Horror za murami zakładu psychiatrycznego. „Zostawiłam je za życia w grobie”

news.5v.pl 1 dzień temu

„Za to, iż się rozpłakałam, pielęgniarki mnie zbiły kijem od miotły i skoczyły na mnie, powodując wewnętrzne obrażenia. (…) Później związały mi ręce i nogi, zarzuciły mi na głowę prześcieradło i ciasno owinęły wokół gardła, żebym nie mogła krzyczeć, a potem włożyły mnie do wanny z zimną wodą. Trzymały mnie pod wodą do chwili, kiedy straciłam przytomność”.

Taką historię w przypływie szczerości niejaka pani Cotter opowiedziała dziennikarce Nellie Bly, kiedy ta zapytała ją o wrażenia z pobytu na wyspie Blackwell. Ta osobliwa kara spotkała pensjonariuszkę za to, iż podbiegła do obcego mężczyzny, którego przez pomyłkę wzięła za swojego męża.

Kilka miesięcy temu Nellie Bly pewnie nie uwierzyłaby kobiecie i tak jak większość ludzi słyszących podobne historie uznałaby ją za niespełna rozumu – w końcu przebywała w zakładzie dla osób z problemami psychicznymi. Nowojorski Zakład dla Obłąkanych cieszył się już jednak złą sławą. Opowieści o nim krążące wydawały się tak szokujące i nieprawdopodobne, iż młoda dziennikarka postanowiła sprawdzić je na własnej skórze i pod przykrywką udać się na „wyklętą wyspę”.

Kiedy słuchała opowieści Cotter, doskonale zrozumiała, co miał na myśli jeden z mężczyzn, który przywiózł ją do zakładu. Kiedy po dotarciu na miejsce zapytała go, gdzie się znajduje, odpowiedział jej krótko: „na wyspie Blackwell. W miejscu dla obłąkanych, z którego nigdy się nie wydostaniesz”.

Pomysł prawie idealny

4 września 1882 r. Nowy Jork pojaśniał imponującym blaskiem – wszystko to za sprawą lamp elektrycznych, które stanęły przy nowojorskich ulicach i skąpały miasto w swoim świetle. Efekt wywar na mieszkańcach ł takie wrażenie, iż niedługo po tym wysokie słupy pojawiały się na każdym placu. „Rzuca się światło na drzewa w taki sposób, aby wyglądały bajkowo” – zachwycał się jeden z londyńskich redaktorów, będący pod wrażeniem tego, co zobaczył w Nowym Jorku. Nie wszystkim jego mieszkańcom dane było jednak odczuć ów entuzjazm.

W czasie gdy władze metropolii przygotowywały ją na zbliżającą się rewolucję przemysłową, wielu nowojorczyków skazały na najczarniejszy mrok – wysyłając ich na wyspę Blackwell. „Ci, którzy w przeddzień przeprawy na wyspę widzieli wieczorną łunę, mogli poczuć się tak, jakby odbierano im promienną przyszłość, której nigdy nie mieli zaznać” – pisze Stacy Horn w książce „Wyspa potępionych. Prawdziwa historia wyspy Blackwell”. Ta metafora okazała się gorzko prawdziwa.

Wiki Commons

Widok z lotu ptaka na Manhattan i Nowy Jork, uwieczniony na obrazie z 1873 r.

Założenie co do zasady było dobre. Chodziło o to, by rozładować przepełnioną placówkę Bellevue, która pełniła jednocześnie funkcję szpitala, miejskiego zakładu karnego, zakładu dla obłąkanych, przytułku dla biednych oraz domu pracy przymusowej. Pomysłodawcy roztaczali wizję zielonej, sielskiej wyspy, na której można by zapewnić osobom chorym – fizycznie i psychicznie – oraz łamiącym prawo bardziej komfortowe warunki życia, a także odpowiednio zadbać o ich potrzeby. Wszystko to miało odbywać się przy zachowaniu odpowiednich standardów, pionierskich rozwiązań i najnowszych osiągnięć nauki.

