Rektorzy uniwersytetów medycznych przedstawili w czasie kongresu Zdrowie Polaków swoje konkretne pomysły dotyczące losów uczelni, które otrzymały zgodę resortu nauki i szkolnictwa wyższego na prowadzenie kierunków lekarskich, ale nie mają akceptacji Polskiej Komisji Akredytacyjnej. Dotyczy to 10 wydziałów spośród 36, które mają zgodę resortu na prowadzenie kierunku lekarskiego.
Dyskutujący rektorzy porównali aktualny stan do sytuacji, „jakby dawać wszystkim prawo jazdy i mówić iż zobaczymy czy będą wypadki, czy nie będą.” Trudno mówić tu – ich zdaniem – o jakiejkolwiek jakości dyplomu. Przekonają się o tym pacjenci za kilka lat a i dla samych młodych lekarzy zderzenie z rzeczywistością będzie traumatyczne. O kwestaich finansowych przypomniał prof. Tomasz Grodzicki – “Rozpraszamy środki na uruchomienie nowego kierunku na 20 osób. To są ogromne koszty, podczas gdy uczelnie już kształcące mogłyby przyjąć tych 20 studentów, przy znacznie niższych nakładach. Niezwykle niegospodarna była polityka w ostatnich miesiącach, niektórych ministrów”.
W debacie na 5. Kongresie „Zdrowie Polaków” udział wzięli: prof. Ryszard Gellert, dyrektor Centrum Medycznego Kształcenia Podyplomowego, prof. Tomasz Grodzicki, rektor Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego, prof. Adrian Chabowski, prorektor Uniwersytetu Medycznego w Białymstoku, prof. Bogusław Machaliński, rektor Pomorskiego Uniwersytetu Medycznego, prof. Edyta Szurowska, prorektor, Gdański Uniwersytet Medyczny, prof. Zbigniew Gaciong, rektor Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, prof. Stanisław Głuszek, rektor Uniwersytetu Medycznego im. Jana Kochanowskiego w Kielcach, prof. Wojciech Załuska, rektor Uniwersytetu Medycznego w Lublinie.
Radykalny wniosek wynikający z debaty – to zamykanie takich wydziałów i proponowanie studentom nauki w innej uczelni. Mniej rygorystyczne propozycje dotyczyły wprowadzenia wystandaryzowanych egzaminów w trakcie studiów na wszystkich kierunkach lekarskich wraz z określeniem progu zdawalności, poniżej którego wstrzymywana byłaby rekrutacja. W wywiadzie telewizyjnym Łukasz Jankowski, prezes NRL proponował, żeby na pieczątce dodatkowo zamieszczać nazwę uczelni, którą ukończył lekarz. Rektorzy poparli ten pomysł, mówiąc, iż o każdym lekarzu powinniśmy wiedzieć, z jakiej uczelni pochodzi. Wskazywano, iż problem ma też wymiar międzynarodowy – polskie uczelnie medyczne mają w świecie dobrą markę i chodzi o to, żeby jej nie utracić. Eksperci obawiają się, czy uczelnie z nowymi kierunkami lekarskimi, które pomimo negatywnej opinii Polskiej Komisji Akredytacyjnej otrzymały zgodę ministra edukacji i nauki spełnią uznane międzynarodowe kryteria jakości kształcenia.
Na razie siła polskiego dyplomu lekarza pozwala na swobodną pracę w Unii Europejskiej, a w USA można dostać licencję po zdaniu egzaminu USMLE (United States Medical Licensing Examination). “Biorąc pod uwagę oczekiwania naszych absolwentów, którzy będą chcieli pracować w USA, musimy pamiętać o jakości ich kształcenia, bo w innym wypadku nie będą mieli prawa rezydencji” – mówił prof. Wojciech Załuska. Dodał, iż „staramy się o akredytację Światowej Organizacji Edukacji Medycznej, która jest bardzo agresywna, jeżeli chodzi o wymogi jakości, ale jesteśmy na dobrej drodze dzięki zaangażowaniu naszych przedstawicieli. I tutaj może być duży problem”.
Bezpieczniki jakości, czyli co zrobić z tymi, którzy już studiują
Prof. Adrian Chabowski zauważył, iż „mleko się już rozlało”, co oznacza, iż nie można studentów z dnia na dzień odciąć od edukacji, chociaż PKA wydała negatywną opinię o poziomie ich kształcenia – “Zastanowiłbym się nad ponowną akredytacją Polskiej Komisji Akredytacyjnej i w oparciu o opinie pozytywną lub negatywną, albo na kolejny nabór przyznał, albo nie przyznał możliwości prowadzenia zajęć na tym kierunku”.
