To nie „Ranczo”, Lucy nie przyjedzie. Ale kobiety na wsi robią swoją rewolucję

krytykapolityczna.pl 1 dzień temu

Mieszkanki wsi są najliczniejszą grupą mniejszościową wśród kobiet w Polsce (ok. 40 proc.). Niby to oczywiste, iż tak liczna część społeczeństwa nie może być monolitem. A jednak nieraz już dostałyśmy w FemFundzie pytanie, jaki jest feminizm na wsi albo „jak się tam żyje kobietom”. Czasem słyszę w tym fantazję miejskiej klasy średniej, która chciałaby z perspektywy centrum opisać resztę świata jako swój negatyw, czyli po prostu peryferie. Czasem: zaszyte przekonanie, iż wieś nie jest krajobrazem ani miejscem tworzonym przez lokalne, specyficzne warunki życia, ale odrębnym światem, w którym rządzi tzw. wiejska mentalność.

O mentalności chłopskiej i wiejskiej nasłuchaliśmy się przez ostatnich 30 lat wiele. Po upadku PRL-u, a jeszcze mocniej po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej, słowem kluczem opisującym narrację elit na temat zmian na wsi stała się modernizacja. Opisał to Tomasz Rakowski w numerze „Magazynu Kontakt” pt. Chamofobia, pokazując, jak mieszkańcy wsi zostali w okresie transformacji „wytworzeni” przez nowoczesną, bogacącą się klasę średnią, aspirującą do zachodnich wzorców życia. Zaściankowa wieś, którą wiele osób z pokolenia awansu społecznego w PRL-u kojarzyło z biedą, alkoholem, brakiem perspektyw i kompleksem pochodzenia, została uznana za źródło populizmu, zagrożenie dla praw kobiet i innych mniejszości. Trzeba ją więc było unowocześniać. Narzędziami unowocześnienia miały być dopłaty unijne, likwidacja nierentownych gospodarstw rolnych, szkolenia podnoszące kapitał społeczny oraz kostka bauma.

Kulturowym orężem tej krucjaty, a jednocześnie obnażającym ją lustrem, są seriale takie jak Ranczo, gdzie katalizatorem zmian – także jeżeli chodzi o prawa kobiet – w położonych we wschodniej Polsce fikcyjnych Wilkowyjach jest przyjazd Lucy. Lucy stanowi kwintesencję tego, jak w modernizacyjnym dyskursie przedstawia się aktywistkę działającą na wsi. Jest Amerykanką z Nowego Jorku, a jednocześnie potomkinią polskich ziemian z modrzewiowego dworku. Z „kobietą wiejską” nie ma nic wspólnego.

Na wsi, ale na własnych zasadach

Z Wiolką Piwowarską poznajemy się osobiście w 2020 roku. Kończy się pierwsze, niezapomniane covidowe lato – nikt już nie zostaje w domu, maseczki leżą wciśnięte głęboko w kieszenie. Z ekipą FemFundu jedziemy w odwiedziny do PasjoDzielni, młodej organizacji na Kielecczyźnie, która nazywa siebie nowym ogniwem feminizmu w świętokrzyskim. Błądzimy, bo GPS wyprowadza nas na manowce: wpisałyśmy po prostu „Wiązownica”, a Wiązownic jest tutaj kilka. Zza szyby samochodu chłoniemy wzrokiem mijane pola, lasy i wzgórza. Z perspektywy wąskiej drogi, wijącej się w malowniczej dolinie Kacanki, nie widać tego, iż powiat staszowski jest jednym z najbiedniejszych obszarów tego jednego z najbiedniejszych województw. Ani tego, iż teren sąsiedniej gminy Osiek jest w 17 proc. terenem zdegradowanym ze względu na wydobycie siarki w kopalni Grupy Azoty, jednego z głównych pracodawców w okolicy. Jest sielsko.

