W połowie czerwca na Uniwersytecie Warszawskim odbyła się druga konferencja pod tytułem Nauka Psychodeliczna. Minęły dwa lata od pierwszej i pięć lat, odkąd Polskie Towarzystwo Psychodeliczne powołało ruch na rzecz edukacji i otwarcia społeczeństwa na medyczne i terapeutyczne zastosowanie substancji psychodelicznych. Z tej perspektywy liderki i liderzy towarzystwa oceniają postęp jako wyraźny i oparty na konkretnych osiągnięciach.
Za przykładem Uniwersytetu Warszawskiego poszło Narodowe Centrum Nauki, oferujące pierwsze granty na badania nad antydepresyjnym zastosowaniem psychodelików, czy Główny Inspektorat Farmaceutyczny, którego przedstawiciele przysłuchiwali się prelekcjom w Auditorium Maximum. Ich obecność i kooperacja jest kluczowa dla zmiany klasyfikacji psychodelików, tzn. przeniesienia ich z grupy substancji medycznie bezwartościowych i uzależniających do grupy o dużym potencjale leczniczym i niskim prawdopodobieństwie nadużywania.
O psychodelikach swobodnie i bez zadęcia
Konferencja Nauka Psychodeliczna kierowana jest do ekspertów, a na sali zasiada kilkaset osób, więc mamy do czynienia z nie lada osiągnięciem organizacyjnym. Prelegenci posługują się żargonem naukowym swoich dziedzin, a prezentowane treści przytoczone są w oparciu o zaawansowaną terminologię dyscyplin neuropsychiatrycznych. W tym względzie wydarzenie nie odbiega od norm tego typu przedsięwzięć akademickich, jakie pamiętam jeszcze z czasów studiów i własnej, niewydarzonej kariery naukowej.
Jest jednak wyraźna, istotna różnica. Rodzaj niewypowiedzianego porozumienia, wyjściowego zaufania, wspólnoty idei i doświadczeń. Atmosfera lekkości i entuzjastycznego zaangażowania. Prelegenci mogą prezentować wyniki swoich dociekań bez zadęcia i przy ośmielającej przychylności publiki. Dzięki temu uwidacznia się ich pasja, która łatwo udziela się słuchaczom.
W Polsce specjalistka lub specjalista praktykujący przy użyciu psychodelików zmuszony jest używać eufemizmów lub niedopowiedzeń na ten temat, żeby uniknąć deklaracji ryzykownych z prawnego punktu widzenia. Problemu tego nie mają polskie badaczki pracujące na co dzień w ośrodkach w Holandii, Szwajcarii czy Katalonii.
Ośmielonym i swobodnym praktykom dużo łatwiej jest obrazować badania w języku potocznym, co znosi wspomniany wcześniej wysoki próg wejścia dla laików oraz bariery interdyscyplinarne, umożliwiając twórcze spotkanie, na przykład biotechnologa medycznego z terapeutą posługującym się metodą mindfulness.
Prezentacje są bogato ilustrowane psychodelicznymi grafikami, a raz na jakiś czas do opisu naukowego zjawiska używa się nieformalnych określeń z zakresu kultury psychodelicznej, jak trip, podróż, „nasze grzybki” czy ceremonia. Gdy przytaczane są ustne relacje pacjentów, opisujących swoje doświadczenia psychodeliczne, atmosfera na auli wibruje wyzwoloną empatią terapeutów, którzy osobiście znają wartość takich przeżyć. Publiczność jest aktywna i wspierająca względem prelegentów.
Wszystko w rękach Amerykanów?
Tyle w kwestii unikalnych wrażeń i jakości spotkania. O konkretach mówił Maciej Lorenc podczas inauguracji: najważniejsze, iż oficjalnie ruszyły badania kliniczne w Polsce. Wątek ten rozwinęła w swoim panelu dr n. med. Hanna Badzio-Jagiełło. Badania kliniczne dotyczą przeciwdziałania depresji i zespołowi stresu pourazowego, ale zaburzenia te łączą się z całym spektrum innych problemów. Do decydentów najskuteczniej przemawia się językiem pieniądza. Zwolnienia lekarskie z tytułu depresji kosztują polską gospodarkę około 3 miliardów złotych rocznie. 1 na 3 zdiagnozowane osoby reaguje na znane w tej chwili leki. Trzeba więc szukać nowych rozwiązań.
Dzięki zaangażowaniu specjalistów (pośród których są osoby działające w radzie naukowej Polskiego Towarzystwa Psychodelicznego) do badań nad zsynetetyzowaniem leków na depresję dopuszczono związek 5-MeO-DMT. Jest to pierwszy i jak na razie jedyny psychodelik, którego leczniczy potencjał można legalnie testować w polskich laboratoriach (pomijając oficjalnie zarejestrowaną jako lek ketaminę, której zastosowanie również szeroko omawiano na konferencji).
