Prawicowi liberałowie, czyli tak zwani wolnościowcy, znani są z niezwykłej awersji do wszelkiego rodzaju zakazów. Zwykle nie analizują, czy jakaś regulacja jest dobra, czy zła – jest zła, bo jest regulacją. Tymczasem oni są dorośli, więc sobie nie życzą, żeby ktoś im cokolwiek narzucał. choćby jeżeli chodzi o narzucanie nierobienia złych rzeczy. Państwo nie jest od wychowywania obywateli. Jak chcą sobie szkodzić, to mają mieć prawo to robić. Wspaniały przykład tego sposobu myślenia dał niedawno Sławomir Jastrzębowski z Salonu24 podczas debaty o polityce alkoholowej.
„Co to znaczy wejść na złą drogę? Kto to określa? Wydaje mi się, iż każdy ma prawo napisać swoje życie. Wydaje mi się, iż heroina i fentanyl to bardzo złe rzeczy. Nie jesteśmy w ich sercach i umysłach. jeżeli oni uznali, iż wszystko to, co się wokół nich dzieje nie jest warte tego, co daje im fentanyl i heroina, to czy powinniśmy im na to pozwolić? Nie wiem. To są bardzo otwarte pytania” – stwierdził dziennikarz. „My mówimy dorosłym ludziom coś takiego: Słuchaj, Ty jesteś nieodpowiedzialny, Ty jesteś adekwatnie Kajtusiem i dlatego nie potrafisz podjąć decyzji, więc my podejmiemy za ciebie. Nie możesz kupować o 22:03 np. piwa, tylko będziesz kupował po 6:00” – ciągnął dalej.
To tak nie działa
Każdy, komu zdarzyło się wychodzić po alkohol nocą, dobrze jednak wie, iż jeżeli nie kupi go powiedzmy o północy, to ryzyko nabycia go o szóstej również drastycznie spada. Pójdzie spać, rano wstanie w lepszej formie i prawdopodobnie przejdzie mu ochota, bo będzie musiał się zająć swoimi sprawami. Za to gdy kupi go o północy, to rano pewnie wyjdzie po niego znowu, bo obudzi się w takim stanie, iż bez przynajmniej małpki nie da rady rozpocząć dnia.
To całkiem zabawne, iż tak wyczulony na punkcie swojej dorosłości Jastrzębowski wypowiada się niczym dziecko. Według niego przyjmowanie fentanylu albo łażenie nocą po mieście w poszukiwaniu wódki to efekty zupełnie świadomych decyzji – po chłodnym przeprowadzeniu bilansu zysków i strat człowiek dochodzi do wniosku, iż branie fentanylu jest dla niego korzystniejsze niż niebranie. Rzekomo czysta kalkulacja. Tylko iż to tak nie działa. Po podjęciu decyzji o przechlaniu nocy rano człowiek jest na siebie wściekły i zastanawia się, jak mógł podjąć tak głupią decyzję.
Poza tym, jeżeli ktoś faktycznie dochodzi do wniosku, iż ćpanie opioidów albo chlanie jest bardziej interesujące, niż „to, co się wokół niego dzieje”, to samo w sobie jest to problemem. Przecież z jego życiem musi być coś bardzo nie w porządku. Jak można to kwitować krótkim „po prostu wybrał bycie żulem”? Takiego życia się nie wybiera, ono się pojawia z powodu nagromadzenia różnych czynników. Bez pomocy z zewnątrz samemu nie da się wyjść z takiego położenia. Zakazy nocnej sprzedaży alkoholu są oczywiście bardzo łopatologiczną formą prewencji, ale m.in. dzięki propagandzie wolnościowców nasze państwo nie ma pieniędzy na bardziej wysublimowane formy.
Mniej nocnych interwencji policji
Niedawno przypadkiem trafiłem też na stanowisko Warsaw Enterprise Institute w sprawie konsultowanej w Warszawie nocnej prohibicji. To jedno z najbardziej kuriozalnych stanowisk, jakie czytałem. Autorzy przekonują, iż dowodów na skuteczność takiego zakazu i argumentów za jego wprowadzeniem brak, chociaż sami w swoim materiale podają ich mnóstwo – tylko iż każdy z nich podważają z jakichś wymyślonych powodów.