W końcu zauważamy niebieską szopę z pomalowanymi w kwiaty ścianami – to tu. PasjoDzielnia ma siedzibę w starej stodole, w której za chwilę rozpocznie się festiwal filmowy i zajęcia jogi dla kobiet. Sztachety w drzwiach budynku pomalowano na tęczowo. Na podwórku wita nas Wiola i napis „nie wchodź, jeżeli masz objawy COVID-19, homofobii lub rasizmu”. Dopiero co skończyła się kampania prezydencka – festiwal nienawiści wobec osób LGBTQ+, zakończony reelekcją Andrzeja Dudy. Na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie kilka tygodni temu policja biła osoby queerowe, protestujące po aresztowaniu Margot.

Obok stodoły, czyli siedziby PasjoDzielni, stoi dom, w którym mieszka Wiola z mężem Jackiem i córką. Ta ziemia to jego dziadowizna. Wiola pochodzi z pobliskiej Smerdyny, a na studia wyjechała do Kielc. Wróciła.

– To nie jest moje wymarzone miejsce, ale powiedziałam mężowi: ja sobie tutaj zrobię swoje wymarzone miejsce. Założyłyśmy PasjoDzielnię, żeby działać na niezależnym terenie, na swoich zasadach – mówi Wiola.

Matki Polki całej wsi

W rozmowach z kobietami działającymi na wsi powraca się słowo „praca”, w mocnych, zabarwionych emocjonalnie odcieniach: kierat, umordowanie robotą, harówa.

– Zanim poznałam PasjoDzielnię, byłam pracoholiczką. Pracowałam siedem dni w tygodniu, bo z mężem marzyliśmy o własnym domu – mówi Agnieszka Suliborska. Pochodzi ze wsi, a mieszka w pobliskim Osieku.

Prowadzi własną działalność i gospodarstwo rolne. – PasjoDzielnia uratowała mi życie. Dzięki niej nauczyłam się, iż w życiu liczy się nie tylko praca. Niedawno pojechałam na pierwszy w życiu urlop. Wcześniej to słowo nie istniało w moim słowniku.

Praca to nie tylko praca zarobkowa, czyli droga do niezależności. To przede wszystkim praca za darmo: zajmowanie się domem, mężem i dziećmi, rodzicami. Zawsze jest coś do zrobienia. Pułapkę niekończącej się roboty, która czasem przybiera formę katorżniczej pracy fizycznej, a czasem pozornie bezcelowej krzątaniny, znam z życia swoich babć – obie spędziły na wsi całe życie. Ten model działania przenosi się też na aktywizm.

– Kobiety z kół gospodyń wiejskich po kilku latach działania przychodzą na nasze warsztaty umordowane. A mimo to czują, iż nie mogą odpuścić, bo tu trzeba zrobić koszyki na konkurs, a tu upiec ciasta na festyn… – mówi Agnieszka Liśkiewicz, aktywistka z grupy Wiedźmy z Kolska. Jeździ po całej Polsce z warsztatami dla kobiet działających na wsi. – Najbardziej boli je poczucie niedocenienia. To, iż na koniec choćby nikt im nie podziękuje.

Mam przed oczami scenę z dożynek: w upalnym słońcu kobiety na stoisku uwijają się przy garach, podają jedzenie, na koniec sprzątają. Mężczyźni w tym czasie żartują, popijając piwo przy stołach. Od jednej z pań wiem, iż wójt sypnął groszem na poczęstunek, ale one same prawie nic na tym nie zarobiły, czyli pracują za darmo. Lokalne władze samorządowe nierzadko oczekują, by kobiety odtwarzały w skali społeczności rolę, którą w sferze prywatnej odgrywają w domu. Koła gospodyń wiejskich, poza gotowaniem, zajmują się też m.in. organizacją zajęć dla dzieci i ogółem dbaniem o osoby, które mają w życiu pod górkę.

Problem nie jest wyłącznie lokalny. W 2021 roku, w szczycie zachorowań na COVID-19, rząd ogłosił desperacką akcję „Szczepimy się z KGW”. Za organizację festynu promującego szczepienia koła gospodyń mogły dostać 8 tysięcy złotych – w większości kwota ta pokrywała jedynie koszty organizacji wydarzenia. W obliczu katastrofy epidemicznej, jaką był niski odsetek szczepień w Polsce, rząd wyręczył się oddolnymi ruchami kobiecymi i kapitałem zaufania, którym cieszą się w swoich społecznościach.