– Ta nowoczesna placówka przyniesie zaszczyt naszemu miastu – mówił z dumą jego burmistrz William Paulding w 1839 r., kiedy uroczyście otwierano pierwszy obiekt na wyspie Blackwell: Nowojorski Zakład dla Obłąkanych. W rzeczywistość okazał się on jego największą hańbą.

Bolesne zderzenie z rzeczywistością

Urzędnicy zaangażowani w budowę Nowojorskiego Zakładu dla Obłąkanych naprawdę wierzyli w ten projekt. Zanim przystąpili do budowy placówki, udali się do zakładu dla obłąkanych w Filadelfii. Architekt Alexander Jackson Davis inspirował się też rozwiązaniami zastosowanymi w okręgowym zakładzie dla obłąkanych znajdującym się w Hanwell w Anglii. Chciał zaprojektować placówkę tak, by odpowiadała modnej wówczas koncepcji „terapii manualnej”.

Wyznaczała ona swego rodzaju przełom w podejściu do leczenia osób z obłędem. Nie traktowała już go jako formy opętania przez demony, które można zwalczyć jedynie upuszczaniem krwi, głodówką czy kaftanem bezpieczeństwa. Słusznie uznawała go za chorobę, której objawy można łagodzić przykładowo ćwiczeniami fizycznymi, wzmacnianiem samooceny pacjentów i odpowiednią opieką psychologiczną. Do takich form leczenia miał być właśnie przystosowany budynek Nowojorskiego Zakładu dla Obłąkanych. Mowa tu przy tym nie tylko o nowoczesnych rozwiązaniach, ale i o tych najbardziej podstawowych, jak choćby odpowiednie ogrzewanie.

Choć dziś wydaje się to coś oczywistego, w tamtym czasie wcale takie nie było. Przez pewien czas wierzono, iż obłąkani są niewrażliwi na zmiany temperatury – „cierpią na skutek zimna, ale mają za mało rozumu, aby się zorientować w przyczynie tego cierpienia”. Tak doktor James Macdonald doradzający projektantom nowojorskiego zakładu tłumaczył przyczyny nadużyć. Placówka na wyspie Blackwell miała położyć kres takim zaniedbaniom. gwałtownie okazało się jednak, iż górnolotne idee nie przetrwały w starciu z rzeczywistością.

Przeludnienie i nieudolny personel

Oprócz Nowojorskiego Zakładu dla Obłąkanych na wyspie Blackwell stworzono też inne placówki – Przytułek dla Biednych, Zakład Karny, Dom Pracy Przymusowej i Szpital Miłosierdzia. Komisarze mianowani do zarządzania nimi popełnili wspólny błąd – rażąco nie doszacowali liczby potrzebnych miejsc. W założeniu zakład dla obłąkanych miał mieścić maksymalnie 250 osób – każda miała otrzymać własny pokój z umywalką i oknem. Planowano choćby zrezygnować z judaszy w drzwiach – po to, by pacjenci nie czuli się obserwowani i by pomieszczenia nie przypominały celi więziennych. Ostatecznie okazały się to mrzonki.

Pomieszczenia w zakładzie przypominały bardziej wykute w skale rowy czy ciasne klitki niż sale dla chorych. W przestrzeniach przeznaczonych dla jednej osoby gnieździło się choćby po sześć pacjentów – a iż były to w dużej mierze osoby z problemami psychicznymi, nie raz kończyło się awanturami, bójkami, a choćby zabójstwami. Dość już wspomnieć o chorobach i epidemiach, które w warunkach przeludnienia rozprzestrzeniały się w mgnieniu oka. Takie stłoczenie pacjentów okazało się konieczne – liczba pensjonariuszy zakładu gwałtownie przekroczyła planowane limity. Rekordowo było ich ponad 7 tys. – to „nieco” więcej niż 250 osób, które był w stanie pomieścić budynek.

