Aleksandra Tchórzewska, naTemat.pl: Czym, według psychologii, adekwatnie jest szczęście? Dla mnie, zupełnie prywatnie, wielkim szczęściem było to, iż udało nam się tak sprawnie umówić na ten wywiad.
Sławomir Prusakowski: Ulubiona odpowiedź psychologów brzmi: to zależy. jeżeli chodzi o biologiczny lub fizjologiczny mechanizm stojący za szczęściem, to jedno szczęście od drugiego absolutnie niczym się nie różni. Opiera się dokładnie na tej samej reakcji hormonalnej i wydzielaniu substancji, które powodują, iż czujemy się zadowoleni i nagrodzeni.
Natomiast z punktu widzenia osobistej interpretacji, oczywiście są rodzaje szczęścia, które lubimy bardziej, i takie, które dają nam trochę mniej intelektualnego szczęścia.
Co więc daje więcej, a co mniej?
Tutaj odwołam się do profesora Martina Seligmana, który jest niekwestionowaną postacią w psychologii szczęścia i psychologii pozytywnej. Przeprowadził on bardzo ciekawe, szeroko zakrojone badania nad szczęściem, analizując różne sposoby na bycie szczęśliwym i badając, co daje nam szczęście. Seligman doszedł do wniosku, iż istnieją trzy główne drogi do szczęścia. Niektóre z nich są chwilowe, inne zaś dają poczucie długotrwałego i dość stabilnego zadowolenia.
Jakie są to drogi do szczęścia?
Według Martina Seligmana pierwszym rodzajem szczęścia jest szczęście euforyczne – najczęściej rozumiane jako to, co daje nam nagłe, intensywne doznania. Przykładami mogą być świetny koncert, wygrana w konkursie czy nowa, ekscytująca relacja. Problem z tą drogą do szczęścia polega na tym, iż jest ona dość krótkotrwała. Następuje szybki wyrzut endorfin i dopaminy – czujemy szczęście, ale efekt równie gwałtownie opada, niemal pionowo w dół.
Kolejną drogą do szczęścia jest "flow" (przepływ) – koncepcja wprowadzona przez Mihálya Csíkszentmihályiego, węgiersko-amerykańskiego psychologa. Polega na całkowitym zanurzeniu się w czymś, co daje nam satysfakcję i jednocześnie jest na tyle wymagające, iż potrzebuje pełnej koncentracji.
Nie jesteśmy wtedy w stanie myśleć o sobie i o wykonywanej czynności jednocześnie – dlatego w pełni poświęcamy się temu, co robimy. Przykładem może być gra w brydża, o której wspomina Seligman, ale także szybka i ryzykowna jazda samochodem, kiedy kierowca jest całkowicie pochłonięty prowadzeniem.
Ten rodzaj szczęścia może nie jest aż tak euforyczny, ale zarówno w trakcie działania, jak i po jego zakończeniu, odczuwamy głęboką satysfakcję – poczucie spełnienia, przekonanie, iż nasze życie jest wypełnione czymś istotnym. Stan ten często określamy mianem hobby, pasji albo właśnie "zanurzenia", w którym czas przestaje płynąć.
Trzecią drogą do szczęścia jest poczucie sensu życia. Ta forma szczęścia wiąże się z działaniem na rzecz czegoś większego niż nasze jednostkowe istnienie – z zaangażowaniem w idee, wartości czy dobro wspólne. Gdy uczestniczymy w takich działaniach, poczucie szczęścia i satysfakcji może być bardzo trwałe. Można je rozumieć jako angażowanie się w działania prospołeczne, dążenie do zmiany świata na lepsze, wspieranie innych w imię wyznawanych wartości czy poczucie, iż coś po nas zostanie, iż nasze życie naprawdę ma sens.
Wszyscy chcemy być szczęśliwi i dążymy do tego za wszelką cenę. Czy można z tym przesadzić?
Tak, szczególnie ten pierwszy rodzaj poszukiwania szczęścia – euforyczny – może być dość niebezpieczny i ryzykowny. Często wiąże się z silnym nadwyrężaniem siebie. jeżeli ktoś codziennie chodzi na imprezy, żeby poczuć, iż naprawdę żyje i iż "krew mu tętni w żyłach", to każdy, kto choć przez krótki czas tak funkcjonował, wie, iż później przychodzi moment totalnego wyczerpania.
