– Zawsze podkreślam, iż życia nie wystarczy, aby dobrze poznać nasz kraj – mówi Arkady Radosław Fiedler, podróżnik i autor takich książek jak „Wabiła nas Afryka Zachodnia”, Chwała Andów”, „Dolina stuletnich młodzieńców”, „Sumienie Amazonii czy też „Do głębi intrygujący kraj”.
Pana najnowsza książka „Tam, gdzie rzeki przychodzą na świat” ukazała się w roku, w którym Muzeum Pracownia Literacka Arkadego Fiedlera obchodzi 50-lecie swojej działalności. Taki był zamysł? Pytam, ponieważ w książce nie brakuje odniesień do przeszłości, takiego powrotu do źródeł właśnie…
– Był to trochę zbieg okoliczności, choć nie ukrywam, iż dość szczęśliwy i miły. Książkę zacząłem pisać w 2022 roku. Miałem wtedy już zaplanowany wyjazd do Gwatemali, ale wówczas pojawiła się kolejna fala pandemiczna i bałem się, iż podczas tej wyprawy mogę utknąć na dłużej. Tym bardziej, iż Gwatemala nie należy do krajów, które mogą być stawiane za wzór w kwestii szczepień. Postanowiłem więc zostać na miejscu i wrócić do swojego starego pomysłu, który zakładał odnalezienie wybranych źródeł polskich rzek.
No właśnie, skąd ten pomysł? Niby prosty, ale jakże interesujący i intrygujący…
– On się pojawił w czasach, kiedy byłem jeszcze posłem na sejm. Czytałem wówczas sporo książek i publikacji na temat rzek. Wszystkie one opisywały ich bieg, ujścia czy znaczenie. Żadna jednak nie poruszała tematu źródeł. Miejsca, w którym rzeka ma swój początek. Tak jakby te źródła nie istniały. Wtedy właśnie uznałem, iż warto byłoby ten pomysł rozwinąć. Byłaby to taka metafora początku, stawania się…
…bo jak Pan pisze w jednym z rozdziałów „chyba zbyt mało uwagi poświęcamy początkom”.
– Faktycznie. Ekscytujemy się – i to dotyczy nie tylko rzek – rozwojem, rzeczami wielkimi. Zapominamy natomiast o początkach. A te zwykle są skromne. Jako przykład zawsze podaję Amazonkę, której źródła są bardzo skromne i trudno dostępne, a przecież bez nich nie byłoby tej wspaniałej, potężnej rzeki.
Wybór rzek, jakiego Pan dokonał nie jest oczywisty. Czym się Pan zatem kierował?
– Zacząłem od Warty, która przepływa przez rodzinne Puszczykowo. Mój ojciec o tej rzece pisał już w książce autobiograficznej „Mój ojciec i dęby”. Ona zawsze była nam bliska. A czym się kierowałem? Powody były różne. Czasami sentymentalne, jak w przypadku Łeby, a czasami kierowała mną zwykła ciekawość. Dlatego właśnie wybrałem źródła Biebrzy. Powody były zatem różne. Nie było żadnego klucza. Czasami był to po prostu impuls.
A Wirynka?
– Jej nie mogło zabraknąć, bo choć to zaledwie 17-kilometrowy dopływ Warty, to jednak bardzo mi bliski. Ojciec tej małej rzece poświęcił cały rozdział. Opisywał w nim, jak łowił ryby, ale ani słowem nie wspomniał o jej początkach. Pomyślałem więc sobie, iż warto dopisać jej historię. I z rodziny jestem pierwszy, który do tych źródeł dotarł. A nie było to wcale takie proste.
Czytając Pana książkę można dojść do wniosku, iż te tytułowe miejsca, w których rzeki przychodzą na świat są tylko punktem wyjścia do opisania czegoś więcej, historii konkretnych miejsc i ludzi. Mnie najbardziej zapadła w pamięć historia Żydów w Pilicy.
– Taki był plan. Nie chciałem się tylko skupić na samych źródłach, choć niektóre z nich były ukryte w trudno dostępnych matecznikach przyrody. To byłoby za mało. Mnie interesowało wszystko to, co się wokół tych źródeł działo w przeszłości. Jaki miały, i przez cały czas mają, wpływ na żyjących obok nich ludzi. Zwrócenie uwagi na historię. Tak jest choćby w przypadku Warty i jej początków w Zawierciu. One akurat są łatwo dostępne, bo znajdują się w mieście, a konkretnie w dzielnicy Kromołów. I to właśnie ona mnie zainteresowała. Kiedyś to była osada, dzisiaj to najstarsza część Zawiercia.
Pana nowa książka jest w pewnym sensie wyjątkowa także dlatego, iż skupia się na naszym kraju. Rodzina Fiedlerów jest bowiem znana z dalekich wypraw, na drugi koniec świata. Ma Pan więcej podobnych pomysłów?
