"Leo, Leo, Leo, odnajdę Cię"

na-sciezkach-codziennosci.blogspot.com 4 dni temu
Tegoroczne studenckie poranne roraty w kaplicy na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Śląskiego nie były jedynymi, w których brałam udział. Wieczorami bowiem, o ile czas i zdrowie pozwalały, starałam się brać też udział w roratach organizowanych w parafii Księdza-administratora. zwykle po pracy pędziłam na jeden z dworców autobusowych, a potem przez ok. 70 minut jechałam autobusem na miejsce. Żeby nie było - to jest tzw. "szybka linia", czyli nic szybszego nie ma. No, może własny samochód, ale tego aktualnie nie posiadam.
Tematem przewodnim wieczornych rorat, podejrzewam iż podobnie jak w wielu parafiach, był ten zaproponowany przez redakcję "Małego Gościa Niedzielnego", a dotyczący postaci papieża Leona XIV. W poznawaniu życiorysu nowego, 267. papieża pomagał najmłodszym sympatyczny, pluszowy lew o imieniu, a jakżeby inaczej, Leo.
Na każdym spotkaniu roratnim trzymany przez jedne z dzieci lew Leo rozmawiał z nimi głosem byłego proboszcza przybliżając im ciekawostki i fakty z życia Leona XIV. Najmłodsi z chęcią wchodzili z nim w dyskusję, czasami wręcz zaskakując go swoją bystrością. Wzorem wcześniejszych lat, także i tym razem powstała okolicznościowa piosenka, która bardzo gwałtownie wszystkim wpadła w ucho i każdy, zarówno ci mali, jak i ci duzi, nucili ją pod nosem, nie tylko na koniec Mszy, kiedy była śpiewana jako pieśń na wyjście.
Na przodzie kościoła pojawiła się dekoracja nawiązująca do tematyki rorat. W tym roku był to baner z wizerunkiem papieża Leona i miejscami na naklejki z danego dnia. Tuż obok ustawiono świecę roratkę, a na dole zegar, który odmierzał nie godziny, a dni upływające do świąt Bożego Narodzenia. Aż żałuję, iż nie zrobiłam zdjęcia, bo wyglądało to przeuroczo. Każda Msza święta rozpoczynała się od radosnej procesji dzieci i kapłanów rozświetlających kościelny mrok swoimi lampionami. Towarzyszyła temu pieśń, którą poznałam dopiero w tamtej parafii, a która bardzo mi się podobała i niemal natychmiast nauczyłam się jej na pamięć.
W dniach, kiedy byłam na nabożeństwach, dostawałam za zadanie zebranie dzieci przybyłych na nie z lampionami i ustawienie ich pod chórem. Czasami, kiedy poprzedniego dnia mnie nie było w kościele, podpytywałam je, czego się wówczas dowiedzieli. Dzieciaki, z początku niezbyt przychylnie do mnie nastawione, z czasem zaczęły się do mnie coraz bardziej przekonywać, a w ostatnich dniach już same z siebie ze mną rozmawiały. Noszszsz... aż się wzruszyłam. Potem wraz z nimi, i z lampionem w łapach, szłam w uroczystej procesji.
Tak jak pisałam wcześniej, kazania nie były tylko monologiem kapłana, jak to było za czasów mojego dzieciństwa, ale dialogiem ksiądz-dzieci-lew Leo. Aż serce samo z siebie cieszyło się na ten widok. A przy okazji sama wiele wyniosłam z tych spotkań. Bo przecież nigdy nie jest tak, iż wszystko wiemy, zawsze coś będzie dla nas nowością.
Bardzo mi się podobał pomysł z przynoszeniem przez dzieci ozdób na choinkę. Każdego dnia była losowana jedna z nich, a dziecko które ją wykonało, otrzymywało szopkę, do której miało dołożyć jedną rzecz i przynieść na kolejne spotkanie. Dodatkowo dostawało ono batonik "Lion" oraz wykonanego przeze mnie lwa np. na choinkę.
Pomysł na lwy przyszedł mi przypadkowo podczas dłuższego przebywania w szpitalnej (przychodniowej?) poczekalni. Ogólnie wiedziałam o temacie przewodnim rorat zaproponowanym przez "Małego Gościa Niedzielnego" już w połowie listopada. W tym samym czasie ksiądz podzielił się ze mną wiadomością, iż zdecydował, iż na jego podstawie zrobi nabożeństwa (z tego co wiem, to jeszcze można było zrobić je o bł. Laurze Vicunii i świętych Pier Giorgio Frassatiego oraz Carla Acutisa, czy też samego św. Carla Acutisa). Podejrzewałam, iż na swojej nowej parafii zrobi jakieś losowania czegoś wśród dzieciaków. I tak sobie pomyślałam, iż miło by było, gdyby ci, którzy to coś wylosują dostały jakiś tematyczny upominek. Białe lwy np. na choinkę? Czemu nie. gwałtownie zamówiłam odpowiednią foremkę do wypieków, aby jakoś wprowadzić zamysł w czyn, i jeszcze zdążyć na czas. Udało się, a przynajmniej połowicznie. W zamyśle miały być one z zimnej porcelany, ale coś nie wyszło. W ostateczności pomalowałam je na biało, bo naturalny kolor bardziej przypominał ten, w którym lwy występują w naturze. Zdążyłam z tym dosłownie na styk i już pierwszego dnia wręczyłam pudło, w którym się znajdowały, księdzu. Może nie były idealne, ale z sercem. A to, co zostało, bo jednak wyszło ich nieco więcej niż dni adwentowych, rozdałam osobom bliskim mojemu sercu.
Po losowaniu jedno z dzieci przesuwało wskazówkę adwentowego o jeden dzień. Po błogosławieństwie i rozesłaniu w murach świątyni rozlegał się radosny śpiew "Leo, Leo, Leo, odnajdę cię!". W tym czasie, albo któryś z ministrantów, albo ja, szli na zakrystię po naklejki z danego dnia, które następnie dzieci przyklejali na specjalną planszę. choćby mi dostało się jedną.
Dodatkowo do naklejki dzieci otrzymywały "coś słodkiego", ciasteczko, pierniczka, babeczkę, "czekoladowego pierniczka" (z gęstej roztopionej białej czekolady "wykrajałam" foremkami do pierniczków odpowiednie kształty). Trochę było z tym roboty, zwłaszcza, iż w dniach, kiedy byłam na tych roratach wracałam do domu na godzinę 21:30, ale uśmiech dzieciaków wynagrodził mi wszelkie zmęczenie.
Jak białe lwy, tak białe lwy :)
Takim finałem spotkań roratnich było wspólne ubieranie choinek przez dzieci w przyniesione przez nie ozdoby. choćby kilka moich lwów na niej wylądowało, co oczywiście mnie cieszy. Ale, oczywiście, najbardziej cieszyła mnie euforia dzieci z tej przygody.
Tak mi się przypomniały roraty z 2011 roku z "Pamiętnikiem papieskiego anioła". Roraty najczęściej prowadzone przez księdza Wojtka, który angażował w nie wszystkich chętnych od najmłodszego do najstarszego. Wiecie, myślałam, iż już nigdy nie przeżyję czegoś takiego. A tu życie sprawiło mi taką niespodziankę. Takie promyczki euforii pomiędzy kolejnymi pobytami u specjalistów, badań, diagnoz, zażywania leków przeciwbólowych, zmęczenia pracą. Bo w życiu, oprócz tych złych momentów, są także i dobre. I to z nich należy się cieszyć.