Nasza kondycja fizyczna i psychiczna po prostu nie wytrzymuje codziennego działania w ten sposób. Wyczerpujemy energię i zasoby, co może prowadzić do poważnego załamania w funkcjonowaniu.
Jakie są największe mity na temat szczęścia?
Warto zacząć od tego, iż wszystkie uniwersalne recepty typu: "wypij codziennie rano dwie szklanki wody, a będziesz szczęśliwy", zawsze będą mitem. Szczęście jest znacznie bardziej indywidualne. Wynika ono z pewnych wzmocnień – z rozbudowania mechanizmu w naszej głowie, który decyduje o tym, co nasz mózg uznaje za szczęście dla nas. To, co dla jednej osoby jest źródłem szczęścia – na przykład bycie w centrum uwagi i zauważenie przez innych – dla innej może być bardzo silnym stresem i wcale nie wiązać się z przyjemnością czy zadowoleniem.
W polskiej kulturze stan ten bywa czasem postrzegany negatywnie – jako "ciepła woda w kranie", czyli coś banalnego, zbyt zwyczajnego. W tym kontekście może się wydawać, iż brak ciągłego pędu i dążenia do przodu, to coś złego. Ale to również mit, bo nie musimy stale się rozwijać, by być szczęśliwi. Czasem dobrze jest po prostu, gdy... jest dobrze. W rutynie, powtarzalności i stabilności można odnaleźć bardzo dużo satysfakcji i głębokiego poczucia sensu.
Mam znajomą singielkę, która mówi, iż jest bardzo szczęśliwa. Ale jej bliscy wciąż mówią: "Tak bardzo chciałabym, żebyś w końcu była szczęśliwa!". Skąd to przekonanie, iż samotność wyklucza szczęście?
Pani koleżanka jak najbardziej może być szczęśliwa w swoim stanie. Natomiast z naukowego punktu widzenia pojawiają się pewne wątpliwości, wynikające z badań, czy jako gatunek możemy być w pełni szczęśliwi, będąc długotrwale samotni – bardziej samotni emocjonalnie niż po prostu "sami".
Wiemy na pewno, iż osoby, które nie pozostają w stałej, bliskiej relacji z drugim człowiekiem, przeciętnie żyją krócej. Można więc wysnuć uzasadniony wniosek, iż samotność w jakiś sposób nas obciąża. Często wiąże się ona z większym ryzykiem chorób sercowo-naczyniowych oraz innych problemów zdrowotnych.
Zatem rodzina pani znajomej – choć może nie do końca adekwatnie to wyraża – częściowo ma rację, wskazując, iż relacje są ważne dla zdrowia i dobrostanu. Ale oczywiście nie oznacza to, iż każda osoba musi być w związku, żeby czuć się spełniona. Niektórzy naprawdę dobrze funkcjonują samotnie i odnajdują w tym szczęście, szczególnie jeżeli mają wokół siebie inne bliskie relacje lub głęboko satysfakcjonujące życie.
Często ludzie mówią: "Ja chciałabym dla ciebie tego czy tamtego". Czy to nie jest przerzucanie własnych wyobrażeń o szczęściu na innych?
Zdecydowanie może tak być. Często próbujemy narzucić innym to, co nam samym przynosi szczęście – z troski, ale też z braku wyobraźni o tym, iż inni mogą potrzebować czegoś zupełnie innego.
W takich wypowiedziach często kryje się również lęk przed tym, iż jeżeli ktoś nie spełnia społecznych oczekiwań, to zostanie oceniony, odrzucony, wykluczony. Dlatego osoby, które funkcjonują poza schematem (np. jako single), mogą doświadczać presji, by "dopasować się". Nie dlatego, iż naprawdę nie są szczęśliwe, ale dlatego, iż ich szczęście nie mieści się w cudzym wyobrażeniu o tym, jak powinno wyglądać.
Co się dzieje, jeżeli zaczniemy tłumić smutek, złość, rozczarowanie, próbując być zawsze pozytywni?
