Parę tygodni temu internet obiegł zrzut ekranu, na którym pewien internauta komentuje post Elona Muska na X, dotyczący przełomu w dziejach firmy Neuralink. Treść wpisu kontrowersyjnego biznesmena, spadkobiercy wielopokoleniowego kolonialnego majątku, brzmi w luźnym tłumaczeniu: „Implant od Neuralink wszczepiono wczoraj pierwszemu człowiekowi, jego rekonwalescencja przebiega poprawnie. Wstępne wyniki wskazują, iż wykrywanie impulsów neuronowych jest obiecujące”. Wspomniany użytkownik portalu – również należącego do Muska – podał wpis dalej, podpisując go: „Ten jeden zapis z dziennika audio, na który natykasz się w zniszczonym biurze podczas przechodzenia horroru science fiction”.
Gdyby przeczytać post Muska chłodnym tonem, jak robią to aktorzy głosowi w postapokaliptycznych horrorach, udzieliłby nam się nastrój niepokoju, który tak cenią sobie ich producenci. Żarty, parodie i satyry na Neuralink, jak przystało na internetowy buzz, namnożyły się lawinowo. Jednocześnie mamy mniej powodów do śmiechu niż kiedykolwiek, bo przekraczający kolejne granice rozwój transhumanistycznego biznesu otwiera mroczną kartę w historii biopolityki.
Technokrata to tylko dziewczyna z sąsiedztwa
Grzechów Elona Muska, tych związanych i niezwiązanych z działalnością Neuralink, jest sporo. Nie trzeba choćby przypominać, ile zwierząt musiało umrzeć bezpośrednio po wszczepieniu im wcześniejszej wersji implantu, żeby firma mogła zakończyć poprzednią fazę testów i rozpocząć eksperymenty na ludziach. Nie musimy wracać do igrania Muska z akcjonariuszami Tesli, balansującego na granicy prawa zarządzania mediami, czy innych zagrywek z pogranicza transgresywnego pijaru i manipulacji rynkowej. Każda z nich pozwala określić, na ile wiarygodne i wielkomyślne są projekty jego projekty, ale sedno tkwi gdzie indziej.
Nie zapominajmy, iż Musk to w głębi serca zagorzały transhumanista i technokrata. Technokrata przez wielkie „T”, kontynuujący tradycję tej doktryny w dobitnie politycznym rozumieniu. Ważnym działaczem Ruchu Technokratycznego był już dziadek Muska, Joshua Haldeman – znany w swoich czasach nie tylko jako przeciwnik demokracji, lobbysta i kolonizator, ale też zawzięty antysemita. . Współczesne marzenie o technokracji to w istocie marzenie o scjentystycznej merytokracji, w której technologia stanowi nie tylko jedyny wyznacznik kierunku rozwoju społeczeństw, ale też powszechne rozwinięcie narzędzi władzy. A stworzenie tych narzędzi wcale nie jest tak trudne i odległe, jak moglibyśmy sądzić.
Rozwijająca się przez okrągłe sto lat koncepcja ustroju technokratycznego krystalizowała się, czerpiąc coraz bardziej z faszystowskich fantazji o kontroli absolutnej. Niech nikogo nie zmyli fakt, iż orędownicy i prorocy faszyzmu nie zasiadają w kongresie i częściej fotografują się z kontrowersyjnymi celebrytami niż z senatorami.
I to właśnie do celebrytów chcą się upodobnić. Burżuazyjny big tech musi być modny i bezpretensjonalny, musi być jakiś, żeby nie powstała pustka poznawcza, którą mogłyby wypełnić niepożądane skojarzenia. Pod tym względem ma on wiele wspólnego z Taylor Swift, którą branduje się jako osobę roku, ikonę popu i realizującą amerykański sen dziewczynę z sąsiedztwa, żeby wścibskie artykuły dotyczące jej śladu węglowego nie pozycjonowały się zbyt wysoko w przeglądarkach internetowych.
Niezależnie od poglądu na jego użyteczność, w tej chwili wielu komentatorów podkreśla, iż ze względu na zawiłość zabiegów chirurgicznych czip od Neuralink może nigdy nie stać się produktem o szerokim zastosowaniu. Funkcją tych zapewnień jest przede wszystkim nie tyle ostudzenie zapału entuzjastów nowych technologii, ile uspokojenie i uciszenie sceptyków. Mało kto wspomina o wykładniczym wzroście rozwoju każdej technologii, za którą stoją odpowiedni interesariusze.
Z kolei tempo ewolucji poszczególnych usług informatycznych – często istniejących dopiero od kilkunastu lat, a stanowiących dziś filar funkcjonowania rynku – pokazuje, iż dzisiejsze ograniczenia za rok czy dwa mogą wydać nam się śmieszne. Szczególnie jeżeli Neuralink wykupi w międzyczasie któryś konkurujący z nim podmiot (bo przecież nie jest ani jedyną, ani choćby pierwszą firmą rozwijającą brain-computer interface, jest po prostu tą najbardziej nieprzewidywalną). A do wszechobecności najróżniejszych wytworów Neuralink przyzwyczaimy się prawdopodobnie równie szybko, jak do noszenia ze sobą wszędzie telefonu komórkowego. I to jest problem.