„Często przytaczany przykład Krakowa mógłby sugerować, iż administracyjne ograniczenia to adekwatne rozwiązanie. W tym mieście zakaz sprzedaży alkoholu w sklepach obowiązuje od północy do godz. 5.30 na terenie całego miasta. I tak między lipcem a grudniem 2023 roku lokalny samorząd deklarował spadek o 47,25 proc. w liczbie interwencji policji w godzinach obowiązywania uchwały w porównaniu do analogicznego okresu roku poprzedniego, kiedy krakowska uchwała nie obowiązywała. O 39,86 proc. miała spaść liczba interwencji straży miejskiej w tym samym okresie. Jednakże spadki liczby interwencji były obserwowane także w dzień, gdy nie obowiązywał zakaz sprzedaży alkoholu” – czytamy w publikacji (podkreślenie oryginalne).
Ale dlaczego spadek interwencji także za dnia miałby podważać skuteczność nocnej prohibicji? Przecież ludzie, którzy nie przepili całej nocy, także za dnia będą mniej skłonni do robienia burd czy innych wykroczeń. Kolejny argument WEI to rzekoma niechęć mieszkańców Katowic do rozszerzania strefy nocnej prohibicji. Za ich głos WEI uznało mieszkańców jednej dzielnicy – Zawodzia – którzy w konsultacjach opowiedzieli się przeciwko wprowadzeniu zakazu w swojej okolicy, chociaż w sześciu innych dzielnicach zakazy zostały poparte przez mieszkańców lub radę dzielnicy
Przemoc jako atrakcja turystyczna
Inne argumenty WEI są równie kuriozalne. Oczywiście, jak na wolnościowców przystało, WEI przestrzega przed spadkiem przychodów przedsiębiorców. Jak rozumiem, chodzi o właścicieli sklepów nocnych, bo w pubach przez cały czas spokojnie można spożywać – zresztą WEI samo zauważa, iż zakazy skutkują częściowym przeniesieniem „ruchu” do pubów. Ale jeżeli ktoś oparł swój model biznesowy na nocnej sprzedaży wódki, zwykle osobom uzależnionym, to może powinien go jeszcze raz przemyśleć i znaleźć jakiś lepszy.
WEI przekonuje również, iż od możliwości kupowania alkoholu nocą zależy atrakcyjność miasta. „Tętniące życie nocne to magnes dla młodych ludzi i turystów. To element tkanki miejskiej, społecznej i kultury miasta. Stanowi o przewadze konkurencyjnej w ściągnięciu do miasta ludzi młodych, przedsiębiorczych, aktywnych, otwartych na relacje, którzy zwiążą z Warszawą swoją przyszłość. Każde miasto ma równocześnie swoje lepsze i gorsze strony, które tworzą charakter miasta, a szczególnie jego centrum” – czytamy.
No to już jest fenomenalne. Gorsze strony miasta również stanowią o jego kolorycie, więc powinno się je kultywować, zamiast im przeciwdziałać. Może niedługo zaproponują jeszcze jakieś granty dla osób parających się nocną żulerką, żeby kontynuowały tę odwieczną tradycję. Owszem, można od nich w gębę dostać, ale czyż to nie jest piękne? Bez ryzyka nie ma zabawy.
Uzależnienia a nieleczone ADHD
Autorzy stanowiska WEI przez przypadek trafili choćby na dobry trop, niestety go nie zrozumieli. „Według danych Eurostatu z 2021 r. Polska jest na drugim miejscu w statystyce zgonów spowodowanych zaburzeniami psychicznymi i zaburzeniami zachowania związanymi z używaniem alkoholu z wynikiem 10,1 na 100 tysięcy mieszkańców. Europejska średnia to 3,6[5]. Wysoka śmiertelność sugeruje, iż polski problem alkoholowy polega na nieumiejętnym wyprowadzaniu ludzi z choroby alkoholowej. Tym samym zakaz nocnej sprzedaży nie pomoże w zmniejszeniu tej niechlubnej statystyki” – piszą.
