In vitro jest uznawane za największe osiągnięcie medycyny klinicznej XX w.
Prof. Marian Szamatowicz – twórca zespołu zapłodnienia pozaustrojowego, którego działania doprowadziły do urodzenia się 12 listopada 1987 r. pierwszego w Polsce dziecka w wyniku leczenia niepłodności metodą in vitro. Laureat Busoli „Przeglądu” z 2003 r.
Trudno nie zacząć inaczej niż od deklaracji premiera Tuska i ministra Arłukowicza o refundowaniu procedury zapłodnienia pozaustrojowego. Co pan o tym sądzi?
– To ważne, odbieram to pozytywnie, ale na razie to tylko deklaracja. Mój sceptycyzm bierze się stąd, iż wcześniejsze takie obietnice pani minister Ewy Kopacz i premiera Tuska nie zostały spełnione. Zmienię zdanie, jeżeli w drugiej połowie przyszłego roku niepłodne polskie pary dostaną obiecywaną pomoc. Jednocześnie jest to rozwiązanie cząstkowe – mówi się o refundacji procedury in vitro tylko w ograniczonym wymiarze. Nie dotyczy ona m.in. kosztów podawanych leków, a są one niebagatelne.
Ultrasonograf od papieża
Dobrze pan pamięta tamten czas sprzed 25 lat?
– To było dość szczególne przeżycie. Pracowałem w klinice, w której moi nauczyciele, profesorowie Stefan Soszka i Aleksander Krawczuk, interesowali się problemami niepłodności. I gdy z dzisiejszej perspektywy patrzę na ówczesne sposoby diagnozowania i leczenia, było to odległe średniowiecze. Był rok 1978, czytaliśmy literaturę tak dokładnie, jak to konieczne w erze przedkomputerowej, i wtedy wyczytaliśmy informację, iż w Anglii urodziło się pierwsze dziecko z pozaustrojowego zapłodnienia. Zrozumieliśmy, iż została otwarta nowa epoka w leczeniu niepłodności. Ja miałem bezpośredni kontakt z tą metodą w roku 1983, kiedy jako visiting professor obserwowałem in vitro w Göteborgu, wówczas pionierskim ośrodku. Wtedy postanowiliśmy zrobić bilans potrzeb i tego, czego musimy się nauczyć. Uczyliśmy się przez cztery lata. Nie było oporów ze strony władz, natomiast procedury biurokratyczne uniemożliwiały gromadzenie środków finansowych. Potrzebny sprzęt kupowaliśmy więc niejako przy okazji. Gdy klinika nabywała np. sprzęt do endoskopii i laparoskopii, przy okazji pozyskiwaliśmy urządzenie, które pozwalało na pobieranie komórki jajowej. Na tym robiliśmy pierwsze próby.
Słyszałem, iż pomógł papież. To prawda?
– Myślę, iż znaczący był fakt, iż w 1986 r. Instytut Położnictwa i Ginekologii w Białymstoku otrzymał dar Jana Pawła II – ultrasonograf. Przy wykorzystaniu tego urządzenia nauczyliśmy się pobierać komórki jajowe bez ingerencji laparoskopowej i po takiej czynności doszło do zapłodnienia i pierwszych narodzin. Ja uważam, iż papież przekazał ultrasonograf w dobre ręce, papież się nie myli, intencja była dobra i w dobrym celu została wykorzystana. Był też doping. Prasa pisała wówczas, iż o krok od sukcesu jest ośrodek warszawski, ale ostatecznie to u nas 12 listopada 1987 r. narodziło się pierwsze dziecko. Ponieważ była to taka ciąża wychuchana, rozwiązanie nastąpiło dzięki cięcia cesarskiego. Wtedy naprawdę zobaczyłem to dziecko.
Dzisiaj rozmowa o in vitro to wiecowanie i walenie się po twarzach i sumieniach wszystkich ze wszystkimi. A jak było wtedy?