Wiola przyznaje, iż doświadczenie działania w lokalnej organizacji pchnęło ją do założenia fundacji na własnych zasadach.

– Po ośmiu latach uznałam, iż nie chcę tylko organizować festynów dla lokalnej społeczności – mówi. – W PasjoDzielni stawiamy na działania dla kobiet, które chcą się rozwijać i poszerzać horyzonty. Nie chciałam już poświęcać większości swojego wolnego czasu w pracę dla grupy, z którą łączy mnie w wielu przypadkach miejsce zamieszkania i nic poza tym.

Pewnie dlatego wiele kobiet na wsi, które składają wnioski do Funduszu Feministycznego, proponuje działania pozornie służące „tylko” relaksowi: robienie świec, wyplatanie girland, wycieczka w góry, czasem spotkanie z makijażystką albo taniec. Bo zrobienie czegoś dla samych siebie, a nie tylko dla innych, bywa na wsi rewolucją.

Wiedźmy z Kolska

– jeżeli nie masz prawa jazdy i samochodu, to w Kolsku nie masz perspektyw – mówi Kamila Florczak.

Z Kamilą i Agnieszką, które założyły grupę Wiedźmy z Kolska, spotykam się online. W okienku na Zoomie widzę wystrój archetypowego gabinetu w polskim urzędzie. To dlatego, iż Agnieszka skończyła właśnie pracę – niedawno została dyrektorką domu kultury.

– Wiedźmy przejęły Kolsko – śmieją się, bo Kamila z kolei została radną gminy. Ale łatwo nie było. – Kiedy zaczynałyśmy, ciężko było namówić ludzi, by przychodzili na nasze wydarzenia. Ówczesny wójt ignorował nasze istnienie i nie chciał choćby o nas słyszeć.

Agnieszka prowadzi z mężem drobne gospodarstwo rolne i pasieki, zajmuje się edukacją z zakresu pszczelarstwa i ochrony zapylaczy. Kamila też jest rolniczką, do tego pracuje jako agentka nieruchomości i doradczyni w sprawach rolnych. Mówi, iż żadnej pracy się nie boi. Obie pochodzą z okolicznych wsi, studiowały w Zielonej Górze i Wrocławiu.

Przed rozmową googluję Kolsko, bo województwo lubuskie znam głównie z dolnych rubryk w statystykach aktywności społecznej, stopy bezrobocia i wykluczenia. Jeden z pierwszych wyników w wyszukiwarce dotyczy procesów kobiet oskarżonych o czary w XVII wieku. To od nich swoją nazwę wzięły Wiedźmy. Podkreślają, iż chcą w ten sposób nawiązać nie do magicznych praktyk, ale do siły i niezależności kobiet.

– Tamte kobiety osądzono, bo chciały od życia więcej – tłumaczy Kamila. – Ich historia jest uniwersalna, zwłaszcza w małych miejscowościach. Wystarczy, iż wyglądasz inaczej, i ludzie krzywo patrzą.

Czaję się z pytaniem o lubuskie, nie wiem, jak je zadać. Potykam się o własne słowa, żeby nie wpaść w liberalną narrację o „deficytach” i „niskim kapitale społecznym”.

– Chodzi ci o to, iż lubuskie to biała plama? – przerywa mi Agnieszka. – Trochę tak jest, ale to też efekt lat 90. Było olbrzymie bezrobocie, ludzie zamknęli się w domach i zajęli przetrwaniem. Ci, co mogli, wyjechali do Niemiec, bo granica blisko. Historia tych ziem też swoje zrobiła. Ludzie dopiero teraz budują tu wspólną tożsamość. Długo nie czuli się u siebie – dodaje. Babcia Agnieszki wysiadła z transportu na Ziemie Zachodnie w 1945 roku. Z dwójką dzieci i krową na postronku chodziła po poniemieckiej wsi, szukając domu do zamieszkania.

