Jak raz na jakiś czas pozwalałem sobie na to, aby pogrążyć się w czymś przyjemnym, przychodziły do mnie wyrzuty sumienia, ponieważ nic nie robię. Nie szukam skandali do opisania na blogu, nie idę pospacerować po mieście, albo nie uczę się niczego pożytecznego. Lubiłem rysować zmyślone mapy, wytyczać granice, tworzyć nowe miasta. Bałem się komukolwiek to pokazać, bo nie było w tym nic produktywnego. Gry w które grałem były symulatorami — tworzyłem lepszą wersję siebie z normalnym życiem, w innej grze budowałem miasto — metropolię, a w jeszcze innej byłem dyktatorem małego wyspiarskiego państwa, ale sumienie nie pozwalało mi na fałszowanie wyborów, więc tworzyłem utopię, byle je wygrywać i wyobrażać siebie jako dobrego przywódcę. Życie było trochę jak taka gra, w której każde ważne wydarzenie było odblokowanym osiągnięciem pojawiającym się w rogu ekranu. Z tego też powodu byłem uzależniony od nagród sportowych na moim zegarku. Bicie rekordów, dawanie z siebie dwieście procent, zaliczanie nowych dyscyplin. Wszystko po to, by na ekranie wyświetlały mi się cyfrowe medale. Byłem także „kolekcjonerem” wspomnień. Mój umysł był jak półka z gratami. W chwilach dyskomfortu psychicznego uspokajałem się, wyobrażając sobie ile państw odwiedziłem, ile wyświetleń i wpisów mam na blogu, czy o tym, iż mam paszport, mogę go dotknąć, przekartkować, położyć się spać, trzymając go w szufladzie obok łóżka.
I teraz właśnie ta półka jest rozwalona i od kilku dni szukam „aranżacji”, która pozwoli mi na poczucie się lepiej. Spokój potrwa tak kilka dni/tygodni, półka rozwali się znowu i będę musiał ją znów poukładać. Ze wstydem poprosiłem o pomoc, bo musiałem wiedzieć dlaczego mam te dziwne fiksacje, które towarzyszą mi od lat, a jednak staram się je usunąć z pamięci. Dlaczego te głupie sprawy tak poprawiają mi nastrój i myślenie o nich mnie „naprawia”? Dlaczego trzymając w rękach mój paszport, myśląc o liczbie odwiedzonych państw czuję się lepiej? Dlaczego patrząc na archiwum bloga (pasek po prawej stronie z latami i miesiącami), przeglądając przy okazji losowe wpisy i sprawdzając ile takowych tu łącznie jest (tak, robię to często, czasami raz na kilka dni, tygodni, miesięcy… czasami co kilka godzin, i tak od dziewięciu lat) mój mózg się uspokaja, ale jednocześnie chce to wszystko podać dalej? Dlaczego, gdy czasem (całe szczęście, iż nie zawsze) scrolluję w socialach, nie mogę skupić się na samej przyjemności, tylko myślę o tym, by jakoś to uwiecznić, przeanalizować, pomyśleć o tym, czy jest to zdjęcie/film/komentarz, który w jakiś sposób zapisze się na kartach historii Internetu? Czy w ogóle fenomeny internetowe są badane przez zwykłych śmiertelników? Czy ktoś głowi się nad ich genezą?
W odpowiedzi dostałem, iż mój mózg jest mocno analityczny i ceni sobie informacje, które zdobywa i rozpracowuje je jak może pod każdym kątem. Nie potrafię bez tego żyć. To bywa męczące, ale myślę o sobie (nieskromnie, niestety) jak o kronikarzu, który pomaga przyszłym pokoleniom w zdobywaniu wiedzy o czasach mi współczesnych. W końcu wiele rzeczy archiwizuję (albo przeglądam i edytuję Wikipedię), jak już zresztą wspomniałem w „neuroatypowym manifeście” z końca lipca. Staram się od marca o diagnozę lekarską, ale nikt na razie nie jest w stanie mi pomóc. Najważniejsze jest jednak, iż mam przy sobie ludzi, którzy pozwalają mi „zejść na ziemię” i mniej się tym wszystkim przejmować.
Moja ziemska wędrówka to stos zapisków cyfrowo-papierowych i analiz nad każdym aspektem codzienności. Przeplatanie idei z przyziemnymi scenami, które w moim odczuciu raz były chaosem, raz spójną całością.