Drogi do ich upowszechnienia na pewno nie zablokuje dojrzały, głęboki sprzeciw społeczny, bo wolnorynkowi giganci przesuwają okno Overtona ramię w ramię ze swoimi partnerami, inwestorami i organami państwowymi, które z założenia powinny przecież regulować ich działalność. Mizerną skalę tych regulacji komentuje się zaskakująco rzadko. Tymczasem to gwałtowne torowanie sobie drogi do transformowania demokracji pokazuje, jak przedawniła się tradycyjna kapitalistyczna wiara w transparentność biznesu i jego protestancki, bezinteresowny obiektywizm.
W stronę technokratycznego faszyzmu?
Nie jest ani trochę zaskakujące, iż jeżeli dany biznes prowadzi rodzina technokratów, cele ewoluują w zależności od stadium jego rozwoju: od bogacenia się (czyli tego, co stoi pod klasyczną realizacją celów biznesowych, znaną ze starych podręczników do zarządzania), przez wytwarzanie sobie autonomii i zdawkowej władzy, po modyfikowanie i wprowadzanie całych norm czy ustrojów społecznych. Pomimo tymczasowej wadliwości jego projektu, Neuralink jest platformą o największym potencjale kształtowania zachowań i dzielenia ludzi na włączonych lub odłączonych od nowego systemu. O komplikacjach pooperacyjnych nie wspominając.
Jeśli Elon Musk i jego koledzy mają jakiś realny cel, raczej nie jest nim dalsze pomnażanie nagromadzonego kapitału, którego i tak nie sposób spożytkować. Jest też ogromnie wątpliwe, żeby dla pomysłodawców transhumanistycznych rozwiązań najistotniejsze było leczenie kogoś – choćby jeżeli najbardziej medialny miliarder świata buduje mit Neuralink na kanwie scjentystycznej opowieści o przywracaniu sprawności potrzebującym, przede wszystkim ludziom takim, jak na przykład Stephen Hawking.
Pomimo quasi-demokratycznych sloganów, którymi kapitaliści tak gorliwie podkreślają rzekomo egalitarny charakter swojego systemu, korzyści dla elementu ludzkiego nigdy nie grają w ich planach istotnej roli. Musk, jak każdy przedsiębiorca wywracający rynkowy stolik, ma całkowitą świadomość, iż historia nowożytna nie zna wielu przypadków, kiedy wytwory techniki długoterminowo przysłużyły się całym populacjom, a nie tylko klasie rządzącej. Broń jądrowa, drony militarne, biometria, eksploracja danych, malware i spyware, inwigilacja poprzez dotowane na 900 milionów dolarów satelity (o zgrozo, należącej do kogo?) marki Starlink – wszystkie te twory mają ten wspólny mianownik.
Niezależnie od skali romantycznych narracji o medycznych czy antropotechnicznych aspektach wykorzystania neurotechnologii, scenariusze są dwa, do tego do złudzenia do siebie podobne. Łączy je to, iż jej rozwój przyczyni się do normalizacji eksperymentów na ludziach, a ona sama gwałtownie stanie się częścią Internet of Things, po czym tylko ułatwi zarządzanie populacją. Zarządzanie do bólu biopolityczne, bo oparte na parametrach, które będzie trzeba udostępniać dostawcom technologii. w tej chwili korporacje kupują nasze dane od różnych firm, którym je udostępniamy – czy to nasz kod DNA (firmy specjalizujące się w projekcjach genealogicznych), nasze tendencje zakupowe (firmy oferujące płatności odroczone), czy nasza lokalizacja (dostawcy sieci). Neuralink będzie mógł kolekcjonować je wszystkie.
A kto będzie wykorzystywał te dane? No właśnie: poza każdym, kto najzwyczajniej je kupi, będą to albo twórcy, pionierzy i naczelni inżynierowie tej technologii, albo ci, którzy ją uregulują, upaństwowią, skomodyfikują i udoskonalą. Możliwą syntezą, potencjalnie uzasadnioną trzecią opcją, byłoby tu wypracowanie technokratycznego faszyzmu przez obie te instancje po trochu, drogą cichych przyzwoleń, zobowiązujących dotacji i czerpania obopólnych korzyści. Wojsko i inwestorzy zbiją sztamę, będą spokojniejsi i bezpieczniejsi niż kiedykolwiek wcześniej.
Tajemniczy panowie z Witkacego
Proces oswajania nas z tymi aspiracjami trwa od dawna. Już Adorno i Horkheimer widzieli nowoczesne przyrodoznawstwo jako zjawisko charakterystyczne dla funkcjonowania społeczeństwa przemysłowego. Był to dla nich zarówno rezultat, jak i warunek konieczny jego rozwoju. Tyle iż radykalny racjonalizm tego przyrodoznawstwa z czasem przestał wydawać się obcy i dziwaczny. Tak oto zmieniło się też szerokie postrzeganie materii organicznej.
