W sobotni wieczór zaczął sypać śnieg. Niemal od razu po wyjściu z ostatnich w tym roku rorat zaczęliśmy się rzucać z moimi nowymi znajomymi ulepionymi z niego naprędce śnieżkami, tak jakby chcąc zdążyć się nim nacieszyć. Wracając do domu niemal z dziecięcym zachwytem podziwiałam puszystą białą czapę, jaką został pokryty otaczający mnie świat.
Te białe święta adekwatnie choćby nie doczekały Wigilii - wszystko stopniało zanim mrok tego niezwykłego dnia w ciągu całego roku ogarnął swoimi ramionami to, co wokoło nas. Czułam swoisty zawód, bo jednak śnieg w święta ma swój urok, a one same nabierają przy nim niezwykłego charakteru. Chociaż nie ukrywam, iż i tak cieszyłam się na przyjazd siostry z mężem oraz Kropki z siostrzeńcem, na to iż zasiądziemy razem do wigilijnego stołu, podzielimy się opłatkiem, pośpiewamy kolędy, choćby o ile wkradnie się w nie nutka fałszu.
Od lat moją specjalnością są kluski z makiem i wszyscy wiedzą, iż ta jedna potrawa na pewno wyjdzie mi najlepiej, jak tylko jestem w stanie ją przygotować. I pierniczki. Nie żadne gotowe mieszanki (no może z wyjątkiem przyprawy do piernika, jednak dopiero niedawno odkryłam dość klarowny przepis na przygotowanie jej domowym sposobem), ale przygotowanie ich z pojedynczych składników. Trochę jest z tym roboty, ale przy okazji jaka satysfakcja, iż się udało. Za rok spróbuję z samodzielnym ulepieniem uszek. Tylko wcześniej muszę zrobić jakąś "próbę generalną", żeby potem nie "rzucić słów na wiatr".
Po radosnym wieczorze młodzież poszła spać, a starszyzna plemienna wybrała się na pasterkę. Praktycznie cała moja rodzina poszła do naszej parafii na 22:00. Nie wiem, może i jestem dziwna i nienowoczesna, ale pasterka o tej godzinie nie jest dla mnie pasterką. Może za kilkadziesiąt lat będzie, ale nie dziś, nie teraz. Teraz pasterka dla mnie to ta tradycyjna o północy, jak było z dziada pradziada. A iż w naszej parafii była tylko jedna pasterka, właśnie o 22:00, to wiedziałam, iż muszę sobie poszukać innego kościoła.
W sumie to daleko nie szukałam, bo poszłam do tego, gdzie w ostatnim roku doświadczyłam tak dużo dobra. To nic, iż aby zdążyć na poprzedzający pasterkę koncert kolęd i pastorałek zaplanowany na 23:00 musiałam wyjść z domu o 22:15. To nic, iż szłam w deszczu, oświetlając sobie drogę lampionem. Opłacało się. Koncert wyszedł wyborny, a wykonanie niektórych kolęd wywoływało dreszcze na całym ciele. Z euforią patrzyłam na dźwig przy szopce, którym zachwycali się parafianie. Udał się ten pomysł w 150%, trzeba to szczerze przyznać.
Szopka w nocnej odsłonie |
I w blasku poranka |
Może to głupie, ale przez żarty księdza Niosącego Światło podczas stawiania dźwigu (że podczas pasterki w najgorszej sytuacji będzie mówiący kazanie Paul, bo jakby co to wszystko na niego poleci, a winowajca tak adekwatnie będzie jeden) co chwilę spoglądałam, czy on na pewno stoi. Wytrwał do końca. Tak samo, jak i ja. Po kolędzie "Bóg się rodzi" ewakuowałam się do domu. Było już po 1 w nocy, a mnie z powodu przerwy w kursowaniu komunikacji miejskiej czekał przynajmniej półgodzinny marsz do domu.
Pierwszy dzień świąt upłynął na porannej Mszy świętej, wspólnych grach planszowych oraz obiedzie, po którym trzeba było odwieść dzieciaki do Domu Dziecka. Na szczęście moja siostra z mężem użyczyli swój samochód. Dzięki temu nie musieliśmy się tłuc do Kato autobusem. Po powrocie po prostu padłam na łóżko. Trochę się działo w ciągu tych ostatnich dni, więc mój organizm powiedział zdecydowane "stop". Kaśka z mężem poszli do jej znajomych, więc miałam ku temu doskonałe warunki. W zasadzie mieliśmy jechać do naszych franciszkanów na Górkę Gołonowską zobaczyć ich szopkę, jednak pogoda w dalszym ciągu nie sprzyjała dalszym wyprawom.
A to już szopka w mojej parafii |
W zasadzie to te święta były bardzo przyjemne. Prezenty dostali Kropka z Adasiem, nam wystarczył wspólnie spędzony czas na grach planszowych i rozmowach. Czasem jest on dużo bardziej cenniejszy od najdroższych prezentów pod choinką.