– Moja robota to lakierowanie wszystkiego, co pan chce. Nazywa się to lakiernictwem przemysłowym – Wojciech Stanek, ubrany w kombinezon i uzbrojony w przypominający pistolet przyrząd, przeciska się między zawieszonymi na drucianych haczykach aluminiowymi profilami. Elementy, które za chwilę będą płotem, czekają na czarny kolor, a pan Wojtek wyciąga segregator z papierami. Sprawa, którą żyje od blisko dwóch lat, skutecznie zaburzyła małą stabilizację, którą osiągnął po wielu latach prowadzenia małej rodzinnej firmy. Stabilizację typową dla Polaków w średnim wieku: porządne auto i dom z widokiem na las, w przypadku pana Wojtka pod Krakowem.
– Kilka lat temu postanowiłem rozszerzyć swoją ofertę o lakiernictwo samochodowe – opowiada Wojciech Stanek. – Kupiłem maszyny, ściągnąłem do firmy dawnego podwładnego z czasów, gdy byłem kierownikiem oddziałów blacharskich w jednej ze stacji napraw aut. Sławek znał się na robocie, a poza tym ufałem mu i wiedziałem, iż pomoże mi rozkręcić nowy interes.
Niespodziewany problem przyszedł niemal od razu i miał na imię pandemia. Liczba zamówień spadła, a nowa gałąź firmy Wojciecha Stanka mimo starań po kilku latach wciąż szorowała po dnie. Nie chcąc zatopić całego interesu, właściciel szukał wyjścia z sytuacji. Wojciech Stanek: – Postanowiłem wydzielić i sprzedać tę „samochodową” część lakierni, żeby wyjść na zero i odzyskać zainwestowaną w sprzęt kasę. Z pomocą przyszedł mi Sławek, który powiedział, iż chętnie odkupi ode mnie lakiernię do aut. Co najważniejsze, znalazł też inwestora. Adam, który handlował samochodami w innym mieście, był przez krótki czas moim klientem, a teraz mieli ze Sławkiem zostać nabywcami samochodowej gałęzi firmy.