Mamy w kraju wyśmienitych badaczy i badaczki, którzy wespół z farmaceutami mogliby opracować bezpieczne i skuteczne leki, gdyby nie opór kolejnych gabinetów w Ministerstwie Sprawiedliwości. Przypomnijmy, iż ostatnia zmiana łagodząca opresyjne przepisy antynarkotykowe pochodzi z 2011 roku. Pozwala ona prokuratorowi umorzyć postępowanie, jeżeli uzna, iż ilość posiadanych środków była na tyle mała, iż nie zachodzi szkoda dla społeczeństwa. Zmiana ta zaledwie uchyla okno depenalizacji, a poparta była ogromnym wysiłkiem kampanijnym wielu ekspertów. Polskie prawo jest bardzo skostniałe w materii substancji psychoaktywnych również dlatego, iż trendy promieniujące na cały świat wyznacza tu amerykańska Agencja Żywności i Leków, czyli FDA. To Amerykanie wywołali wojnę z narkotykami i zdaje się, iż tylko oni mogą ją zakończyć. A to oznaczałoby przyznanie się do porażki.
A jednak dla 5-MeO-DMT udało się uzyskać zielone światło. Praca badaczy polega na wyekstrahowaniu przeciwdepresyjnego czynnika tej substancji i powiązaniu go z odpowiednim białkiem, które stanowić będzie dodatkowy katalizator. Po drodze usunięty ma zostać narkotyczny efekt psychodeliczny. Brak euforii, błogości, wizji, wzmocnienia i zniekształcenia zmysłów oraz poczucia odrealnienia i empatii ma zwiększyć społeczną akceptowalność stosowania nowego leku.
Medykalizacja psychodelików
Pracy psychiatrów towarzyszy apel do zgromadzonych w audytorium słuchaczy o wspieranie stosowania psychodelików w warunkach kontrolowanych, formalnych, zgodnych z aktualnymi badaniami i dla dobra człowieka.
Opisane podejście nazywa się medykalizacją psychodelików. Dowiedziałem się tego z prelekcji neurokognitywistki Anastazji Ruban, zatytułowanej W stronę inkluzywnego i etycznego ruchu psychodelicznego.
Wątki dylematów, zagrożeń i napięć rysujących się na linii przyszłego, medycznego zastosowania psychodelików oraz ich obecnej, faktycznej obecności w przestrzeni społecznej, pojawiały się w większości prelekcji i chyba wszyscy zainteresowani mają ich świadomość. Anatsazja Ruban potraktowała je jednak jako wyjściowe zagadnienie i podała w najbardziej wyczerpującej i uargumentowanej formie. Wniosek można streścić tak: medykalizacja, a więc zastosowanie się do wspomnianego wyżej apelu psychiatrów, prowadzi do dalszego napiętnowania i pogłębienia stygmatyzacji naturalistycznych użytkowników i zastosowań psychodelików.
Przytoczone koszty zachorowań na depresję w Polsce są proporcjonalnie wysokie w skali całego świata. Im zaś wyższe, tym większa wartość potencjalnych leków. Ośrodki naukowe współpracują raczej z koncernami farmakologicznymi niż ze społecznościami zbudowanymi wokół doświadczeń psychodelicznych, jak na przykład plemiona rdzennych mieszkańców Amazonii, które już teraz prowadzą duże i dobrze prosperujące ośrodki medycyny naturalnej dla obcokrajowców. Użytkownicy tradycyjni, nieformalni, skupieni wokół specyficznej, bogatej kontrkultury, jaka rozwinęła się pomimo powszechnej prohibicji w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat, podkreślają te aspekty stosowania psychodelików, których naukowcy próbują się z nich pozbyć, widząc w nich zagrożenie dla procesu legalizacji.
Współistnienie tych dwóch paradygmatów jawi się jako największe wyzwanie dla liderów, promotorów, uczestników i entuzjastów ruchu nauki psychodelicznej. Wygląda na to, iż nikt nie zamierza robić w związku z tym uników, bo argumenty obu stron miały podczas dwudniowej konferencji swoją przestrzeń i wybrzmiały doniośle, na równi nagradzane brawami.
A co ze zwierzętami?
Miałem nadzieję, iż w prelekcji o inkluzywności i etyce znajdzie się miejsce na jeszcze jedno zagadnienie: prawa zwierząt. Niestety, wątpliwości w tym względzie nie zostały wyartykułowane w żadnym momencie konferencji.
Cała gałąź ruchu, ta medykalistyczna właśnie, opiera się na testowaniu potencjalnych leków na myszach i szczurach. Jest jasne, iż dla badaczy klinicznych to na chwilę obecną zjawisko niezbywalne.