Ostatnie zdanie w ogóle nie zostało uargumentowane – nie pomoże, bo nie pomoże, proste. To prawda, iż polskie państwo nie radzi sobie z wyprowadzaniem ludzi z problemów, nie tylko alkoholizmu. Właśnie dlatego samorządy muszą wprowadzać tak prymitywne rozwiązania, jak nocna prohibicja. Jest oczywiste, iż najlepiej by było, gdyby takie zakazy nie były konieczne. Jednak państwo, które nie potrafi pomagać, musi zakazywać, żeby się całkiem nie rozsypać.
W Polsce sensowna publiczna pomoc dla osób z problemami psychicznymi adekwatnie nie istnieje. Psychiatria jest sprywatyzowana może choćby bardziej niż stomatologia. Tymczasem uzależnienia to najczęściej efekt jakichś wcześniejszych zaburzeń psychicznych. Jak zauważył kanadyjski psychiatra Gabor Mate w znakomitej książce Bliskie spotkanie z uzależnieniem, zdecydowana większość narkomanów to osoby, które zaczęły leczyć swoje zaburzenia na własną rękę, a niemal wszyscy uzależnieni od stymulantów to osoby z ADHD.
Jest oczywiste, iż nieleczone ADHD zwiększa podatność na uzależnienia, tymczasem polskie państwo udaje, iż korelacja nie istnieje. Diagnoza na ADHD kosztuje ok. 1,5 tys. złotych – trudno powiedzieć, dlaczego aż tyle – i nie jest refundowana. Można się latami bezskutecznie leczyć u psychiatrów, którzy będą cię faszerować SSRI, i żaden nie zaproponuje zmiany kierunku leczenia. Trzeba samemu się doprosić. W Polsce ADHD funkcjonuje w podziemiu. Leki łatwiej jest dostać u dilera niż aptece, a porady na grupach facebookowych niż u lekarza. Gdy ostatnio realizowałem na Śląsku receptę – a adekwatnie trzy, bo już się nauczyłem, żeby nie brać wszystkich paczek na jednej – musiałem przejechać połowę naszej aglomeracji. Wyprawa na kilka godzin. Ostatnią wykupiłem w jakiejś mikroaptece pod Mikołowem, do której dojeżdżałem długą polną drogą, bo główna była w gruntownym remoncie. Co chwilę musiałem wychodzić z auta, żeby sprawdzić na oko, czy w ogóle przejadę. Po powrocie miałem samochód i buty całe z błota i czułem się, jakbym wrócił z safari.
Największym nieporozumieniem są jednak izby wytrzeźwień. Przyznaję, iż jeden jedyny raz trafiłem do czegoś takiego – i byłem absolutnie przerażony tym, co zobaczyłem. Ludzie, którzy tam pracują, nigdy nie powinni dostać żadnej roboty. Te przybytki nie powinny się nazywać „miejskimi ośrodkami pomocy dla osób uzależnionych od alkoholu”, bo po wyjściu z czegoś takiego człowiek tylko myśli, żeby się znowu napić, by jak najszybciej zapomnieć o tym strasznym klimacie meliny. Mimo to w swojej naiwności do końca byłem pewny, iż przed samym wyjściem odbędzie się rozmowa z psychologiem albo przynajmniej dostanę jakieś ulotki. Nic takiego nie miało miejsca. Za to koleś, który nas wypuszczał, pożegnał nas tekstem „dziękujemy za wizytę i zapraszamy następnym razem”.
W naszym kraju instytucje publiczne robią naprawdę wiele, żeby ludzie ze skłonnościami do uzależnień w nie wpadali. W takiej sytuacji musimy opierać się na zakazach. Polityka państwa oparta na skutecznej pomocy jest kosztowna i wymagająca, a nasze państwo jest wciąż biedne i nieudolne. Sprzeciwiający się nocnej prohibicji wolnościowcy wiele zrobili, żeby właśnie takie było.