Panie doktorze, jak to się stało, iż wybrał pan zawód lekarza? Podobno miał być pan matematykiem.
– Tak, to prawda. Chodziłem do bardzo dobrej szkoły, wybrałem Liceum Ogólnokształcące im. Adama Mickiewicza w Katowicach i to wtedy moim życiem zawładnęła królowa nauk. Uwielbiałem matematykę, ale też fizykę i chemię. W szkole przyjaźniłem się z synem dr. n. med. Mieczysława Wętki, który był wówczas dyrektorem Szpitala Miejskiego w Murckach. To był człowiek, który był dla mnie ogromnym wzorem. Byłem pod wrażeniem jego pracy i oddania pacjentom. I to właśnie on pewnego dnia powiedział do mnie: „Zyga, ty musisz iść na medycynę. Wykorzystać swoją wiedzę z fizyki, chemii, matematyki i zostać lekarzem”. Przez pewien czas myślałem o tym, co powiedział, aż w końcu stwierdziłem, iż ma rację. Wybrałem radiologię. To dziedzina, w której znajomość przedmiotów ścisłych, z którymi przecież bardzo dobrze sobie radziłem, jest kluczowa. Poza tym, to od radiologii wszystko się zaczyna. Diagnostyka jest kluczowa. To na jej podstawie inni specjaliści wiedzą, co zrobić, by wyleczyć pacjenta. Radiologia pozwala przejrzeć ciało drugiego człowieka i zdecydować o jego przyszłości.
Jak na tę zmianę planów zareagowali pana rodzice?
– Wychowałem się w typowej śląskiej rodzinie. Moi rodzice nie byli lekarzami. Mama bardzo często słyszała w szkole, iż w matematyce nie mam sobie równych. To dlatego chciała, żebym dalej szedł w tym kierunku i został nauczycielem. Z czasem zrozumiała jednak, iż będę też dobrym lekarzem, więc nie próbowała zmienić moich planów.
Studiował pan na Śląskiej Akademii Medycznej. Jak pan wspomina tamte czasy?
– To był piękny okres, chyba najpiękniejszy w moim życiu. Studia rozpocząłem w 1954 roku. Rektorem uczelni został wtedy Marian Garlicki. Doskonale pamiętam moją pierwszą inaugurację roku akademickiego, w trakcie której wykład wygłosił profesor Kornel Gibiński. Na akademii zawsze dużo się działo – mieliśmy przepiękny 60-osobowy chór, balet, a choćby kabaret o nazwie „Satyromycyna”. Był to trzeci w Polsce kabaret studencki obok gdańskiego i warszawskiego. Sławne były także nasze bale studenckie – jesienny, wiosenny i medyka. Każdego roku przyjeżdżało na nie około pół tysiąca osób z całego Śląska. Mieliśmy też teatr i Akademicki Związek Sportowy, zatem na uczelni działo się naprawdę wiele. Każdemu życzę takiej akademii i takiego studenckiego życia, jakie miałem ja.
Przyzna pan jednak, iż to nie były łatwe czasy.
– W Polsce panował komunizm, atmosfera w kraju stawała się coraz bardziej gorąca. To prawda, było gorąco, także na naszej uczelni. Byliśmy pierwszymi studentami, którzy wkroczyli na drogę odnowy życia w Polsce. Za naszych czasów na terenie Śląskiej Akademii Medycznej rozwiązano znienawidzony przez studentów Związek Młodzieży Polskiej. Byliśmy absolutnie pierwsi w kraju, po nas ZMP zlikwidowały inne polskie uczelnie. Z kolei w Warszawie powołano do życia Rewolucyjny Związek Młodzieży i Związek Młodych Demokratów, który za cel postawił sobie walkę o suwerenną i demokratyczną Polskę. Ja sam zostałem przewodniczącym Rady Rewolucyjnej Studentów ŚAM. Całym sercem zaangażowaliśmy się też w wydarzenia polskiego października 1956 roku, zaś na wiadomość o wybuchu powstania węgierskiego, rozpoczęliśmy kwestę uliczną, zbierając na zakup leków, opatrunków i odzieży znaczące kwoty. Dla Węgrów zorganizowaliśmy również zbiórkę krwi. O naszych studentach głośno było także w marcu 1968 roku. Gdy władze komunistyczne zdecydowały o zdjęciu wystawianych w Teatrze Narodowym „Dziadów”, a na Uniwersytecie Warszawskim o relegowaniu i zawieszeniu studentów, nasza społeczność uczelniana zebrała kilkaset podpisów pod petycją do władz centralnych o przywrócenie sztuki oraz praw relegowanym studentom. Śląskie środowisko akademickie było głęboko poruszone tymi wydarzeniami. To nie były łatwe lata, ale ja już taki byłem – zawsze szedłem pod prąd. Warto było walczyć o wolną Polskę.