Szczury laboratoryjne pojawiły się w jednej z wypowiedzi jako „te nieszczęsne zwierzątka”, a myszy stały się „modelem mysim” i „narzędziem”. Uczestnicy konferencji mogli dowiedzieć się, iż myszy stresowane są bodźcami wprowadzającymi je w stan imitujący depresję dzięki szoku elektrycznego. Zwierzęta podczas testów dostają proporcjonalnie wielkie w porównaniu z „ludzkimi” dawki substancji, ponieważ lepiej metabolizują toksyny, co w pewnym momencie dyskusji stało się przedmiotem żartów.
Wspomniany, jedyny dopuszczony do testów w Polsce psychodelik 5-MeO-DMT występuje w roślinach, ale przede wszystkim znany jest z wydzieliny pewnej amerykańskiej ropuchy. Nie wiem, jak pozyskiwana jest substancja do testów. Mam nadzieję, iż nie z hodowli tych ropuch i powinno się to jasno zagwarantować, co na poziomie ewentualnej przemysłowej produkcji leku przez firmy farmaceutyczne może być trudne.
Jeśli inicjatywa budująca fundamenty nauki psychodelicznej nie zaadresuje problemu uczestnictwa zwierząt w testach i ich dobrostanu, to wykluczy z kręgu osób potencjalnie zainteresowanych jej osiągnięciami znaczną grupę ludzi, dla których etyczne podejście do zwierząt jest kwestią tożsamościową.
Nie może przy tym chodzić o próby ważenia argumentów w stylu: weganie też przecież korzystają na co dzień z leków testowanych na zwierzętach. To tylko pogarsza sprawę. Formowanie ruchu opisywanego jako przełomowy i niosący nadzieję na skalę globalną niczym wynalezienie penicyliny i antybiotyków z pominięciem praw zwierząt będzie budzić protesty organizacji ekologicznych. Nie zaakceptują one łatwo kolejnej cywilizacyjnej zmiany zbudowanej na krzywdzie tychże.
Wydaje mi się, iż dobrym pomysłem byłoby wyjście naprzeciw takim głosom i stworzenie jakiejś komórki w ramach Polskiego Towarzystwa Psychodelicznego, która na poważnie podjęłaby to zagadnienie, zaczynając od uporządkowania języka i komunikacji tych aspektów nauki psychodelicznej, które przecinają się z kwestią dobrostanu zwierząt pozaludzkich.
Psychodeliki a traumy
Zwieńczeniem konferencji była debata dotycząca potencjalnego zastosowania psychodelików w leczeniu zespołu stresu pourazowego (PTSD) wśród ukraińskich weteranów wojennych i zdrowia psychicznego w ukraińskim społeczeństwie jako takim.
Wśród gości były trzy osoby z Ukrainy, dwie specjalistki (Taisiia Poda i Lesia Bondarenko) oraz Stanislav Hibadulin, żołnierz wyleczony z PTSD dzięki terapii z użyciem psylocybiny. Byli też zaprzyjaźnieni z Polskim Towarzystwem Psychodelicznym eksperci: Neil Woods, były angielski funkcjonariusz policji, zajmujący się problemami zdrowia psychicznego służb mundurowych, oraz Rick Doblin, który jest jednym ze światowych autorytetów i liderów tak zwanego renesansu psychodelicznego. Prowadziła Magdalena Dąbkowska z Helsińskiej Fundacji Praw człowieka.
Rozmowa opierała się na relacji osobistego doświadczenia weterana wojny z Rosją, co nadało jej emocjonalnego wymiaru, podtrzymanego dodatkowo przez świadectwo zmagań z konsekwencjami stresującej służby w wydziale walki z przestępczością narkotykową Neila Woodsa.
Najciekawsze wydały mi się jednak wątki poruszone przez praktyczki z Ukrainy: po pierwsze przestroga przed traktowaniem wojny w Ukrainie jako okazji do eksperymentów i tylnych drzwi do wdrożenia niesprawdzonych terapii. Po drugie wskazanie na fakt, iż Ukraina ma swoją własną kulturę psychodeliczną i związane z nią tradycje medycyny naturalnej, które można rozwijać, zamiast oddawać całość pola zagranicznym firmom farmaceutycznym. I po trzecie: należy pamiętać, iż w Ukrainie nie można jeszcze skutecznie leczyć stresu pourazowego, bo traumatyzacja wciąż trwa.
Ruch psychodeliczny w Polsce rośnie w każdym swoim aspekcie. Jak w każdym ruchu emancypacyjnym, jego bieguny będą się od siebie oddalać, a wewnątrz spektrum będą tworzyć się frakcje i konfliktowe stanowiska, które mogą wydawać się nie do pogodzenia.
Aktywnie próbująca odnaleźć się w tym uniwersum nauka psychodeliczna wydaje się konsekwentnie dookreślać. Nie będzie ona dotyczyć i zajmować się całym zakresem kultury psychodelicznej, a widzieć ją, używać jej entuzjazmu, języka czy estetyki, stawiając przy tym granice przenikania, żeby nie mieszać porządków i nie mylić doświadczeń.