Odejście ministra Adama Niedzielskiego potwierdza zasadę, której od bardzo dawna były wierne kolejne ekipy rządowe. A mianowicie, iż w roku wyborczym nie należy podejmować żadnych działań zmieniających system, a jeżeli już – to nic, co by mogło zdenerwować lekarzy albo pielęgniarki. Te dwie grupy zawodowe są zbyt liczne i wpływowe. Spin doktorzy każdej partii politycznej zdają sobie sprawę, iż protesty lekarzy, Białe Miasteczka czy spory o zamykanie szpitali – to prosty przepis na przegranie wyborów. Cały czas biały personel odgrywa dużą rolę w polityce.
Były już minister zdrowia nie wyłapał sygnałów ostrzegawczych we właściwym momencie. Pierwszym takim sygnałem było przejęcie władzy w samorządzie lekarskim przez nowe pokolenie, wychowane na mediach społecznościowych i protestach rezydentów. Działają zupełnie inaczej niż ich poprzednicy, stateczni profesorowie, książęta i prezesi. Niecierpliwość i bezkompromisowość nowego pokolenia są podszyte innym stylem życia. Nikt z nich nie chce pracować na trzech etatach i powoli się dorabiać własnego mieszkania. Cenią sobie spokojne wieczory w domu, podróże, jakość życia i komfortowe warunki pracy. Pieniądze, oczywiście są im potrzebne – ale ostatnie dwa lata sypania miliardami doprowadziły do tego, iż lekarze pieniądze już po prostu mają. Teraz chcą czegoś więcej – żeby ten system lepiej działał. W jakimś sensie minister – a być może cała ekipa rządowa – sama sobie stworzyła problem, w którym ma teraz do czynienia. Łatwiej jest wydawać kolejne miliardy a znacznie trudniej poprawić warunki pracy lekarzy i organizację systemu. Pieniądze wydane, ale szczęścia nie przyniosły.
Drugim sygnałem ostrzegawczym był niesamowicie szybki rozwój informatyzacji i cyfryzacji systemu ochrony zdrowia. Bardzo skuteczny wiceminister Janusz Cieszyński poruszył lawinę, pod którą teraz leży przysypany resort zdrowia. Cyfryzacja wystawiania recept, obiegu informacji o lekach, dokumentacji medycznej i telemedycyna – to wszystko nowe pokolenie lekarzy i innych zawodów medycznych łapie znacznie szybciej niż kierownictwo resortu zdrowia i politycy. Niektórzy wykorzystują nowe rozwiązania dla swoich korzyści i w sposób, który nie pokrywa się z intencjami resortu zdrowia.
Internet wymaga jednak subtelniejszych metod walki z nadużyciami niż kontrola wzorowana na poczynaniach Komunistycznej Partii Chin. Afera z e-receptami dowiodła, iż zabrakło zrozumienia, jakie zalety i wady mają rozwiązania cyfrowe ani jak należy z nimi postępować. I zabrakło wyczucia specyfiki mediów społecznościowych. Jak to ktoś ładnie napisał, Twitter nie jest dziennikiem ustaw czy biuletynem informacji publicznej. Wpis na platformie nie stanowi źródła prawa, nie jest decyzją administracyjną.
System P1 zapewnia resortowi zdrowia wiedzę totalną o rynku leków, receptach i aptekach. E-receptę, IKP i ZSMOPL można wykorzystać do tropienia nieuczciwych lekarzy, pośredników czy pacjentów. Dzięki nim wiadomo dosłownie wszystko, co zresztą były minister niechcący udowodnił swoim słynnym twitem o poznańskim lekarzu. Gdyby na tej samej zasadzie miesiąc temu zidentyfikował ze stu oszustów, wystawiających tysiącami recepty w internetowych receptomatach i przesłał ich dane prokuraturze oraz izbom lekarskim – wszyscy biliby brawo. Po to budujemy wielkie bazy danych, aby z nich wykopywać właśnie taką wiedzę. Ale zamiast tego zaczęło się bezsensowne gmeranie w systemie, wprowadzanie kolejnych łat, zakazów i pseudopoprawek, które utrudniły życie stu tysiącom uczciwie pracujących lekarzy. A co za tym idzie, skomplikowały leczenie pacjentów, w systemie wystawia się przecież każdego dnia kilka milionów e-recept i innych dokumentów.
I tutaj pojawił się trzeci sygnał ostrzegawczy. Nie można bezkarnie denerwować elektoratu na 2-3 miesiące przed wyborami. Resort zdrowia powinien się wycofać, przeprosić, wysłuchać, odpuścić. Być może jednak uwierzył we własną linię komunikacji, zgodnie z którą walczy o interesy pacjentów z lekarzami.
Od irytacji jest w polityce coś jeszcze gorszego, a mianowicie śmieszność. Kiedy decyzje oraz komunikaty płynące z resortu zdrowia zaczęły być po prostu wyśmiewane, było już za późno na ratowanie sytuacji. Musieli interweniować spindoktorzy z rządu i premier, z nadzieją, iż dymisja ministra uratuje rząd przed większą katastrofą.
Zwłaszcza iż – i to był czwarty sygnał ostrzegawczy – można było obserwować problemy z budowaniem relacji ze środowiskiem medyków, menedżerów, ekspertów i innych osób, pracujących w systemie ochrony zdrowia. Wbrew pozorom jest ono dalekie od politycznego zacietrzewienia, kieruje się bowiem swoimi pragmatycznymi interesami. Z definicji dąży do współpracy z resortem zdrowia w każdej jego formie, chce rozmawiać z każdą rządzącą ekipą i z każdym ministrem. Przez ostatnie trzy lata było to trudne, nie tylko z powodu ograniczeń sanitarnych i maseczek. A przecież relacje międzyludzkie są podstawą sprawowania każdej funkcji publicznej. Jeden z byłych ministrów zdrowia już popełnił ten błąd, zamykając się w swoim gabinecie i wszędzie węsząc podstęp. To nie jest dobry przepis na sukces w polityce, a zwłaszcza w ochronie zdrowia. Oby nowa pani minister przyjęła inną strategię, z korzyścią dla całego środowiska.