Chcąc walczyć z przeludnieniem, komisarze zastosowali jedno z najgorszych możliwych rozwiązań – wolne miejsca w placówkach znajdujących się na wyspie traktowali zamiennie. Oznacza to, iż jeżeli w Zakładzie dla Obłąkanych brakowało miejsca – a to zdarzało się praktycznie zawsze – osoby z obłędem trafiały do Przytułku dla Ubogich czy do Domu Pracy Przymusowej. Co jednak bardziej problematyczne – działało to w dwie strony.

Mary Evans Picture Library / East News

Przytułek na wyspie Blackwell

W ramach redukcji kosztów – których komisarze również nie doszacowali – do pracy w Zakładzie dla Obłąkanych w charakterze salowych czy pielęgniarek trafiali często mieszkańcy Zakładu Karnego, czyli mówiąc wprost – skazańcy. Dochodziło więc do kuriozalnych sytuacji – osoby, które w więzieniu pozostawały pod ścisłym nadzorem uzbrojonych strażników, trafiały do Zakładu dla Obłąkanych, aby opiekować się chorymi, którzy z założenia wymagają delikatnego i profesjonalnego traktowania.

Owładnięci wizją potencjalnych zysków komisarze przekonywali, iż w ten sposób placówka zaoszczędzi pieniądze oraz czas innych. Potencjalnych zagrożeń nie dostrzegali – twierdzili, iż będą uważać, więc nic złego się nie stanie. Nietrafione decyzje komisarzy były konsekwencją innej zgubnej praktyki – większość z nich mianowana była nie ze względu na kwalifikacje, a z pobudek politycznych.

Wszystkie placówki na wyspie podlegały też tym samym osobom – a to oznaczało, iż ci często nie rozróżniali pensjonariuszy. Chorych psychicznie traktowali tak samo, jak przestępców – uważali, iż jedni i drudzy są równie niebezpieczni, więc należy ich izolować. Samo to przeczyło ideom przyświecającym powołaniu placówek.

Patologiczne praktyki i głód

Jeśli mowa o tym, iż ludzie z problemami psychicznymi i przestępcy traktowani byli w taki sam sposób, to chodzi oczywiście o traktowanie złe i niespełniające choćby minimalnych standardów. W zakładzie stosowano mnóstwo praktyk, które budziły powszechne oburzenie i urągały godności pensjonariuszy. Jedna z nich dotyczyła higieny.

Komisarze oszczędzali na wszystkim, więc także na wodzie. „Gdyby zmieniano ją dla wszystkich kąpiącego się, wymagałoby to dużej ilości czasu i wody, a gorącej wody z pewnością by zabrakło. Zamienianie wody dla wszystkich kąpiącego się uznano zatem za niewykonalne” – napisał w 1867 r. lekarz rezydent Ralph I. Parsons w swoim rocznym raporcie. Bardzo gwałtownie normą stało się mycie wielu pacjentek (bo większość pensjonariuszy zakładu stanowiły kobiety) w jednej, oczywiście zimnej wodzie.

Gdyby wszystkie były względnie czyste i zdrowe, praktyka ta budziłaby głównie obrzydzenie i niesmak. Wiele z nich było jednak chorych i zaniedbanych. Niektóre miały wszy, inne syfilityczne wrzody na skórze, jeszcze inne, te w gorszym stanie psychicznym, mogły przed kąpielą bawić się swoimi odchodami. W efekcie woda gwałtownie zmieniała się w pomyje wypełnione brudem i pływającymi robakami.

Po tej osobliwej kąpieli pacjentki wycierały się wspólnymi ręcznikami, używanymi wcześniej przez innych pensjonariuszy. Nietrudno przewidzieć, czym się to kończyło – choroby czy zakażenia szerzyły się w błyskawicznym tempie. A pacjenci byli na nie szczególnie podatni – ubrania, które dostawali, były wyjątkowo słabej jakości i nie zapewniały ochrony przed działaniem czynników atmosferycznych. W efekcie nie raz, zwłaszcza zimą, mieli odmrożone kończyny.

Do tego dochodziło niedożywienie – racje żywnościowe podawane pacjentom były śmiesznie niskie i pozbawione wartości odżywczych. Nie raz w ogóle nie nadawało się do jedzenia, o czym Nellie Bly przekonała się już pierwszego dnia pobytu w zakładzie.