Jak potem potoczyła się pana kariera zawodowa?
– Dyplom lekarza medycyny uzyskałem w 1961 r. Najpierw związałem się z Poradnią Rejonową nr 5 w Zabrzu, gdzie spędziłem prawie 30 lat. W tym czasie, muszę powiedzieć, miałem ogromne szczęście – wykonałem pierwszą w Europie i drugą na świecie rekanalizację tętnicy udowej u pacjenta, któremu groziła amputacja. Dziś mogę stwierdzić, iż uważam to za swój największy sukces. Potem zostałem kierownikiem Pracowni Radiologicznej Centralnego Szpitala Klinicznego w Katowicach-Ligocie, gdzie stworzyliśmy najlepszy zespół radiologów w kraju.
W Ligocie współtworzył pan również konsylium, które decydowało wówczas między innymi o stanie zdrowie najważniejszej osoby w kraju – pierwszego sekretarza Komitetu Centralnego PZPR Edwarda Gierka. Jak pan wspomina to spotkanie?
– Oprócz mnie do konsylium należeli również prof. Kornel Gibiński i prof. Włodzimierz Januszewicz, natomiast oni nigdy nie interesowali się sportem, a przecież ktoś z Gierkiem musiał o nim rozmawiać. On był kibicem Zagłębia Sosnowiec, a ja Górnika Zabrze, więc jak pani może się domyślać, wymiana zdań była i ciekawa, i gorąca. Raz zapytałem go o to, dlaczego na lekarzy wybrał sobie nas, ludzi bezpartyjnych. Pamiętam, iż odpowiedział wtedy: „Bo ja się boję tych, którzy podejmują partyjne zadania”. Miałem też kontakt z Jerzym Ziętkiem, wojewodą katowickim. W Zabrzu pani profesor Bożena Hager-Małecka bardzo chciała stworzyć klinikę pediatrii, a tak dobrze po śląsku mówiłem tylko ja. Lekarze z Zabrza poprosili mnie, żebym zamienił z Ziętkiem kilka słów, przedstawił plan na stworzenie kliniki i wyjaśnił mu, jak ważne jest to, by w Zabrzu leczyć również małych pacjentów. I co? Udało się. Przy mnie podpisał najważniejsze papiery. Jeden podpis wystarczył, by wybudowano klinikę, o której wielu marzyło.
Przez wiele lat był pan również związany ze Szwajcarią, jednak zawsze wracał do Polski. Nie chciał pan nigdy zostać za granicą? Każdy przecież marzył o tym, by mieć takiego radiologa w swoim zespole.
– Nigdy o tym nie pomyślałem. Zawsze wiedziałem, iż Polska jest moim domem, a ja jestem lekarzem Polaków i to przede wszystkim im mam i chcę pomagać. Każde moje działanie było ukierunkowane właśnie na to – na wsparcie moich rodaków. I tak, pracując łącznie ponad 6 lat w renomowanych ośrodkach medycyny szwajcarskiej, wielokrotnie przetransportowałem stamtąd do Polski wiele nowoczesnego sprzętu i materiałów dydaktycznych, które otrzymałem od tamtejszego rządu i firm. To ze Szwajcarii przywiozłem pierwszy aparat USG, który w Polsce był absolutną nowinką. Lekarze z całego kraju przyjeżdżali do Katowic, by poznać ten sprzęt, wysłuchać moich wykładów i nauczyć się jego obsługi. Od tego aparatu wszystko się zaczęło; przez całe życie wykształciłem setki lekarzy z zakresu podstaw diagnostyki ultradźwiękowej.
Jest pan Polakiem, ale też Ślązakiem. Wiele zrobił pan również dla naszego górnictwa.