– Od 1983 r. aż do chyba 1990 r. nasze pacjentki otrzymywały za darmo leki, nie było żadnego protestu i dopiero minister Sidorowicz (Władysław Sidorowicz – minister zdrowia w rządzie Jana Krzysztofa Bieleckiego – przyp. red.) napisał zarządzenie, iż „pozaustrojowe zapłodnienie i zabiegi kosmetyczne” to nie są procedury medyczne i w związku z tym nie mogą być finansowane ze środków publicznych. Oceniam to jako zamysł zlikwidowania stosowania tej metody w Polsce.
Czuliście się jak pionierzy, którzy poszukują nowych przestrzeni?
– Cóż, łatwo nie było. W zasadzie wszystko trzeba było przygotować samemu. Dzisiaj wystarczy tylko mieć pieniądze i zdobyć profesjonalny sprzęt, leki; dostępne są całe technologie. Wówczas – to należy powiedzieć – skuteczność tego leczenia była znacznie niższa niż dzisiaj. Gdy w 1989 r. byłem w Stanach Zjednoczonych i dowiedziałem się, iż połowa tamtejszych ośrodków robiła próby in vitro i nie było ciąż, doceniłem wagę naszego osiągnięcia. Ale pamiętam, jak wiele czasu zabrało nam przygotowanie tzw. mediów, czyli środowiska, w którym przetrzymuje się komórki i w którym potem dochodzi do zapłodnienia i przebiega rozwój zarodków. Wiedząc, iż woda musi być absolutnie czysta, poprzez kontakty z sanepidem szukaliśmy studni na terenie województwa. Woda była poddawana destylacji, ale okazywało się, iż w jej trakcie szkło potrafi uwalniać toksyczne substancje, więc poszukiwaliśmy stosownych materiałów. I udało się pokonać te bariery. Dzisiaj oczywiście wszystkie te standardy sprzętowe są osiągalne na najwyższym poziomie, za pieniądze, rzecz jasna.
Mieliście poczucie, iż jesteście zwycięzcami?
– Byliśmy bardzo dumni. Zwłaszcza iż Białystok był wtedy traktowany jako ośrodek peryferyjny, podkreślano wcześniej rolę Warszawy, więc z tego powodu też czuliśmy się świetnie. Ale to się stało dzięki zespołowi ludzi, którzy ze mną pracowali. I tak już jest, iż pracuje zespół, a potem całą chwałę odbiera przywódca…
Porozmawiajmy więc o zespole.
– Dr Marek Kulikowski był tym, który podczas endoskopii pobierał komórki jajowe. Dziś jest profesorem. Dr Jerzy Radwan, adiunkt, dzisiaj profesor, ma własny ośrodek leczenia niepłodności w Łodzi. Dr Waldemar Kuczyński, w tej chwili profesor, ma swój ośrodek w Białymstoku. Dr Sławomir Wołczyński (zajmował się embriologią, czyli opiekował się zarodkami), teraz profesor, przez cały czas nadzoruje pracę w zakresie in vitro na Uniwersytecie Medycznym w Białymstoku. Wreszcie bardzo dużą rolę odegrał Euzebiusz Sola (wówczas i w tej chwili doktor, wciąż znakomity fachowiec). Potem stopniowo dołączali młodsi ludzie – Jacek Szamatowicz, który wtedy nie brał udziału, bo był za młody, aktualnie profesor, a także doktorzy Jan Domitrz i Tomasz Zbroch.
Miliony szczęśliwych
Czy towarzyszyły wam wtedy emocjonalne refleksje etyczne takie jak dzisiaj? Czy musieliście rozstrzygać podobne dylematy?