Dziennikarskie śledztwo

Gdyby 23-letnia dziennikarka „New York World” wiedziała, co czeka ją w Nowojorskim Zakładzie dla Obłąkanych, być może nigdy nie zdecydowałaby się na ten eksperyment. Ani ona, ani jej szef John Cockerill nie byli jednak w stanie uwierzyć w przerażające głosy o wyspie Blackwell. Postanowili jednak je sprawdzić – dlatego Nellie, a adekwatnie Elizabeth Cochran, bo tak brzmiało jej prawdziwe imię i nazwisko, zdecydowała się dostać się za mury osławionego zakładu dla obłąkanych i przeprowadzić dziennikarskie śledztwo. W tym celu postanowiła udawać chorą psychicznie.

H. J. Myers / Wiki Commons

Nellie Bly

Poszło zadziwiająco łatwo – „specjaliści” z placówki, badając dziennikarkę, nie zorientowali się, iż udaje, co samo w sobie wiele mówiło o ich kompetencjach. Nellie nie musiała przy tym bardzo się starać – do Zakładu dla Obłąkanych często trafiali ludzie zupełnie zdrowi. Wystarczyło, iż nie znali języka i komuś podpali czy iż byli Irlandczykami. Ci ostatni w tym czasie byli w Stanach Zjednoczonych jedną z najbardziej dyskryminowanych grup – bo nie dość, iż „kradli” pracę „prawdziwym Amerykanom”, to jeszcze praktykowali katolicyzm, który protestanccy lekarze uważali za religię „szczególnie zdeprawowaną i obraźliwą”.

Tak więc Nellie Bly z łatwością oszukała personel placówki i na 10 dni dostała się do osławionego zakładu psychiatrycznego. gwałtownie poznała jego piekło. Jak napisała później w swoim reportażu, jej pierwsza kąpiel „przypominała podtapianie”, a w chlebie, który dostała na wieczór, znalazła pająka. „Spróbowałam owsianki z melasą, ale była paskudna, więc usiłowałam wlać w siebie herbatę, ale bez większego powodzenia” – pisała. To było jednak nic w porównaniu ze skalą przemocy i patologii, które zaobserwowała za zamkniętymi murami zakładu.

Krępowanie ruchów, przemoc i tajemnicze śmierci

Agresja i znęcanie się nad słabszymi były tam czymś na porządku dziennym. Przemocy dopuszczali się zarówno wygłodzeni i stłoczeni ze sobą w ciasnych klitkach pensjonariusze, skazańcy, którzy ich pilnowali, jak i personel pracujący w zakładzie – głównie pielęgniarki. Wiele z nich nie miało niezbędnych kwalifikacji, cierpliwości ani wyczucia. Wielu brakowało choćby podstawowych odruchów człowieczeństwa, w efekcie czego zmieniały się w sadystki. W swoim reportażu Nellie Bly opisała, jak salowe drażniły się z jedną z pacjentek:

„Nie przestawały, dopóki to prostoduszne stworzenie nie zaczęło wrzeszczeć i płakać. (…) Kiedy już się zabawiły i doprowadziły ją do płaczu, zaczęły ją karcić i mówić, żeby się uciszyła. Wpadała w coraz większą histerię, a one się na nią rzuciły, spoliczkowały ją i z wyraźnym upodobaniem tłukły po głowie. Biedne stworzenie płakało jeszcze głośniej, więc zaczęły ją dusić. (…) Po kilku godzinach wróciła do świetlicy i do końca dnia wyraźnie widziałam ślady palców na jej gardle”.

Wiki Commons

Ilustracja przedstawiająca Nellię Bly badaną przez psychiatrę z książki „Dziesięć dni w domu wariatów” (Ten Days in a Mad-House) jej autorstwa

William Glenney French, który przez kilka dekad pełnił posługę na wyspie, już kilka lat wcześniej ostrzegał, iż zatrudnianie niekompetentnych pielęgniarek skończy się właśnie w ten sposób – i że wszystko ujdzie im bezkarnie, bo nikt nie uwierzy pacjentom. I niestety miał rację. Praktycznie nie ponosiły one żadnych konsekwencji swojego brutalnego zachowania. choćby śmierć pensjonariuszy nie powodowała żadnych reperkusji – ta z czasem stała się w zakładzie czymś na porządku dziennym.