– Zawsze czułem, iż Śląsk jest moim miejscem na ziemi, dlatego też angażowałem się w różne inicjatywy na jego terenie. Na pewno, jednym z ważniejszych dla mnie etapów w życiu było pełnienie funkcji naczelnego lekarza służby medycznej ratownictwa górniczego w CSRG w Bytomiu. Nigdy nie zapomnę tych wszystkich katastrof, których byłem świadkiem i tego, jak wielu górników zginęło. Wciąż mam przed oczami wypadek w kopalni „Dymitrow” w Bytomiu, do którego doszło w 1979 r. Wybuch pyłu węglowego zabił wtedy 33 górników. Oczywiście, dobrze pamiętam też te tragedie, z którymi trzeba było zmierzyć się tuż przed Bożym Narodzeniem. To są takie chwile, których – mimo upływu lat – nie da się wyrzucić z pamięci. One zostają z człowiekiem już na zawsze, ale to, co cieszy, to fakt, iż oprócz tych wszystkich tragedii były też historie pozytywne. W końcu wielu górników udało się uratować, a przecież każde ocalone życie dawało ogromną siłę, by walczyć o kolejnych rannych. Jadąc na miejsce akcji, zawsze obiecywałem sobie, iż zrobię wszystko, by pomóc jak największej liczbie ludzi. Wciąż myślałem o tym, co jeszcze mogę dla nich zrobić. Dlatego też jako pierwsza osoba na świecie użyłem diagnostyki USG pod ziemią. Dzięki temu wiedzieliśmy, w jakim stanie jest górnik i co trzeba zrobić, by mu pomóc. Śmiało mogę powiedzieć, iż ten sprzęt uratował niejedno życie. Przez te wszystkie lata angażowałem się również w pomoc rodzinom pokrzywdzonych górników, które były dla mnie równie ważne, co ich dziadkowie, ojcowie i mężowie pracujący na kopalni.
Bez wątpienia jest pan człowiekiem sukcesu. Każdy miewa w życiu jednak gorsze momenty. Czy panu one również się zdarzyły?
– Na pewno takim trudnym, ale też przełomowym momentem w moim życiu było uniemożliwienie mi zdobycia tytułu doktora habilitowanego. Swoją pracę pod tytułem „Identyfikacja angiograficzna słyszalnych szmerów w raku nerki” napisałem w 1979 roku. Choć rada wydziału przyjęła ją summa cum laude, co nie zdarza się często, Centralna Komisja Kwalifikacyjna ją odrzuciła. Władze uczelni wystąpiły z odwołaniem od decyzji CKK, ale bezskutecznie. Taką samą decyzję podjęto również dwa lata później.
Jak pan przyjął te informacje?
– Oczywiście uważałem to za niesprawiedliwe. Zwłaszcza iż próbowano mnie przekonać, żebym wstąpił do PZPR, mówiąc, iż jeżeli tego nie zrobię, już nigdy nie zostanę docentem i nigdzie nie znajdę pracy. Choć nie dałem się zastraszyć, wiedziałem, iż muszę opuścić Śląską Akademię Medyczną. Władze uczelni nalegały, żebym został, ale honor i duma mi na to nie pozwalały. Uważałem, iż będzie to też niesprawiedliwe wobec moich kolegów i koleżanek. Przyznam, iż to nie była łatwa decyzja, ale odchodząc z uczelni, obiecałem sobie, iż nikt nigdy nie będzie decydować o moim życiu i to w tak arbitralny sposób. Medycyna była dla mnie wszystkim. Wiedziałem też, iż jestem dobrym radiologiem. Na moje szczęście, znalazłem pracę w Szpitalu Górniczym w Ochojcu, a następnie w Centralnej Pracowni Rentgenowskiej GZOZ w Zabrzu, gdzie stworzyłem pierwszą w Polsce Pracownię Diagnostyki Obrazowej i Radiologii Zabiegowej.
Założył pan również Śląską Szkołę Ultrasonografii. Jaka idea jej przyświeca?
– Zależało mi na stworzeniu miejsca, w którym najwyższej klasy zespół specjalistów, z zakresu rentgenodiagnostyki oraz innych dziedzin, wykształci kolejnych lekarzy, których przecież wciąż brakuje. Wykwalifikowana kadra to podstawa każdego systemu opieki zdrowotnej. Mogę śmiało powiedzieć, iż korzystając z najnowszych osiągnięć postępu technologicznego, realizujemy ambitne cele edukacyjne. Co ważne, nasze zajęcia praktyczne realizowane są na najwyższej klasy sprzęcie. Dlaczego warto zapisać się do naszej szkoły? To proste, odpowiednia diagnostyka chorób to podstawa, by móc podjąć w związku z konkretną przypadłością jak najlepsze leczenie.