To bardzo złożony temat. Nasze poczucie szczęścia jest powiązane z wieloma mechanizmami, także obronnymi. Czasami wyparcie czy zaprzeczanie temu, iż jesteśmy nieszczęśliwi, może w krótkiej perspektywie działać na naszą korzyść. W trudnych sytuacjach wewnętrzne powiedzenie sobie: "To nie jest tak źle" może pomóc nam funkcjonować, zamiast się poddać – i sprawia, iż jesteśmy w stanie więcej zrobić, nie zatrzymując się na cierpieniu.
Ale warto pamiętać, iż poczucie szczęścia to złożona struktura. Profesor Janusz Czapiński stworzył kiedyś tzw. cebulową teorię szczęścia. Porównał w niej szczęście do warstw cebuli. Gdy wydarza się coś trudnego, co podważa nasze poczucie bezpieczeństwa i wytrąca nas z równowagi, "zdejmujemy" zewnętrzne warstwy i odczuwamy frustrację, smutek, rozczarowanie. Jednak pod spodem są kolejne warstwy – głębsze pokłady naszej odporności i równowagi – które pozwalają nam wrócić do względnego dobrostanu.
Ale jest też zjawisko, które działa przeciwko trwałemu szczęściu – habituacja, czyli przyzwyczajanie się do dobrego. Szczęście euforyczne bardzo gwałtownie się "zużywa". Nasz mózg mówi: "OK, już to mam, co dalej?". Dotyczy to np. stanu posiadania – pierwszy samochód, pierwsze mieszkanie, pierwsze luksusowe wakacje dają nam ogrom radości. Ale kolejny samochód, trzecie wakacje, czwarty dom – już nie.
Można się uzależnić od pogoni za tym pierwszym, intensywnym uczuciem szczęścia – i cały czas chcieć więcej?
Współczesna kultura wręcz napędza nas do poszukiwania szczęścia. Panuje przekonanie, iż "dobre" to za mało – trzeba nieustannie się rozwijać, wychodzić ze strefy komfortu, osiągać więcej. Przekaz kulturowy jest taki: jeżeli czujesz się szczęśliwy, to się zastanów, bo może nie masz jeszcze "tego" albo "tamtego". To powoduje, iż rzadko kiedy doceniamy to, co już mamy. Skupiamy się na porównaniach w górę zamiast w dół.
A przecież – z czysto gatunkowego punktu widzenia – jesteśmy ogromnymi szczęściarzami. Mamy dostęp do świeżej wody, jedzenia, podstawowych dóbr. Większość z nas potrafi czytać, pisać, liczyć. Stać nas na luksusy, o których nasi przodkowie mogli tylko marzyć? Kiedyś, jeżeli komuś się "nie chciało", to umierał. My dziś rzadko musimy walczyć o przetrwanie. Najczęściej walczymy o status, ale to zupełnie inny poziom zagrożenia.
Ale nikt nie mówi: "Cześć, jestem szczęśliwy, bo mam wodę w kranie".
No właśnie. Nie zauważamy już tych "małych" rzeczy. To właśnie habituacja. Gdy coś mamy na co dzień, przestajemy to doceniać – aż do momentu, w którym to tracimy. Dopiero utrata czegoś podstawowego albo spotkanie z kimś, kto tego nie ma, może na nowo uporządkować naszą perspektywę.
Bardzo często słychać to w historiach ludzi, którzy przeszli chorobę nowotworową i wrócili do zdrowia. Mówią wtedy: "Od tej pory chcę żyć inaczej. To, co kiedyś uważałem za szczęście – pogoń, kariera – przestało mieć znaczenie. Zobaczyłem, co to znaczy być na krawędzi".
Oczywiście, z czasem znowu tę perspektywę gubimy – i słusznie. Życie nie polega na tym, żeby codziennie cieszyć się z wody w kranie. Ale od czasu do czasu warto się zatrzymać i naprawdę docenić to, co mamy. Ten powrót do prostych rzeczy przywraca równowagę, pomaga odzyskać poczucie sensu i zadowolenia z życia.
A to właśnie w tej równowadze, nie w ciągłej pogoni, najczęściej mieści się dojrzałe, trwałe szczęście.
Zawsze znajdą się osoby, które będą narzekać: na kolejki u lekarza, wojnę u sąsiadów, niebezpieczeństwo, złą politykę. Zawsze pojawia się ta kontra w dążeniu do szczęścia – "gdyby świat był inny, bylibyśmy szczęśliwsi". Czy uzależnianie poczucia szczęścia od zewnętrznych czynników ma sens?
