Co to za sierpień bez "Biegu Zbója"?

na-sciezkach-codziennosci.blogspot.com 3 tygodni temu
Sierpień, mimo iż jest to dla mnie miesiąc wolny w pracy, jest nieco intensywny. Kilka lat temu, zachęcona przez Bacę, zgodziłam się na pomoc w organizacji letniej edycji Biegu Zbója. Chociaż nie, mój debiut na Zbóju był na pierwszej zimowej edycji po tym, jak razem z Bacą biegliśmy pierwszy raz na Czupel. I jak w ogóle się poznaliśmy. A sam Zbój spodobał mi się na tyle, iż w miarę możliwości staram się na nim być, czy to na letniej, czy to na zimowej edycji.
Nie inaczej było ostatnio. W tym roku Bieg Zbója wypadł w drugi weekend sierpnia. Nie sprawdzałam tego dokładnie, ale to jest chyba stały termin. Po ostatnich dwóch edycjach, podczas których zaliczyłam falstarty (na Biegu Niepodległości pomyliłam lokalizacje, a na tegorocznym już Zimowym postanowiłam się rozchorować), byłam zdeterminowana za wszelką cenę się na nim pojawić. Tym bardziej, iż nie miałam żadnych poważniejszych planów na ten czas. A po co siedzieć w mieście i się nudzić (przynajmniej w teorii), skoro można zrobić coś z innymi i dla innych?
Nawet nie musiałam jechać pociągiem do B.-B. gwałtownie znaleźli się bowiem ludzie, którzy jechali samochodem z Tych(ów?) i mieli wolne miejsce. Co prawda dogadywaliśmy szczegóły jeszcze o 23:59, a o 2:30 już byłam na nogach, ale co tam, jestem do tego przyzwyczajona. A podróż koleją i tak mnie nie ominęła - jakoś musiałam dotrzeć na miejsce, z którego mieli mnie odebrać.
Tuż po 7 rano dojechaliśmy na bielskie błonia, na których już było pełno od biegaczy. choćby nie wiecie jak ja lubię tego typu atmosferę. Wszyscy byli podekscytowani, a ta atmosfera bez problemu udzieliła się także i mnie. Wiedząc jednak, iż tuż przed biegiem w biurze zawodów jest prawdziwy kociokwik połączony z kurcgalopkiem, bardzo gwałtownie włączyłam się w jego funkcjonowanie. Może noszenie pakietów startowych jest czymś mało istotnym dla kogoś z zewnątrz, ale to zawsze jest jakaś pomoc. Pierwsze dwa biegi wystartowały już o godzinie 6:15 (na 60 km) oraz o 7:30 (na 42 km). Ostatnie dwa biegi przewidziane w sobotę (a adekwatnie to jeden, ale podzielony na dwie tury) na 25 kilometrów miały wystartować o 9:00 i 10:30.
Można więc powiedzieć, iż po wystartowaniu drugiej tury mieliśmy chwilę na odpoczynek i posilenie się smacznymi pieczonkami, po czym część z nas wróciła do biura zawodów, aby wydawać pakiety na następny dzień, a część, w tym ja, udała się na metę. Tam najpierw porozkładaliśmy medale, butelki z wodą oraz piwa bezalkoholowe, a potem pozostało nam tylko czekać na kolejnych finiszujących biegaczy. Ci pierwsi, z biegu na 25 km, pojawili się niespełna dwie godziny po starcie. A po nich nadbiegali kolejni i kolejni. Czasami człowiek nie nadążał z rozwieszaniem im medali na szyjach. Ja dodatkowo mam taką zasadę, iż każdemu gratuluję i staram się uściskać mu rękę, przybić piątkę albo żółwika. I tak do godziny 18:00, kiedy mijał limit na pokonanie najdłuższego dystansu. Ale bycie na mecie to nie tylko rozdawanie medali. W całym nawale pracy znalazł się czas np. na wygłupy z Bacą.
Pierwotnie po skończonej dniówce miałam wrócić pociągiem do domu, a nazajutrz przyjechać z rana na nowo, jednak dosłownie dzień wcześniej Baca zaproponował, iż mnie przenocuje. Byłam niemal pewna, iż pojedziemy do niego na wieś, ale okazało się, iż ma mieszkanie w jednym z bielskich bloków. Wraz ze mną nocowała u niego jeszcze jedna dziewczyna. W zasadzie wieczór minął nam na rozmowie przy bezalkoholowym piwie oraz oglądaniu olimpijskiego finału boksu kobiet.

Idź do oryginalnego materiału