Wiele lat później Negri i Hardt, działając już w innym dyskursie, znaleźli swoiste przedłużenie tego zjawiska. Jako jeden z wyznaczników późnego kapitalizmu wskazali absolutną subsumpcję środowiska naturalnego przez przemysł. Tu należy zadać pytanie, czy w przyjętej przez przemysłowców definicji „środowiska naturalnego” mieści się populacja. Case Neuralink, który dość gwałtownie przeszedł od eksperymentów na małpach do eksperymentów na ludziach, sugerowałby, iż może tak być.
Owszem, w dobie apodyktycznej biotechnologii manipulowanie klasycznie rozumianym środowiskiem naturalnym nikogo już nie dziwi. Wciąż jednak martwi nas, kiedy koncerny biotechowe coraz odważniej flirtują z realną biopolityką i pokazują, iż potrafią przenieść ją na poziom molekularny, np. modyfikując genetycznie płody. Modyfikowanie organizmów dorosłych osób wydaje się przy tym mniej odrzucające niż modyfikowanie płodów, więc wszystko gra. Osoby promujące tę usługę w hucznej, wielokanałowej kampanii będą zresztą kipieć entuzjazmem i optymizmem, dlatego jakoś się to przyjmie. Będzie trochę miejsca na zmartwienia i trochę miejsca na śmieszkowanie.
Negri i Hardt wskazali też na inne znaczące zjawisko. Stwierdzili, iż opisane przez nich imperium będzie stawać się w naszych oczach normatywne dzięki działaniom rozproszonej machiny łączącej siłę ekonomiczną, przemysłową i komunikacyjną. prawdopodobnie nie przypuszczali, iż kiedykolwiek przyjdzie nam ujrzeć jednostkowy miniprototyp całej takiej machiny należący do jednego człowieka, składający się, dajmy na to, z Tesli, PayPala, OpenAI, SpaceX, Neuralink i Twittera/X. Kiedy z kolei wnioskowali, iż u genezy imperium tkwi racjonalność ukryta w historii politycznych zastosowaniach techniki, jeszcze nie mieli podstaw do przewidywania, iż niedługo racjonalność tych zastosowań stanie się tak jawna.
Może dlatego coraz trudniej wyobrazić sobie koniec kapitalizmu – i to pomimo faktu, iż coraz łatwiej wyobrazić sobie koniec świata. Może to kwestia tego, iż kapitalizm dawno stał się technokratyczny i interdyscyplinarny w zniuansowaniu swoich technologii. Stał się tak absurdalnie zdywersyfikowany w swoich procesach, iż momentami nie potrafimy brać go na poważnie.
Nowy, dyskretny totalitaryzm
Śmiech, którym reagujemy na dokonującą się, drastyczną subwersję swobód obywatelskich, jest jednak histerycznym śmiechem. To dźwięk wyuczonej bezradności wobec poczynań elit, która tylko się pogłębia. Gdyby za kilka miesięcy rzecznik prasowy technokratów ogłosił na przykład, iż finalizuje prace nad aerozolem wyłączającym niektóre ośrodki w mózgu w celu zwiększania wydajności pracy, sytuacja wyglądałaby podobnie: libertarianie klaskaliby, większość salariatu odczułaby depresyjny dyskomfort, przez kilka dni mnożyłyby się postironiczne żarty. Po czym wszyscy bez wyjątków musieliby zaakceptować pojawianie się tej technologii w kolejnych i kolejnych miejscach, aż jej wszechobecność spowszedniałaby zupełnie. To najbardziej egalitarny aspekt całej tej układanki.
Jeśli bezbolesne i gładkie przyjęcie sukcesu Neuralink o czymś świadczy, to właśnie o tym, iż w krajach uprzywilejowanych nie mamy już sił na punktowanie i skuteczne protestowanie przeciwko elitom. Wypracowanie jakiegoś oporu byłoby może łatwiejsze, gdyby nie fakt, iż biernie akceptując to, co pod płaszczykiem wolnego rynku rozwijało się wokół nas, wyhodowaliśmy nowy, dyskretny totalitaryzm.
Bo tym właśnie miała być i jest technokracja: totalitaryzmem ubranym w angielski garnitur. Współcześnie czasem zastępuje go wełniany sweter bez logo, ale to jednak wciąż nie mundur. To ubrania szykowne, ale stonowane, mające nie zwracać nadmiernie uwagi na właściciela. Ponadczasowość scenerii rewolucji technokratycznej z arcydramatu Witkacego jest tutaj równie fascynująca, co przerażająca.
**
Krzysztof Kwintkiewicz – filolog, absolwent polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Autor prozy i poezji, laureat i finalista konkursów poetyckich i prozatorskich.