Prof. Bogusław Machaliński uznał, iż „trzeba spróbować zahamować ten proces, nie pogłębiać tego, co już jest nieprawidłowe, czyli zamknąć możliwości rekrutacji”. Tych, którzy już studiują należy przenieść na inne uczelnie, gdzie musieliby wykazać się wiedzą pozwalającą na kontynuację nauki. Prof. Edyta Szurowska również uznała, iż studenci powinni się znaleźć na innych uczelniach. Jej zdaniem, kto nie dostał akredytacji nie nadrobi braków tak szybko, by otrzymać ją w najbliższym czasie.
Mniej rygorystyczny był prof. Zbigniew Gaciong – “W odniesieniu do tych nowopowstałych kierunków nie zakładałbym z góry, iż one wszystkie są do zamknięcia. Są prawa nabyte, przecież studenci zostali zrekrutowani, przyjęci i nie można ich tak po prostu przenieść, pozbyć się. Co robić? Trzeba doprowadzić do tego, żeby dyplom bez względu na uczelnię, która go wydała miał jednakową wartość. Należy wprowadzić jednolite egzaminy na studia. Ci, którzy ich nie zdadzą, nie kontynuują studiów. Można przyjąć, iż jest jakiś pułap zdawalności tych egzaminów, jeżeli dany kierunek tego pułapu nie spełnia, to ci, którzy zdali są przenoszeni do innych placówek, które mają akredytację PKA. To jest bardzo prosta metoda, która w ciągu kilku lat wyprostuje sytuację, nie pozbawi nas potrzebnych absolwentów.” Prof. Gaciong zaproponował stosowanie egzaminów śródstudyjnych – okresowych, ogólnokrajowych oraz kryterium kwalifikacyjne zdawalności, akredytację PKA, a wreszcie – jeżeli warunki nie są spełnione – przeniesienie studentów gdzie indziej. “Dyplom ma być dyplomem równoważnym, a co trzeba uzupełnimy w kształceniu podyplomowym. Tak więc na egzaminie specjalistycznym wszyscy będą równie dobrymi specjalistami, jeżeli chodzi o wiedzę” – podsumował prof. Grodzicki.
Wszyscy uczestnicy debaty byli zgodni, iż bardziej lub mniej radykalnie należy zatrzymać funkcjonowanie wydziałów medycznych, które mają zgodę ministra, ale nie spełniają kryteriów komisji akredytacyjnej. Ważne kryterium – to własna infrastruktura, ale także umowy podpisane z szefami szpitali, tak aby studenci mogli tam zdobywać wiedzę praktyczną. kooperacja z dyrektorami szpitali rodzi problemy, gdyż wielu szefów placówek traktuje edukację jak gorący kartofel i stara się wykręcić od współpracy. “Dyrekcja szpitala publicznego wydaje pieniądze podatnika i ma swego rodzaju misję do spełnienia wobec społeczeństwa, nie tylko polegającą na zapewnieniu świadczeń, ale także na przygotowaniu kadry” – powiedział prof. Gaciong. Wyraził dezaprobatę wobec faktu, iż często uczelnia musi z dyrektorem szpitala negocjować zawyżone stawki. A przecież, jak zauważył, dla szpitala możliwość kształcenia jest miernikiem jakości.
Ten kto uczy, sam musi być wykształcony (i opłacony)
Niepokojące jest nie tylko stanowisko dyrektorów szpitali, ale także samych pracowników, którzy wybierają często pracę w szpitalu powiatowym, nie akademickim. Nie muszą tam nikogo uczyć, nie muszą sami się kształcić a zarabiają więcej niż w szpitalu klinicznym o wysokiej referencyjności. Jak podkreślili rektorzy, bywa, iż na 30-osobowy oddział przypada jeden lekarz, który mógłby kształcić studentów.
Problemem kształcenia jest również stopień skomplikowania diagnozy – student w pierwszej kolejności powinien poznać najczęstsze choroby, tymczasem w szpitalu klinicznym obserwuje skomplikowane historie. Prof. Edyta Szurowska oceniła – “Ponad 90 proc. wszystkich zajęć odbywa się na bazie naszych szpitali i klinicznych i naszych jednostek klinicznych, a 10 proc. – na tzw. bazie obcej. I to też jest bardzo dobry układ, bo one są na przykład w szpitalach marszałkowskich, gdzie są nasi profesorowie, nasi kierownicy klinik, którzy prowadzą nadzór nad zajęciami klinicznymi. Absolutnie nie może to być lekarz, który ma 40 pacjentów w przychodni, a oprócz tego musi uczyć studentów”.
Niskie wynagrodzenia – to kolejne ograniczenie możliwości kształcenia i rozszerzania bazy klinicznej. Sytuację finansową obrazowo opisał prof. Grodzicki – “Doprowadziliśmy do tego, iż pracownicy nie chcą być na uczelni, bo dzisiaj asystenta zatrudniamy za najniższą krajową. Dzisiaj profesor na uczelni będący biochemikiem, filozofem, zarabia mniej niż rezydent medycyny.”