I choć zgadzam się, iż to wielkie słowa, nie boję się ich, ponieważ właśnie taka jest prawda. To, o czym jednak jest ten tekst, jest nieco bardziej przyziemnie. Rzecz o fundamentalnej dla człowieka wartości, jednak niewiążącej się bezpośrednio z górnolotną duchowością: o trybie codziennego życia i wyborów, m.in. żywieniowych.
Życie nastawione na eksploatację
Myślę, iż większość z nas była w tym miejscu. Wielkie miasto, pęd, młode ciało i głowa otwarta na nowe. Ponad dekadę temu szukałam inspiracji, swojej drogi, próbowałam "dotknąć" wszystkiego, co mogło mi pozwolić się w pełni ukształtować.
Taki stan daleki jest od stabilizacji. Pisząc stabilizacja, mam na myśli nie tylko miejsce zamieszkania czy stałą pracę, ale przede wszystkim rytm dnia i codziennych nawyków. To one kształtują nasze życie, a przede wszystkim: nasze zdrowie.
Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nie przetańczył całej nocy. I ten, kto nad ranem nie zamawiał tłustego burgera w jednej z popularnych restauracji z olbrzymim, pstrokatym "M" górującym nad opustoszałym parkingiem.
Praca? W godzinach, po godzinach, czasem w nocy mózg jeszcze nie potrafił przełączyć się w tryb odpoczynku. Kawa? W każdej ilości. Jedzenie? Cóż… bywały dni, iż nie było go wcale.
Po sześciu latach takiego funkcjonowania mój organizm krzyczał w każdy możliwy sposób: dość. Permanentne zapalenie żołądka, problemy z niedoborami minerałów i witamin we krwi, zmęczenie, drżące dłonie, deficyt snu.
Kiedy w wieku 26 lat podjęłam decyzję o zajściu w ciążę, kilka miesięcy wcześniej starałam się wprowadzić więcej spokoju i zdrowia do swojej codzienności. Sukces był połowiczny, wciąż kładłam się spać zbyt późno, a w pierwszych miesiącach ciąży oddałabym wiele za coca-colę, z której kofeina, jak się później okazywało, podwyższała znacząco tętno dziecka.
Zbyt mało wody, zbyt mało jedzenia. Śniadanie? Dwa espresso i pudełko ciastek. Obiad? Mięso! Najlepiej soczysta wołowina.
Kiedy patrzę na te wybory z perspektywy lat, myślę o tym, jak od Tequili w klubie nad ranem i soczystych steków przeszłam do wegetarianizmu, ekologicznych warzyw i kombuchy…
Macierzyństwo mnie uratowało
I znowu, nie mogę oprzeć się wypowiedzeniu tego zdania: Moja córka mnie uratowała. W każdym tego słowa znaczeniu.
Kiedy przyszła na świat i patrzyłam na jej małe ciałko, którego żywotność, kondycja, zależały głównie ode mnie, najpierw przygniotła mnie odpowiedzialność, a potem zaczęłam czytać. Rozglądać się dalej niż za pstrokate, wielkie "M" popularnych sieciówek, w których unosi się swąd przypalonych na starym tłuszczu frytek.
Dowiadywać się, oglądać dokumenty, konsultować u specjalistów. W dzisiejszych czasach powszechnej dostępności wiedzy jest to łatwiejsze, niż może się pozornie wydawać. Wystarczy postanowienie zmiany, chęć i otwartość.
Niemałe znaczenie miał fakt poczucia wspólnoty w tej zmianie nawyków. Moja młodsza siostra, miłośniczka zwierząt, pierwsza porzuciła mięso i to był dla mnie ostateczny bodziec, by spróbować zrobić to samo. Nie brak mi go w ogóle.
Teraz w naszej rodzinie jesteśmy już cztery. Ja, moja mała córka, siostra i mama. Nie jemy mięsa od blisko trzech lat i była to jedna z najlepszych decyzji w naszym życiu.
Czyste jedzenie
Z roku na rok, z miesiąca na miesiąc, moja świadomość wzrasta. Zupełnie wykluczyłam z diety jedzenie, które nie jest dla mnie dobre. Każdy składnik tego, co jem, ma dla mnie znaczenie.
Nie jestem ortodoksyjna w swoich wyborach, nie zarzekam się, iż nigdy nie wezmę do ust chipsa. Jednak trwanie w postanowieniu czystego układu pokarmowego, a co za tym idzie całego organizmu, daje mi tak wiele, iż nie chcę tego zmieniać.
I mnie, i mojej córce. I wiem już na pewno, iż gdyby nie ona, nie byłabym w tym miejscu. Pracowałabym jak dawniej, po 10 h dziennie, jadłabym okazjonalnie, a towarzysko popijałabym kawę i wino do granic swoich możliwości.
I to wszystko jest ok, nie chodzi o besztanie się za to, co było. Tylko iż w pewnym momencie nasze ciała z całą pewnością postanowią wszcząć bunt. Ceną jest nasze zdrowie, a finalnie nasze życie. Jest chyba oczywistym, iż bez tego pierwszego nie może być mowy o drugim.
Więc tak, macierzyństwo mnie uratowało. Poczułam z wielką siłą, iż jeżeli nie uporządkuję swojego życia i organizmu, to może mnie zabraknąć dla mojego dziecka. Po prostu jakkolwiek patetycznie lub śmiesznie to nie brzmi.