– Wybrała taki ładny, z cegły, ale była sama z dziećmi i zaraz ktoś ją stamtąd przegonił do zwykłej lepianki – mówi. Silnych kobiet w Kolsku było jak widać więcej.

Wracamy do rozmowy o zbiorkomie. Kamila żartuje, iż czasem czuje się jak logistyk życia i taksówka w jednym. Gminny autobus zwozi dzieci do Kolska autobusem szkolnym, poza tym do powiatowej Nowej Soli jeżdżą 2–3 autobusy dziennie. Ale w wakacje lekcji nie ma, więc zostaje tylko jeden. Według internetowego rozkładu jazdy w dni wolne od nauki bus z Kolska odjeżdża o 9:10, a wraca o 15:00.

– Wyobraź sobie, iż jesteś starszą kobietą z okolicznej wioski, np. z Uścia, i jedziesz do lekarza. Najpierw musisz dostać się do Kolska, czyli przejść kilka kilometrów albo poprosić o podwózkę sąsiada – tłumaczy Kamila. – Wyjeżdżasz rano, ale powrotny masz dopiero po południu, i znów prosisz o podwózkę. Zrobienie badania, które trwa 20 minut, zajmuje ci czasem cały dzień.

Kiwam głową, bo chociaż wyjście na badania zajmuje mi w Warszawie nie więcej niż godzinę, znam podobne historie z rozmów z kobietami na wsi. Dlatego w Sułkowicach (woj. wielkopolskie) Iza Pazoła z grupy Sułkowiczanki z minigrantu FemFundu zorganizowała dla kobiet w swojej wsi spotkania z ginekolożką przy kawie. Łatwiej sprowadzić lekarkę do wsi niż odwrotnie, zwłaszcza iż tematy związane ze zdrowiem reprodukcyjnym wywołują sporo wstydu.

– Spotkania z ginekolożką pomogły przełamać tabu, i potem udało się nam namówić część kobiet z naszej wsi, żeby zapisały się na indywidualne wizyty kontrolne. Zorganizowałyśmy się w kilka osób i podwoziłyśmy te, które nie mają samochodu – opisuje Iza.

Tabu to jedno, ale mamy wiele danych wskazujących, iż opieka ginekologiczna na wsi rażąco odbiega od standardu w miastach. Według raportu NIK-u Wiejska droga do ginekologa odsetek poradni ginekologiczno-położniczych w gminach wiejskich był dwukrotnie niższy od tego w gminach miejskich. A im niższy odsetek poradni, tym wyższa śmiertelność okołoporodowa. Psioczenie, iż kobiety nie dbają o swoje zdrowie i nie chodzą na badania, w niczym tu nie pomoże.
Byle tylko wyjść z domu. Ale dokąd?

– W Kolsku nie ma kawiarni ani otwartego miejsca spotkań, w zasadzie nie ma dokąd wyjść z domu – podkreślają Wiedźmy z Kolska.

Spotykają się w salce w prywatnym domu Agnieszki i jej męża, a PasjoDzielnia ma stodołę na podwórku Piwowarskich. Własny kąt na początku daje niezależność, bo samorządy nie zawsze chcą użyczyć miejsca oddolnym inicjatywom.

„Wyjście z domu” to hasło, które powtarza się w wypowiedziach kobiet działających na wsi. To szansa na odetchnięcie i samorozwój, porzucenie roli opiekunki, matki, żony, pracownicy, ogarniaczki.

– Kobiety, które przyjeżdżają na spotkania w PasjoDzielni, mają czasem ogromne wyrzuty sumienia, iż zostawiły dzieci – przyznaje Agnieszka z Osieka. – Na początku siedzą jak na szpilkach, bo teściowa zgodziła się przejąć opiekę tylko na trzy godziny, a już kilka razy w tym miesiącu pomogła.

A jednak jadą – niektóre choćby 60 km w jedną stronę. Przyciąga je potrzeba wiedzy, ale też pogadania w bezpiecznym gronie, integracji – bo, jak zauważa Agnieszka, silne więzi społeczne na wsi to mit. Zresztą czasem lepiej pogadać, jak ktoś cię nie zna, bo na wsi nie ma anonimowości.