Tylko w 1886 r. w tajemniczych okolicznościach zmarło 173 pensjonariuszek. Nie wiadomo, w ilu z tych śmierci palce maczały pielęgniarki. Można przypuszczać, iż w wielu. Nie raz pacjentki umierały na skutek szerzących się chorób, niedożywienia – inne same targnęły się na swoje życie. Przez patologiczne praktyki stosowane w zakładzie choćby zdrowe osoby dochodziły z czasem do szaleństwa. Oprócz krępowania pacjentom ruchów przez zakładanie kajdanek czy kaftanów bezpieczeństwa personel umieszczał ich także w klatkach, faszerując morfiną lub opium. Nierzadko zmuszał też do siedzenia godzinami bez ruchu na ławce.

„Co oprócz tortur potrafiłoby szybciej doprowadzić człowieka do obłędu niż takie traktowanie?” – pytała retorycznie Nellie Bly w swoim reportażu.

Ucieczka z piekła

Dzięki pomocy redakcji dziennikarce po 10 dniach udało się opuścić mury Zakładu dla Obłąkanych. Swoje dramatyczne przeżycia w placówce opisała w reportażu – jego pierwsza część ukazała się 9 października 1887 r. na łamach „New York World”. Nellie Bly bała się, iż nikt jej nie uwierzy – nie była bowiem pierwszą osobą, która opowiedziała o przerażającej rzeczywistości w zakładzie.

Wcześniej problem próbował nagłośnić wspomniany duchowny William Glenney French. Zeznawał on choćby przed specjalną komisją, która w 1880 r. postanowiła przeprowadzić dochodzenie w sprawie nadużyć w Zakładzie dla Obłąkanych. Chociaż w trakcie śledztwa wyszło na jaw wiele kontrowersyjnych praktyk – dotyczących choćby stosowania zakazanych środków krępujących – ostatecznie okazało się ono farsą.

Śledczy nie przesłuchali ani jednego pacjenta. Mimo iż zeznania Frencha stworzyły bardzo dokładny obraz tragedii rozgrywającej się za murami Zakładu dla Obłąkanych, ostatecznie całkowicie je zignorowano. W 1882 r. komisja senacka opublikowała raport końcowy z dochodzenia. Chociaż zawierał on blisko tysiąc stron, ani słowem nie wspominał on o zeznaniach duchownego. Jego autorzy nie sformułowali również żadnych zaleceń w kwestii poprawy warunków w placówce.

Nie dziwne więc, iż Nellie Bly obawiała się, iż również jej tekst zostanie zignorowany, a ona sama posądzona zostanie o próbę zdobycia rozgłosu. Tak się jednak nie stało.

Po przeczytaniu reportażu postanowiły one udać się na wyspę i powołać komisję śledczą. Tym razem zadziała ona w bardziej zdecydowany sposób.

Część zdrowych pacjentów wypuszczono, resztę zaś zaczęto sukcesywnie przenosić w inne miejsca. Ta zmiana okazał się jednak czysto nominalna. Zarządcy placówek na Blackwell byli bowiem przekonani, iż źródłem wszystkich problemów na wyspie były nieodpowiednio zaprojektowane budynki, a nie złe zarządzanie ludźmi. To, co działo się w nowych zakładach, pokazywało, iż ich zarządcy nie wyciągnęli absolutnie żadnych wniosków z wcześniejszych błędów.

Koszmar pacjentów trwał nadal, tyle iż rozgrywał się w innym miejscu. Władze miały jednak czyste sumienie i poczucie dobrze wykonanego obowiązku. Jedynie Nellie Bly wyrzucała sobie, iż nie była w stanie pomóc swoim niedawnym towarzyszkom niedoli.

„Zostawiłam je za życia w grobie” – stwierdziła.

Idź do oryginalnego materiału