozpoznania i określenia, czego na danym etapie życia nam trzeba.
Nauka uważności nie wymaga powrotu na uniwersytety, potrzebne jest jedynie kilka minut świętego spokoju. I choć początki potrafią być trudne (nasz umysł natychmiast podeśle nam mnóstwo spraw do załatwienia i tematów do przemyślenia), powolne oswajanie się z tym, co w nas się dzieje, i obserwacja strumienia myśli z czasem pozwala nabrać wprawy. Na początek warto pójść na zajęcia z mindfulness albo innej ścieżki uważności, ale można też regularnie wychodzić na spacer z psem lub bez, skupiając się wyłącznie na tym, co dzieje się „teraz”. Wówczas zauważycie, jak zmieniła się wasza okolica albo iż np. w lutym zawiązują się pąki na drzewach, za to brakuje typowej dla zimy śnieżnej pokrywy. Stara japońska anegdota mówi, iż można medytować paląc, ale nie można palić medytując, i niech to będzie drogowskazem do tego, aby ćwiczyć obecność w przeróżnych sytuacjach – od mycia naczyń po jogging.
Ograniczenie bodźców, nauka spokoju, świadomy oddech, tworzenie wspierającego otoczenia oraz zdrowych rutyn to byłby mój postulat na edukację przyszłości. Ponieważ wyspani, wypoczęci i świadomi swoich potrzeb będziemy zdecydowanie uważniej korzystać z technologii, będziemy też bardziej efektywni i będziemy zdecydowanie szybciej i mądrzej adaptować się do zachodzących zmian, umiejąc wybierać to, co nam służy, nie zaś rzucając się na kolejne migające obrazki czy też technologiczne nowinki jak pelikany na świeże ryby.
Menu wiedzy:
- Książka: F. Sprinter, Wanna z kolumnadą
- Książka: J. Nestor, Oddech. Naukowe poszukiwania utraconej sztuki
- Książka: Thich Nhat Hanh, Cisza. Siła spokoju w świecie pełnym zgiełku
- J. Jurga Notes uważności
- Podcast Oriny Krajewskiej Osobiste rozmowy holistyczne
- Podcast Katarzyny Broniarek ReTreat