– Kiedy robimy spotkania z psycholożką, widzę ogromną wartość w tym, iż uczestniczą w nich dziewczyny z różnych miejscowości. Mogą się otworzyć, podzielić historiami, popłakać – podkreśla Wiola. – Korzystanie ze wsparcia psychologicznego przez cały czas jest na wsi tematem wstydliwym, my staramy się to zmienić.

Ale wyjście z domu to nie tylko pretekst, by miło spędzić czas. Jedno z kół gospodyń wiejskich na Podlasiu opowiadało nam, jak w letnie popołudnia przy otwartych oknach domów we wsi słychać wrzaski mężczyzn wyżywających się na kobietach. Dlatego stworzyły w udostępnionej im salce w domu kultury klub z rozkładaną sofą. Kanapa jak to kanapa, na spotkaniach służy do siedzenia, ale ma też misję specjalną: by w razie kryzysu można było przenocować w bezpiecznych warunkach. Wyjście z domu to wolność od przemocy, choćby jeżeli tylko na chwilę. Bo czy w mieście, czy na wsi – statystycznie najmniej bezpiecznym miejscem dla kobiety jest jej własny dom.

– Wiele dziewczyn, które przychodzą do PasjoDzielni, dzięki naszemu wsparciu podejmuje walkę o siebie. Niektóre kończą toksyczne związki, w których tkwiły od lat – dodaje Wiola.

Gadamy o tym, iż niektórzy zazdrośni mężowie dopytują, czy na spotkaniach na pewno nie ma żadnych innych mężczyzn. Śmieję się, iż powinni raczej martwić się spotkaniami, w których kobiety we własnym gronie mogą rozmawiać ze sobą, o czym chcą.

Pierogi to nie wszystko

„Chcemy czegoś więcej niż tylko lepić pierogi” – odżegnują się często w pierwszych słowach aktywistki działające na wsi. Kwestia pierogów to oś sporu – i bynajmniej nie chodzi o to, który przepis jest najlepszy.

Czym są „pierogi”? Po pierwsze: to domyślne oczekiwanie, iż kobiety zajmą się gotowaniem, choć często mają go dosyć w domu. Po drugie: to skojarzenie z utknięciem w okowach tradycyjnego modelu życia w ludowym stroju okraszonym światopoglądowym konserwatyzmem. Wielu kobietom już z tym nie po drodze. „Pierogi” to wreszcie brak perspektyw, bo jeżeli organizacje kobiece w okolicy mają tylko taką ofertę spędzania czasu, to wybór ścieżki rozwoju jest fikcją. Według raportu Fundacji Stocznia kulinariami – czyli promocją kuchni regionalnej i wyszynkiem dla mieszkańców – zajmuje się 92 proc. kół gospodyń wiejskich.

– Współpracujemy z lokalnym kołem gospodyń i mamy dobre stosunki, ale same chcemy robić co innego – mówi Wiola.

Diabeł tkwi jednak w szczegółach. Agnieszka, która poza działaniem w PasjoDzielni należy do koła gospodyń w Osieku, przyznaje, iż jako KGW pierogi czasem lepią. – Nie robimy tego dla przyjemności. Na to szkoda by mi było czasu. Lepimy na sprzedaż, gotowaniem zarabiamy pieniądze na potrzeby organizacji – tłumaczy. – Robimy to też w celach charytatywnych, kiedy ktoś ze społeczności potrzebuje pomocy.

Okazuje się więc, iż stereotypowo kobiece zajęcia mogą być narzędziem walki o niezależność finansową, a to ważne, bo feminizm jest też o dostępie do zasobów. Druga Agnieszka (z Kolska) mówi, iż jej początkowo krytyczny stosunek do pierogów ewoluował.

– Czasem to pierwszy krok, by w ogóle się spotkać – mówi. – Dla nas w Wiedźmach takim pretekstem była joga, ale może dla starszych kobiet kartą przetargową do wyjścia z domu jest lepienie pierogów? Przyjdą, porozmawiają, a mężowie nie będą dopytywać, po co i dokąd idą.