– Zawsze podkreślam, i to także w rozmowach z gośćmi, którzy przyjeżdżają do naszego Muzeum by wysłuchać opowieści o odległych kontynentach, iż życia nie wystarczy, aby dobrze poznać nasz kraj. Kraj bardzo zróżnicowany, zarówno geograficznie jak i kulturowo. Jestem więc przekonany, iż jak zacznie mi brakować sił na dalekie wyprawy, to wówczas ruszę w Polskę. By ją jeszcze raz, na nowo odkrywać. I tematów na książki na pewno mi nie zabraknie.
A jaka jest Pana najbliższa wyprawa?
– Właśnie wylatuję do Botswany w Afryce. To rodzinna podróż, ponieważ lecę tam z synem i dwoma córkami. Będziemy tam przez około miesiąc. Dlaczego akurat ten kraj? Ponieważ jest bardzo ciekawy, i to pod wieloma względami. Jest wielkości Ukrainy, a zamieszkuje go nieco ponad dwa miliony ludzi. Jest coraz bogatszy, demokratyczny, o niskiej skali korupcji, co jak na warunki afrykańskie, jest rzadko spotykane. Nigdy nie był też kolonią, a jedynie protektoratem brytyjskim. No i ma wspaniałą przyrodę. Szacuje się, iż połowa pogłowia słoni znajduje się właśnie w Botswanie. Te wszystkie powody sprawiają, iż chcemy ten kraj poznać lepiej.
Liczył Pan kiedyś, w ilu krajach był?
– Nie, ale też nie było ich aż tak wiele. Zacząłem podróżować jeszcze z ojcem, z którym byłem na sześciu wyprawach. Po jego śmierci, w 1985 roku zacząłem jeździć sam. Głównie była to Ameryka Południowa i Ameryka Łacińska. To ten świat mnie najbardziej interesował. W samej Boliwii byłem trzykrotnie. Napisałem o tym kraju dwie książki, ponieważ uważam, iż to „Do głębi intrygujący kraj”, a cały czas mało w Polsce znany. Byłem również w Ekwadorze, Peru, mieszkałem wśród Majów w Meksyku…
A gdyby miał Pan wskazać swoje miejsce na ziemi, oczywiście poza Puszczykowem?
– Wyprawą życia na pewno był ponad pięciotygodniowy pobyt w boliwijskiej części Puszczy Amazońskiej. W samym sercu Parku Narodowego Madidi, ze wspaniale zachowaną fauną i florą. I właśnie ta bliskość przyrody robiła niesamowite wrażenie. Mnóstwo zwierząt, ryb, motyli… Dla mnie to była także wyprawa emocjonalna, bo mogłem konfrontować to co widzę, z tym co 80 lat wcześniej opisywał mój ojciec w kultowej już książce „Ryby śpiewają w Ukajali”.
A inne niezapomniane miejsca?
– Wielkie wrażenie zrobiła na mnie ekwadorska wioska Vilcabamba położona w andyjskiej dolinie. To miejsce, w którym żyją długowieczni ludzie. Mają grubo ponad 100 lat i w ogóle tego wieku po nich nie widać. Sam zaprzyjaźniłem się ze 117-letnim mężczyzną. Co ciekawe, do tej pory nie wiadomo, z czego wynika ta ich długowieczność. Wrażenia z tej podróży opisałem w książce „Dolina stuletnich młodzieńców”.
Wróci Pan jeszcze w tamte rejony świata?
– Chciałbym pojechać do wspomnianej już Gwatemali w Ameryce Środkowej. Nie zaniechałem tych planów. A potem zobaczymy…
Jak zmieniło się podróżowanie przez ostatnie lata?
– Teoretycznie jest znacznie łatwiejsze i bardziej dostępne. Łatwiejszy jest też dostęp do informacji. A to ważne, by wiedzieć gdzie się jedzie, bo później dużo więcej można zobaczyć. Wiele państw stawia na turystkę, niektóre miejsca, jak choćby Wenecja, są praktycznie „zadeptane”. jeżeli jednak człowiek zboczy z utartych szlaków, to cały czas ma prawo czuć się jak Krzysztof Kolumb i być, przynajmniej dla siebie, odkrywcą. I to jest fascynujące. To sprawia, iż chce się jeździć. choćby mając świadomość, iż miejsce, w którym jesteśmy wcześniej odwiedziło już sporo ludzi. Liczy się to, aby spojrzeć na nie z innego punktu widzenia.
A ta masowość, o której Pan wspomniał, nie przeszkadza?
– To dobrze, iż ludzie chcą poznawać świat. Dzięki temu lepiej go rozumieją i, co istotne, stają się bardziej tolerancyjni dla innych kultur i nacji. Mam nadzieję.
Rozmawiał Tomasz Sikorski
„Tam, gdzie rzeki przychodzą na świat” nagrodzona w Ogólnopolskim Przeglądzie Książki Krajoznawczej i Turystycznej