Szczęście z pewnością w dużej mierze jest w nas – to te 70 proc. biologii i chemii mózgu, o którym mówiłem. Ale niezadowolenie z rzeczywistości też pełni istotną funkcję. Choć bywa trudne, jest mechanizmem, który warto docenić.
Życie samo w sobie jest procesem złożonym i wymagającym – ale właśnie dzięki temu człowiek się rozwija. Dostrzeganie, iż "może być lepiej", sprawia, iż kombinujemy, szukamy, tworzymy. Wymyślamy koło, silnik, rakietę, systemy uzdatniania wody. To właśnie z niezadowolenia, z potrzeby poprawy świata, wzięła się nasza ewolucyjna przewaga – z istoty żyjącej w nieustannym zagrożeniu staliśmy się gatunkiem, który zbudował względne bezpieczeństwo.
Paradoksalnie dziś największym zagrożeniem dla człowieka… jest sam człowiek. To pokazuje, jak daleko sięgają konsekwencje tego mechanizmu: "jest źle – trzeba to naprawić". Czasem niestety prowadzi to także na manowce.
Przykład? Ludziom wydawało się, iż jak wynajdą "najgroźniejszą" broń, to wojny się skończą. Wynalazcy broni atomowej wierzyli, iż jej istnienie zakończy konflikty zbrojne – bo to byłaby zagłada całej ludzkości. A jednak… przez cały czas potrafimy się wzajemnie zabijać i prowadzić wojny.
Jak rozmawiać z dziećmi o szczęściu, żeby nie wpychać ich w pułapkę ciągłego uśmiechu? Jak mówić, by nie odbierać im prawa do smutku, złości czy nudy?
To bardzo ważne pytanie, bo jako rodzice chcemy, by nasze dzieci były szczęśliwe. Ale często szczęście rozumiemy po swojemu – przez pryzmat dorosłych wyobrażeń, oczekiwań i lęków. Mówimy: "Zostań prawnikiem, to będziesz szczęśliwy", "Jak pójdziesz na medycynę, to niczego ci nie zabraknie". Za tym stoi potrzeba zabezpieczenia dziecka, dania mu "dobrego życia".
Problem w tym, iż dla wielu dzieci to nie jest droga do szczęścia. Wręcz przeciwnie – może prowadzić do presji, frustracji, poczucia braku sprawczości, a w skrajnych przypadkach choćby do depresji czy prób samobójczych.
Współczesne dzieci często są opisywane jako mniej odporne psychicznie. Czy nie przesadziliśmy z próbami ich "uszczęśliwienia" za wszelką cenę?
Być może. Warto jednak pamiętać, iż 150–200 lat temu dzieci rolników były zmuszane do katorżniczej pracy już od wczesnego dzieciństwa. O szczęściu wtedy się nie mówiło – trzeba było po prostu przetrwać. Tamta presja miała inny charakter, ale niewątpliwie była równie ogromna. Dlatego trudno jednoznacznie stwierdzić, iż tylko współczesne działania wpływają na kondycję psychiczną młodego pokolenia.
Dodatkowo, w przestrzeni społecznej dominuje narracja: "musi być dobrze", "nie wypada czuć się źle", "nie ma miejsca na nudę". Tymczasem smutek, złość czy nuda to naturalne emocje i stany. Okresy "nicnierobienia" są dla mózgu niezbędne – to wtedy przetwarza informacje, porządkuje doświadczenia i rodzą się nowe pomysły. Ten czas bezczynności jest często fundamentem rozwoju wewnętrznego oraz odpoczynku psychicznego.
Gdy jednak zastępujemy go ciągłym bombardowaniem bodźcami – mediami, aplikacjami, informacjami – mózg pracuje w stanie przeciążenia. Może to prowadzić do realnych konsekwencji biologicznych: zaburzeń hormonalnych, obniżonej odporności, problemów ze snem, a szerzej – do zaburzeń równowagi emocjonalnej i psychicznej.