– To się nasila dopiero od kilku lat. Wspomniany minister Sidorowicz najwyraźniej chciał spowodować unicestwienie metody. Ten krok się nie powiódł, bo ośrodki się rozwijały, powstawały nowe. W Polsce jest ich ok. 30. A druga faza nasilenia debaty rozpoczęła się, gdy pojawiła się sprawa refundacji. Podejmowano niekiedy całkiem niezrozumiałe dyskusje. Przypomnę czas, gdy izby lekarskie uchwalały kodeks etyki lekarskiej i na wniosek niektórych osób szykowały zapis, iż leczenie niepłodności metodą in vitro jest nieetyczne. Co by to znaczyło? Ano, iż na podstawie takiego zapisu izby musiałyby podawać do sądu lekarzy stosujących tę metodę, z wnioskami o pozbawienie prawa wykonywania zawodu włącznie (!). Ogromną i dobrą rolę odegrały wówczas dyskusje, które organizowała jako wicepremier pani Izabela Jaruga-Nowacka. Ja wówczas odwoływałem się o wsparcie także do instytucji międzynarodowych.
Czyli było podobnie jak teraz?
– Swego czasu konsultantem krajowym ginekologii był prof. Bogdan Chazan z Warszawy. Gdy prezydent Aleksander Kwaśniewski otrzymywał wnioski o działania na rzecz refinansowania leczenia niepłodności, oczywiście odsyłał to do ministra, ten natomiast zasięgał opinii prof. Chazana. I dostawał odpowiedź m.in. taką: „In vitro i procedury wspomaganego rozrodu nie są to procedury medyczne; czasami pozwalają uniknąć bezdzietności”. Taka to łamigłówka logiczno-słowna.
Ale zanim znów ogarnie nas codzienność, wróćmy jeszcze na chwilę do czasu sprzed ćwierćwiecza. Pamięta pan rodziców dziecka, czyli pacjentów?
– Tak, dobrze pamiętam. A dziecko widziałem dwukrotnie. Pierwszy raz, gdy matka je odbierała z kliniki w 1987 r. Siedem lat później zgłosiła się z tym dzieckiem do mnie, akurat szło do szkoły. Była to bardzo ładna dziewczynka. Dziś ma 25 lat, jest mężatką i ma swoje, już naturalnie poczęte i urodzone dziecko. Żyje więc dzisiaj szczęśliwa, młoda kobieta. Zresztą tych szczęśliwych jest wielu i nie mam sygnałów, iż z powodu tego, iż poczęli się tak, a nie inaczej, mieli jakieś szczególne problemy, aczkolwiek bardzo chronimy ich tożsamość, bo przeważnie żyją w Polsce. Na świecie jest prawie 5 mln takich osób, a w Polsce ok. 10 tys., z czego ponad 3 tys. dzięki naszym, białostockim staraniom.
Mam jednak wrażenie, iż żyje pan codziennością metody in vitro. Bo nie jest za wesoło.
– Mówię czasem emocjonalnie: jeżeli kogoś chcą bić, niech biją Najwyższego. Ukształtował on człowieka jako gatunek o ograniczonej płodności. To dzisiaj statystycznie oznacza, iż po roku pożycia seksualnego ok. 15%, a więc co szóste małżeństwo, będzie miało problemy z rodzicielstwem. Różne są przyczyny niepłodności, dziś mówi się o dwóch trendach. Pierwszy – kobiety w okres rozrodu wchodzą później, gdy starzeje się jajnik, a nikt nie nauczył się jeszcze odwracać procesu starzenia. I drugi – wpływy środowiskowe na funkcję nabłonka plemnikotwórczego u mężczyzn. Poza tym w rozrodzie naturalnym dzieje się tak, iż jeżeli powstają zarodki, to trzy czwarte jest obciążone defektami genetycznymi i one nie będą się rozwijały. Mówi się, iż one obumierają. Natomiast o ile obumierają zarodki przy leczeniu niepłodności metodą zapłodnienia pozaustrojowego, używa się brutalnej retoryki, iż zabija się siostry i braci tego, który się rozwinie, a potem urodzi jako dziecko.
Myśli pan, iż dominuje tu doktrynerstwo wywodzące się z religii?
