Tak się zapierałam przed Księdzem Niosącym Światło, iż nie pojadę na żaden obóz wspólnotowy Wiary i Światło, iż ostatecznie pojechałam na dwa. Co prawda jako wizytator w zastępstwie kapłana i tylko na kilka dni, ale zawsze. Trzeba uczciwie przyznać, iż przez ostatnie tygodnie nie drążył już tego tematu i myślałam, iż go odpuścił. Aż pewnego dnia poprosił, abym została chwilę po Mszy. Spraw to on mógł mieć do mnie multum, toteż naprawdę nie wiedziałam o co może mnie zagadać. Ale na pewno nie obstawiałam, iż o wyjazd wspólnotowy.
Teoretycznie to on powinien na nie jechać i je zwizytować, ale czuł się na tyle źle, iż nie był w stanie tego zrobić. Musiałby jechać pociągiem przez pół Polski, co też przy aktualnych temperaturach jest uciążliwe dla zupełnie zdrowych ludzi. Wie, iż jest na to za słaby. Myślę, iż to ważne, iż ma tego świadomość, bo dzięki temu może powiedzieć, co jest w stanie jeszcze zrobić, a co już nie. I ewentualnie to drugie zlecić innym. Na trzy obozy wysłał koordynatorkę prowincji. Pozostały mu dwa, mniej więcej w tym samym czasie. Pomyślał o mnie. A ja nie miałam serca mu odmówić. Nie teraz. Teraz nie mógł zaprzątać sobie tym głowy. Udało mi się wziąć wolne w pracy, kosztem całych dni w przyszłym tygodniu w niej spędzonych. Coś za coś. Przed wyjazdem życzyłam jeszcze księdzu dużo sił i cierpliwości na czekającą go rehabilitację, którą zaczynał od poniedziałku.



Tamtejszy pomost nad jeziorem okazał się być idealnym miejscem nie tylko do porannego i wieczornego odmawiania brewiarza, ale i rozmyślań. Sprzyjała ku temu nie tylko pogoda, ale i cisza połączona z niewielką liczbą ludzi. Kilka razy polały mi się łzy, kiedy uświadomiłam sobie, jak bardzo Ksiądz Niosący Światło jest lubiany i szanowany w tych wspólnotach. Przecież i w jednej i w drugiej szczegółowo o niego wypytywali. Czasem sama nie wiedziałam, co mam im odpowiedzieć. Ale to chyba taki typ osobowości - szczerze uśmiechnięty, choćby o ile jest źle, z uwagą słuchający każdego, z pokorą znoszący wszystko, choćby nieprzyjemne docinki innych i medyczne, czy też pielęgnacyjne, zabiegi. Nigdy nie słyszałam, aby marudził albo narzekał. choćby teraz, kiedy jest już bardzo źle. Dbający o swoją godność i o dobre relacje z Bogiem. Nie poddający się tak łatwo, traktujący każdego z szacunkiem, wierzący w Boga i w ludzi. To były wspaniałe dwa lata budujące naszą szczerą relację na nieskazitelnym gruncie. Osobiście nigdy nie pomyślałam o nim inaczej niż "ksiądz". Ale i on nie dał mi ku temu powodów, choćby kiedy obejmował mnie ramieniem, czy wręcz przytulał. To nie był ten rodzaj gestów. To raczej były przyjacielskie gesty. Mam też wrażenie, iż włączał mnie w różne akcje po to, aby zbudować we mnie pewność siebie, pokazać mi, jak wiele potrafię. I jakoś będę musiała nieść te zasoby dalej, kiedy jego już nie będzie.