Czy patrząc więc na te wszystkie wydarzenia i na przebieg swojej kariery, czuje się pan spełniony?
– Oczywiście, iż tak. Choć etap związany chociażby z habilitacją nie był łatwy, to myślę, iż mimo tego przykrego wydarzenia, wiele osiągnąłem – poświęciłem medycynie 62 lata swojego życia, uratowałem setki pacjentów i wykształciłem grono naprawdę bardzo dobrych medyków z zakresu podstaw diagnostyki ultradźwiękowej. Przede wszystkim, jestem zadowolony z tego, iż zostałem lekarzem i to takim, który naprawdę kochał ten zawód. Ta miłość zresztą trwa do dziś. Cieszę się też, iż tę pasję i miłość podzielają inni członkowie mojej rodziny. Aż czternastu z nich jest dziś lekarzami. W moje ślady poszedł mój syn, ale też i wnuczka, która choć najpierw wybrała ginekologię, gwałtownie stwierdziła, iż woli radiologię. Mogę śmiało powiedzieć, iż w niektórych kwestiach są ode mnie znacznie lepsi i to mnie cieszy. Ja choćby swoim studentom zawsze powtarzałem: macie być najlepsi. jeżeli po pięciu latach zajęć ze mną nie będziecie lepsi ode mnie, to marny ze mnie nauczyciel.
Śląski Uniwersytet Medyczny świętuje w tym roku 75 urodziny. Jakie życzenia z tej okazji chciałby pan złożyć naszym naukowcom i studentom?
– Na pewno chciałbym życzyć im kolejnych sukcesów. Mam nadzieję, iż progi mojej kochanej Alma Mater, z którą jestem związany już od tylu lat, opuszczą kolejni wybitni lekarze, nie tylko radiolodzy. Ta uczelnia ma ogromny potencjał i wiele do zaoferowania. Studentów proszę o jedno – niech nigdy nie zapomną o tym, iż medycyna potrzebuje nie tylko dobrych lekarzy, ale też o dobrych i wielkich sercach ludzi. Empatia, działanie z troską, umiejętność słuchania i gotowość do pomocy – to cechy, które powinien mieć każdy medyk.
Zygfryd Wawrzynek urodził się w 1935 r. w Katowicach. Dyplom lekarza medycyny uzyskał w 1961 r. na Wydziale Lekarskim Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach. Od początku swojej kariery naukowej i zawodowej poświęcał się rozwojowi radiologii w Polsce. W 1968 r. uzyskał II stopień specjalizacji z rentgenodiagnostyki oraz obronił pracę doktorską. Wraz ze zdobywanym doświadczeniem kolejno zajmował stanowiska asystenta, starszego asystenta, adiunkta, aż w 1976 r. został kierownikiem Pracowni Radiologicznej Centralnego Szpitala Klinicznego w Katowicach Ligocie. Związany z wieloma ośrodkami rentgenodiagnostyki na Śląsku: Międzywydziałowym Instytutem Radiologii, II Katedrą Rentgenodiagnostyki ŚAM czy też Centralną Pracownią Rentgenowską Górniczego Zespołu Opieki Zdrowotnej w Zabrzu. W latach 1989–1993 był prezesem utworzonej Śląskiej Izby Lekarskiej w Katowicach. Organizator pierwszej w Polsce Pracowni Diagnostyki Obrazowej i Radiologii Zabiegowej w Zabrzu. Wspólnie z Wojewódzkim Ośrodkiem Doskonalenia Kadr Medycznych wykształcił ponad 400 lekarzy z zakresu podstaw diagnostyki ultradźwiękowej. Uczestnik międzynarodowych kongresów i kursów, np. w Karlowych Varach i Sankt Gallen. Wykładał w Szwajcarii, RFN i na Węgrzech. Odbywał staże naukowe w najlepszych instytutach w Europie. Autor i współautor ponad 60 prac naukowych. Członek wielu organizacji naukowych, m. in. Międzynarodowego Towarzystwa Radiologów oraz Europejskiej Fundacji Ultrasonografii. Doceniany nauczyciel – otrzymał sześciokrotnie nagrodę dydaktyczną Rektora Śląskiego Uniwersytetu Medycznego.
Wywiad – przeprowadzony przez Dominikę Kardynał – opublikowano w „Gazecie Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach” 1/2023.