– Polska to dziwny kraj. choćby coś, co ma przeciwdziałać przemocy, czyli Niebieska Karta, kłopotów ofierze może przysporzyć więcej niż realnej pomocy. W każdym razie tak było w moim przypadku – opowiada Aleksandra, lekarka kardiolożka.
Jej syn miał cztery lata, gdy pierwszy raz pomyślała o tym, by ograniczyć mężowi, który za chwilę miał być byłym, bo rozwód był w toku, prawa rodzicielskie.
To było tuż po powrocie z wakacji, na które wybrali się wspólnie ("dla dobra dziecka"). Nie było dnia, żeby nie musiała interweniować – gdyby nie to, jej mąż pobiłby dziecko. A tak kończyło się tylko na szarpaninie. (Według ojca "smarkacz prowokował"). W końcu którąś z tych awantur Aleksandra nagrała telefonem.
Adwokat powiedział, iż każdy ma dziś "zaburzenia, orzeczenia i diagnozy"
Po powrocie do Warszawy poszła do prawnika. – Pokazałam mu film, na którym mąż wydziera się, szarpie dziecko. A adwokat na to: "No widać, iż wariat, a przebywanie z nim to udręka. Tylko iż ten pan wygląda na takiego, co to pouśmiecha się do pań psycholog. Opowie swoją wersję. I to pani wyjdzie na wariatkę, która go nagrywa" – wspomina Aleksandra.
Zaczęła dopytywać, co ma w takim razie zrobić. Od mecenasa dostała taką poradę:
"Dopóki pani mąż sam nie zaczął ustalać w sądzie kontaktów z dzieckiem, to piłka jest w grze i to po pani stronie. Niech pani zbiera dowody, ale na razie cicho siedzi".
– Zaczęłam mówić, iż nie mogę siedzieć cicho, bezczynnie, iż to nie leży w mojej naturze, a do tego nie chcę, żeby syn widział, iż jestem taka bezwolna i nie reaguję. Adwokat opowiedział mi wtedy o jakiejś sprawie rodzinnej, w której reprezentował jedną ze skłóconych stron: "Miałem takiego tatusia, co dostał prawa, zabrał dziecko na budowę, do kolegi. Trzylatek wszedł na rusztowanie i spadł. Miał pęknięcie kości czaszki. Matka dostała histerii w sądzie, wrzeszczała na sprawie, żeby zabrać temu człowiekowi prawa rodzicielskie. I co? Myśli pani, iż sąd się tym przejął? Sędzie powiedział, iż wypadki się zdarzają. A iż od razu, na pierwszym wspólnym spacerze? To przypadek" – wspomina Aleksandra.
Powiedziała wtedy adwokatowi, iż ojciec jej dziecka ma zaburzenia hiperkinetyczne, zaburzenia koncentracji, podejrzenie borderline i nie wiadomo, co jeszcze. – "Każdy ma teraz jakieś zaburzenia, orzeczenia i diagnozy, więc nic pani na tym w sądzie nie ugra. I jeszcze wyjdzie na to, iż niby jest pani lekarką, a takich rzeczy nie rozumie. A raczej, iż ma pani złą wolę" – usłyszałam – wspomina Aleksandra.
Pięć lat później dalej zbierała nic niewarte dowody – nagrania, maile, zdjęcia. – To wszystko był za mały kaliber, bo są tam tylko szarpaniny, krzyki, bluzgi. Na szczęście mój eks mąż nie katuje dziecka, a prawda jest taka, iż chyba tylko takie ekstrema mogłoby przekonać sąd, iż ten człowiek nie nadaje się na ojca. Ale i tak mężowi parę razy powiedziałam, żeby uważał, bo mam na niego "niezłe haki". Blefowałam. I to był mój błąd – wspomina.
Niebieska Karta, policja, MOPS i sąd. A potem wizyty pani kurator
Któregoś dnia odebrała telefon, a męski głos przestawił się jako dzielnicowy. Usłyszała, iż musi zgłosić się w sprawie procedury Niebieskiej Karty. Była pewna, iż chodzi o męża, ale chodziło o nią.
– Zaczęłam krzyczeć przez telefon, iż jak to, kto i dlaczego?! Na komendę poszłam z adwokatem. Przeczytałam o sobie notatkę, z tej rozmowy z policjantem, iż jestem agresywna – wspomina Aleksandra.
– Zapytałam, czy to mój mąż za tym wszystkim stoi, ale usłyszałam, iż "zadzwonił anonim". "Chyba Gall Anonim do was zadzwonił!" – powiedziałam sarkastycznym tonem. Policjant powiedział, iż mam zgłosić się jeszcze do Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej. "Tak, lekarze to przecież najwięksi przemocowcy, podobnie jak wy, policjanci" – dodałam, chcąc obrócić tę absurdalną sytuację w żart. Po wyjściu z komendy adwokat powiedział, żebym uważała na słowa, bo tylko sobie zaszkodzę – opowiada Aleksandra.