Lepienie i szydełkowanie nie jest niefeministyczne

Czy pierogi – i inne aktywności „kobiece”, takie jak wicie wianków, śpiewanie, szydełkowanie – mogą być koniem trojańskim feministycznej rewolucji na wsi? Na pewno nie muszą stać w sprzeczności z emancypacją, o czym świadczy choćby to, iż wiele grup działających na wsi robi i to, i to. Na jednym spotkaniu przygotowują spotkanie świąteczne dla mieszkańców, a na drugim warsztaty z samoobrony dla dziewczyn. W skomplikowanej układance między mężem, wójtem i plebanem kobiety wybierają te strategie działania, które są skuteczne w konserwatywnym środowisku. Swoje wiedzą i robią swoje.

A zresztą: czy ktoś pyta mamy z warszawskiego Mokotowa, jak godzą feminizm z wyplataniem dywaników na zajęciach w dzielnicowym domu kultury?

– Feminizm kojarzy się kobietom na wsi z wyeliminowaniem mężczyzn. To dystansuje i w zasadzie uniemożliwia rozmowę – mówi Kamila z Wiedźm. Na poparcie tych słów ma dane, bo z Agnieszką jeżdżą na spotkania z aktywistkami ze wsi i proszą je o wypełnienie ankiety na temat praw kobiet.
Z rozpoznania Wiedźm wynika, iż feminizm nie ma na wsi dobrego PR-u. Dla kobiet z tradycyjnych środowisk, zwłaszcza tych starszych, oznacza głównie protesty w dużych miastach, więc niezbyt się z nim utożsamiają. Jednocześnie rozumieją, iż ich sytuacja jako kobiet jest gorsza. Mówią o nierównym podziale obowiązków, o dostępie do pracy i pieniędzy. O tym, iż w samorządach rządzą faceci, a kobiety angażuje się do smażenia placków.

To, iż masowa mobilizacja na rzecz praw kobiet jest możliwa nie tylko w dużych miastach, dobitnie pokazały strajki kobiet w proteście przeciwko zaostrzeniu prawa antyaborcyjnego w latach 2020–2021.

– To był początek działania PasjoDzielni, nasza grupa słabo się jeszcze znała. Narysowałam piorun na ręce i wysłałam na naszą grupę z pytaniem, czy któraś jeszcze chciałaby się dołączyć do kolażu zdjęć na Facebooka – mówi Wiola. – Stresowałam się, nie wiedziałam, czy będą chciały. Zgłosiły się wszystkie.

Zmiana na wsi się dzieje, ale dłużej kiełkuje

– Na początku ludzie byli nieufni. Myśleli, iż kobiety coś kombinują i pewnie zaraz im się znudzi. A my robimy to konsekwentnie, od lat – tłumaczą Agnieszka i Kamila z Kolska. – Naszą siłą jest autentyczność. Wszyscy wiedzą, iż nie jesteśmy tu na chwilę.

W FemFundzie widzimy, iż motorem napędowym i zarazem amortyzatorem tych zmian są osoby, które życie na wsi znają, są osadzone w społecznościach. Tymczasem część feministycznych ekspertek wpadła w pułapkę modernizacyjnego dyskursu o polskiej wsi. Pamiętacie, jak kilka lat temu Elżbieta Korolczuk zaprosiła tzw. zwykłe kobiety do #MeToo? Pobrzmiewało w tym zaproszeniu przekonanie, iż feminizm – ten adekwatny, czyli bez przymiotnika – definiuje zestaw tematów istotnych dla kobiet z klasy średniej z dużych miast: aborcja, luka płacowa, przemoc seksualna. A feminizm wiejski to jego młodsza i brzydsza siostra, którą opisuje się językiem szlachcianek niosących pod strzechy kaganek oświaty: „zwykłe kobiety”, „działanie w terenie”, „praca u podstaw”.

Pytam Wiolę, czy myśli czasem o wyprowadzce ze świętokrzyskiego.

– Nie, ja już tu zostanę. Bo jak przeniosę tę stodołę?

Idź do oryginalnego materiału