Niestety, są dorośli, którzy mówią do swoich dzieci: "Co ty się tak przejmujesz, weź się w garść!". To jedna skrajność. Druga, to całkowite pobłażanie i pozwalanie na wszystko. Dlatego tak trudno jest znaleźć złoty środek – by nie popaść we frustrację i nieszczęście, ale też nie zmuszać się na siłę do radości.
Często mówimy dzieciom: "Jak dorośniesz, to zobaczysz, co to trudna sytuacja, smutek czy bezradność". Tymczasem każdy przeżywa emocje na swój sposób i w swoim czasie.
Czyli mogę być smutna, zła i sfrustrowana?
To są różne kwestie. Smutnym można spokojnie być. Smutek to informacja od nas, iż wydarzyło się coś, co wymaga zatrzymania i zastanowienia się. jeżeli jestem smutny, bo coś, na co bardzo liczyłem, nie udało się, albo jakaś ważna relacja się pogorszyła lub zakończyła, czucie smutku jest czymś funkcjonalnym, naturalnym i dającym szansę na przyjrzenie się temu, gdzie jestem i co mogę z tym zrobić.
Trudność pojawia się, kiedy zaczynamy zastanawiać się, jak długo ten smutek może trwać, zanim przestanie być funkcjonalny, a zacznie być utrudniający lub wręcz dysfunkcjonalny. U każdego przebiega to indywidualnie. jeżeli smutek trwa dzień, tydzień, a choćby pół roku czy rok w przypadku śmierci bliskiej osoby, i od czasu do czasu wracają momenty smutku, to jest to naturalny proces.
Jednak na pewno nie będzie dobrze, jeżeli smutek po przegranym konkursie dotyczącym pracy trwa miesiąc czy pół roku. To jest moment, kiedy warto się zastanowić, a najlepiej od razu udać się do specjalisty i z nim porozmawiać o tym, czy to, co się dzieje, jest w porządku. Czasami choćby wtedy okaże się, iż jest w porządku, ale chodzi o znalezienie tej granicy.
Na pewno niewłaściwe będzie natychmiastowa walka ze smutkiem czy przekonanie, iż coś jest z nami nie tak, jeżeli smucimy się z powodu, który inni uważają za drobiazg.
Warto szukać sposobów na zrozumienie smutku. Zadajmy sobie pytania: "Dlaczego czujesz się smutna?", "Co z tym możesz zrobić?", "Czego możesz się z tej sytuacji nauczyć na przyszłość?". To są pytania, które możemy zadawać sobie sami, swojemu "wewnętrznemu dziecku" albo bliskiej osobie czy dziecku.
Psycholog Guy Winch mówi, iż mamy dziwny zwyczaj: gdy przyjacielowi powinie się noga, potrafimy go przytulić i powiedzieć: "Jesteś wartościowym człowiekiem, trudno, zdarzyło się, przykro mi, iż cię to spotkało, jestem tutaj. Może teraz chcesz z tym pobyć, nie zmuszam cię do zmiany, ale wiem, iż jak będziesz szedł do przodu, to na pewno przez to przejdziesz i będziesz żył dalej, i będzie dobrze". A ze sobą mamy tendencję do "dowalania sobie".
Co możemy zrobić, żeby zdjąć z siebie ciężar bycia zawsze szczęśliwym? Jak zmienić to myślenie?
Na pewno warto bardziej dbać o dobrostan niż o spokój i szczęście. Szukać w życiu równowagi i trochę uspokoić tempo. Mam wrażenie, iż ciągle się nakręcamy i biegniemy, nie mając czasu, żeby usiąść i na spokojnie się uśmiechnąć.
Myśląc o wakacjach: kiedyś, co było bardzo rozsądne z punktu widzenia wypoczynku i radzenia sobie ze stresem, wakacje trwały dwa, trzy tygodnie. Był czas na odbudowanie się przed dalszą pracą. A teraz mamy "city breaki" – są fajne, energetyczne i przynoszą euforię na tym pierwszym poziomie, ale nie ma szans, żeby się "odbudować" w ciągu tych trzech, czterech, pięciu dni.
Warto zapewnić sobie choć tydzień takich mikrointerakcji z rzeczywistością, które dadzą nam chwilę oddechu i zadbania o siebie. W ten sposób, zamiast ciągłego gonienia za intensywną radością, osiągniemy więcej równowagi.