W MOPS-ie miła pani bardzo jej współczuła, mówiła, iż nie rozumie, dlaczego założono jej niebieską kartę, "i to bez żadnego choćby rozeznania".
– Powiedziała, iż niestety, ale "taka karta od razu idzie do szkoły dziecka, bo musimy prosić szkołę o opinię i wszyscy nauczyciele będą wiedzieć, iż coś się u pani dzieje". I iż teraz będzie musiał mnie regularnie odwiedzać kurator. A po chwili zaczęła opowiadać mi jakieś anegdoty, m.in. o jakimś konkubencie, który bił dziecko wieszakiem, a jego partnerka słodkim głosem mówiła, iż "miejsce wieszaka jest w szafie". Zastanawiam się, co ja robię w tym towarzystwie, jakbym grała w jakiejś absurdalnej czarnej komedii, tylko niestety to było moje życie – opowiada Aleksandra.
W szkole syna wciąż czuje wstyd. "Nie lubię słowa trauma, jest nadużywane"
Były mąż Aleksandry został przesłuchany przez policję. – Przeczytałam potem o sobie takie rzeczy, iż miałam wrażenie, iż to ja jestem przemocowa wobec dziecka, a mój były mąż jest tu tylko świadkiem. Zeznał, iż jestem zaburzona psychicznie, iż powinnam być skierowana na badania psychiatryczne, iż syn przeze mnie był bliski odebrania sobie życia – wspomina Aleksandra.
Sprawa trafiła do sądu, a gdy jej mąż miał tam przedstawić dowody na te pomówienia, powiedział, iż wie te rzeczy od osiedlowego ochroniarza, ale nie pamięta już, od którego konkretnie, bo "wielu jest tych dziadków tam i podobni do siebie".
Aleksandra czuła się trochę niczym bohater "Procesu" Kafki, bo wszystko trwało miesiącami – kolejne sprawy, wezwania, przesłuchania, w międzyczasie zmieniali się sędziowie i sprawa zaczynała się od nowa. Aż ostatni sędzia zapytał: "Ale o co adekwatnie jest ta państwa sprawa?". – Widać było po nim irytację, miał chyba poczucie, iż marnujemy jego czas. Odpowiedziałam, iż ja w zasadzie też nie wiem, o co jest ta sprawa – wspomina Aleksandra.
Z powodu tej Niebieskiej Karty regularnie odwiedzała ją kuratorka, a gdy Aleksandrę podkusiło i zaczęła złośliwym tonem dopytywać, czy pani może wybiera się też do jej byłego męża, usłyszała, iż nie, bo "kurator jest przypisany do miejsca pobytu dziecka". Zaczęła choćby rozważać wtedy, czy nie zameldować syna u rodziców w Poznaniu, żeby sprawdzić, co zrobi wtedy kuratorka, bo chyba nie zacznie tam podróżować.
– Wkurzała mnie ta młoda dziewczyna, która nie miała swoich dzieci i w zasadzie mogłaby być moją córką, iż to ona ma mnie kontrolować, czy ja dobrze dbam o dziecko – opowiada Aleksandra. Z tamtego czasu zapamiętała też, iż kuratorka przesiadywała u niej zawsze strasznie długo. Aż zaczęła myśleć, iż może lubi te wizyty i iż to taka jej odskocznia od chodzenia po domach pełnych prawdziwej przemocy.
– W mieszkaniu było czysto, ciepło, nikt nie pił, zawsze paliła się aromatyczna świeczka. Lepsze to niż chodzenia w niebezpieczne miejsca, a wizyta to wizyta – ilość była odfajkowana – mówi Aleksandra.
Po trzech latach sprawa została umorzona. Do jej domu przestała przychodzić kuratorka. Aleksandra czeka na to, aż syn będzie pełnoletni, bo jak mówi "metryka najskuteczniej zakończy sprawy o przemoc wobec dziecka, bo syn będzie sam musiał składać doniesienia, a nie jego ojciec".
– Aha, no i tę Niebieską Kartę wreszcie mi zamknęli, ale wstyd w szkole syna został. Zawsze go czuję, jak przychodzę na wywiadówkę. Jakaś trauma mi została, choć nie lubię tego słowa, dziś wszyscy go nadużywają – mówi.
Chcesz podzielić się swoją historią? Napisz, wybrane listy opublikujemy, zachowując anonimowość ([email protected]).