– Według doktryny życie ludzkie powstaje ze stosunku płciowego małżonków i wtedy małżonkowie są pomocnikami Pana Boga. W przypadku leczenia, o którym mówimy, życie powstaje w warunkach pozaseksualnych. W związku z tym cała chmara różnego rodzaju przeciwników wymyśla najrozmaitsze teorie, żeby nie leczyć takich przypadków. Kiedyś na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w dyskusji przytaczałem art. 16 Powszechnej deklaracji praw człowieka, który mówi, iż prawo do posiadania potomstwa jest podstawowym prawem człowieka. Kto tego słuchał? U nas często dominuje zasada tylko „prawa do prokreacji” i o ile dzieci się rodzą, trzeba to przyjąć z wdzięcznością, a jeżeli nie – z pokorą.
Ja nie akceptuję tego typu postawy, bo wiem, jak okrutne dramaty przeżywają ci, którzy chcą mieć dzieci, a one z powodów niezawinionych się nie rodzą. Tworzy się teorie, iż środki antykoncepcyjne, iż przerywanie ciąży… Owszem, przerywanie ciąży może czasem mieć znaczenie, ale jeżeli górnik czy hutnik pracuje w wysokich temperaturach, a mają one negatywny wpływ na nasienie, to co on jest temu winien? Albo pracownik stacji benzynowej, narażony na wyziewy ksenobiotyków? Wtedy medycyna usiłuje pomóc.
Naprotechnologia to metoda… zapobiegania ciąży
Panie profesorze, odpowiedź Kościoła na in vitro brzmi: naprotechnologia. To wiedza czy…?
– Co to w ogóle jest naprotechnologia! Nazwa pochodzi od natural procreative technology i jest uznawaną przez Kościół naturalną metodą… zapobiegania ciąży. Naturalna metoda, czyli abstynencja seksualna w okresie koncepcyjnym. Pojawiła się zatem potrzeba określenia owego okresu koncepcyjnego, a gdy to uczyniono – usiłuje się to zastosować do par, które nie mogą mieć dzieci, żeby rozpoznawać okres koncepcyjny i na tej zasadzie ułatwiać zachodzenie w ciążę. Prof. Thomas Hilgers, główny „twórca” tej metody w Instytucie Papieża Pawła VI w stanie Nebraska (USA), powiedział mi, iż naprotechnologia uznaje leczenie farmakologiczne, chirurgiczne, a gdy one nie są skuteczne, wówczas konieczna jest adopcja. Taki przedstawiał algorytm. A fakty są takie, iż mniej więcej połowie par po postawieniu rozpoznania naprotechnologia nie daje żadnych szans. Mnie wkurza to, iż mężczyzn leczy się farmakologicznie, a nie ma żadnego naukowego dowodu, iż to może być skuteczne, w tym czasie zaś kobieta się starzeje, a gdy w końcu okaże się, iż ta naprotechnologia nie przynosi skutku, najczęściej już nie można pomóc. Nazywam to złodziejstwem czasu reprodukcyjnego.
Zapewne rozsądnym działaniem w Polsce byłoby nadanie metodzie in vitro rangi oficjalnej procedury, skodyfikowanej, kontrolowanej.
– Właśnie. Są na świecie znakomite rozwiązania – w Holandii, Belgii, Anglii. Natomiast tam, gdzie próbuje się stosować restrykcje, prowadzą one do zmniejszenia skuteczności leczenia, a w następstwie też do „turystyki reprodukcyjnej”. I to jest dowiedzione. Zatem i w Polsce trzeba to uregulować jako licencjonowaną metodę leczenia i powinien być prowadzony nadzór nad sposobem tego leczenia. A ponieważ niepłodność jest chorobą, leczenie powinno być refundowane. Dlaczego palacze mają refundację przy chorobach płuc czy krtani? Dlaczego narkomani mają, a chorzy nie z własnej winy – nie mają? Dlaczego w końcu ludzie biedni, którzy chcą mieć dzieci, nie mają?