Na koniec dzisiejszego wpisu chciałabym Wam życzyć staropolskim zwyczajem

wszystkiego najlepszego i najpiękniejszego na te święta. Żeby nowonarodzona Boża Dziecina zawitała w Waszą codzienność i została w niej przyjęta dużo cieplej, niż 2025 lat temu w Betlejem. Żebyście potrafili cieszyć się tymi dniami i spędzili je w spokojnej atmosferze, takiej, jaka Wam odpowiada. Żeby pokój ogarnął Wasze serca, a spokój płynący z Bożego żłobu towarzyszył Wam przez cały rok. Niech to będzie dobry czas sprzyjający odpoczynkowi i budowaniu relacji. A jednocześnie nie zapominajmy, kto tak adekwatnie jest w tym wszystkim najważniejszy.
Błogosławionych i dobrych świąt spędzonych w zdrowiu i radości!

I na koniec dziękuję Uleńce i Marzence za kartki z życzeniami. Akurat wyjęłam je ze skrzynki pocztowej w chwili, w której wróciłam z całodniowego (no, może przesadziłam, ale na pewno kilkugodzinnego) pobytu w szpitalu i od razu jakoś tak lepiej się poczułam. Ale poczułam też żal do samej siebie, iż w tym roku nie dałam rady (na razie) nic nikomu wysłać. Przepraszam Was...
Idź do oryginalnego materiału