W połowie listopada będzie uroczyste spotkanie z okazji 25-lecia narodzin pierwszego człowieka w Polsce, który żyje dzięki metodzie in vitro. Jakie pytania sobie postawicie?
– 25 lat to tylko przypomnienie, specjalnej celebry z tego tytułu nie będzie. (…) Dzisiaj dyskutujemy o tym, iż wciąż nie każda procedura zapłodnienia pozaustrojowego kończy się sukcesem. A sukces jest, bo wskaźnik dzietności jest wyższy niż w naturalnym rozrodzie, u młodych kobiet sięga 45-50%. Ale trzeba mówić o tych pozostałych 50%. Będziemy więc rozmawiać o zwiększeniu skuteczności leczenia, o unikaniu ciąż wielopłodowych i ograniczeniu tzw. zespołów hiperstymulacji jajników.
I jeszcze jedno. 65% komórek jajowych jest obciążone defektami genetycznymi. Będziemy rozmawiać o tym, jak te wady rozpoznawać bez naruszania integralności tych komórek. W sumie idzie o to, aby dokonywać selekcji komórek, a nie zarodków.
Jest wiele innych problemów, np. precyzyjne określenie momentu, w którym zarodek powinien trafić do macicy, żeby miał jak największe szanse rozwijania się. A z tym wiąże się konieczność mrożenia zarodków. o ile ktoś bezmyślnie, tylko ze względów ideologicznych, każe przenosić zarodek natychmiast, zakazując mrożenia, to w sposób pośredni skazuje na śmierć tę grupę, która trafia do nieprzygotowanej macicy. I tak dalej, nie będę zanudzał szczegółami.
To niejedyna taka konferencja na świecie. Ale to, iż ta dyskusja toczy się w Polsce, może dobrze świadczy o naszym kraju? Czy nastanie u nas ten czas rozmowy o in vitro – rzeczowej, rozważnej, z uszanowaniem istoty jestestwa ludzkiego?
– Nadzieję trzeba mieć. Natomiast nie ma co ukrywać – wpływ Kościoła katolickiego jest tak duży, iż to politycy stają się ekspertami. Gdy minister Kopacz powiedziała o refundacji, jaka burza się wywiązała! I dla świętego politycznego spokoju projekty leżą, np. projekt Marka Balickiego.
A jest mimo wszystko coś optymistycznego w długiej drodze do rozsądku?
– Jest. W Polsce ośrodki zapłodnienia pozaustrojowego są na dobrym poziomie. Międzynarodowy rejestr to potwierdza, czyli nie jesteśmy w ogonie badań i praktyki. Nie spodziewam się zatem niczego innego niż mądrego uregulowania tych spraw w Polsce. o ile po latach oporu twórca metody prof. Robert Edwards dostaje Nobla, a in vitro jest uznawane za największe osiągnięcie medycyny klinicznej XX w., to wierzę, iż i w Polsce będzie lepiej i jaśniej. I coś panu powiem – na doroczne konferencje medyczne zjeżdża się po 8 tys. ludzi ze świata, (…) zastanawiających się, jak ulepszać tę metodę, myślę więc, iż nasze polskie oszołomstwo też jej nie zablokuje.
Sam często mówię, iż pierwszym nakazem boskim był nakaz rozmnażania się. Na wykładach pokazuję generację patriarchów, zaczynając od Abrahama, który doczekał się syna – według Starego Testamentu – gdy Sara miała 95 lat. I aniołowie w tym pomagali. Izaak miał problemy i jemu również pomagali aniołowie. Może wtedy kontakt z aniołami był łatwiejszy? Dzisiaj natomiast medycyna może zastępować aniołów i pomagać ludziom mieć dzieci.
Wywiad ukazał się 4 listopada 2012 r. w „Przeglądzie” nr 44/2012 r.