Rozdział dwudziesty trzeci / missnobody

publixo.com 2 godzin temu

Matthew z trudem podpierał głowę, niechętnie patrząc na zegarek. Nieuchronnie zbliżała się pora wyjścia z domu. Nastał dzień, w którym był zobowiązany zgłosić się do szpitala na badania kwalifikujące go do kolejnego cyklu chemioterapii. Ogarniał go lęk i wewnętrzna panika. Czuł przeszywające zimno i uderzenia gorąca jednocześnie. Samopoczucie, mimo iż i tak kiepskie, pogarszało się na samą myśl o szpitalu. Nie bał się samych badań, a ich wyników i tego, iż znów zatrzymają go na oddziale, jak ostatnim razem.
Drżącym ruchem ręki uniósł szklankę wypełnioną wodą, biorąc symboliczny łyk. Zaschło mu w ustach, więc musiał zwilżyć gardło, aby pozbyć się nieznośnego uczucia w przełyku. Chwilę wcześniej zorientował się, iż w domu pojawiła się Samantha. Cały czas był zaaferowany swoimi przemyśleniami, ale gdzieś w tle dobiegał jej miły głos. Rozmawia z tatą, ale nie zarejestrował o czym. Subtelne uśmiechy, miłe gesty na powitanie i niewymuszone rozmowy, a choćby żarty przez telefon. Doskonale znał zachowanie ojca, kiedy był z kimś w czułej relacji. Był bardziej niż pewny, iż ze sobą sypiają. Co dziwniejsze, w porównaniu do Elizabeth, Samantha nie budziła w nim tak pejoratywnych uczuć. Można rzec, iż podświadomie dawał tacie przyzwolenie na ten związek.
– Hej!
Usłyszał jej wesoły głos, a kiedy obrócił głowę w kierunku wejścia, zobaczył dziewczęcą, roześmianą buzię pani Evans. Jej niepohamowany entuzjazm i pozytywne nastawienie ukuły go jak szpilka. Jego energia była odwrotnie proporcjonalna, ale nie mogła tego wiedzieć, dlatego nie miał jej za złe przesadnego zachwytu.
– Hej… - mruknął ochrypłym głosem, nie zadając sobie choćby trudu, aby ułożyć usta w delikatny półokrąg. Może chciał, aby wyczuła jego negatywne emocje. Najwyraźniej była spostrzegawcza, bo od razu zmarszczyła czoło, przybierając strapiony wyraz twarzy. Usiadła naprzeciwko, patrząc wnikliwie. Nie musiał nic mówić, bo mowa ciała zdradzała wszystko, co miał do przekazania.
„Twarda sztuka” – pomyślał, uświadamiając sobie, iż to ich pierwsze spotkanie, odkąd wylał na nią wiadro pomyj. jeżeli faktycznie była jego biologiczną matką, to hart ducha odziedziczył właśnie po niej.
– Co jest? - zapytała wprost. Matthew podniósł wzrok z oniemieniem. Co jak co, ale zachowywała się, jakby nigdy nie dzielił ich kilometrowy dystans!
– Nic… zaraz… wychodzę… jadę na badania… - wymamrotał, a jego ramiona podniosły się w mimowolnym geście. Samantha skinęła głową, patrząc w sposób, który otwarcie mówił, iż chce o coś zapytać. Matt luźno trzymał, zgięte w łokciach ręce na stole. Nagle, spazmatycznie poruszył prawym nadgarstkiem, w wyniku czego szklanka stojąca na skraju, z hukiem rozbiła się na białych kaflach, pozostawiając po sobie jedynie kałużę wody.
– Kurwa mać! - syknął i jak oparzony rzucił się, aby posprzątać bałagan.
– Widzę… to znaczy… mam wrażenie, iż jesteś mocno zestresowany, podrzucę cię, to nie problem.
– Daj spokój, nie trzeba - odpowiedział, naprędce zbierając rozbite szkoło.
Samantha bez wahania wstała od stołu. Kiedy udało jej się zlokalizować papierowy ręcznik, niezwłocznie przystąpiła do ścierania rozlanej wody pod stołem.
– Nie daj się prosić. Jadę w tym samym kierunku - wciąż nagabywała. Matthew westchnął ociężale, z impetem wrzucając resztki naczynia do kosza na śmieci. Przystanął, obdarzając ją spojrzeniem pełnym wdzięczności. Może faktycznie to nie był taki zły pomysł…
***
Dojechali na miejsce w mniej niż dziesięć minut. To był największy plus powrotu Matthew do domu rodzinnego. Ze swojej kawalerki w chaotycznym centrum, tłukłby się tutaj, przynajmniej pół godziny. Całą drogę przejechali w kompletnym milczeniu. Chłopak miał nos utkwiony w telefonie, bo śliczna Mia uparcie zachęcała go do wspólnego spędzenia czasu. Szukał sprytnych wymówek, aby się z nią nie spotkać. Oczywiście brakowało mu jej zmysłowych ust i delikatnych dłoni, ale świadomość, iż miałby pokazać się jej nago w obecnym stanie, nie wchodziła w grę. Ich relacja opierała się przecież na fizjonomii, a on od dawna nie czuł się już atrakcyjny fizycznie. Kilogramy nieustannie spadały, a z klatki piersiowej wystawał port do podawania leków, o którym dziewczyna choćby nie wiedziała. Swoją drogą, coraz mniej myślał o intymnych zbliżeniach. Utrata popędu seksualnego to najpewniej jeden z wielu skutków ubocznych leczenia, przez które przechodził. Nie było wyjścia, musiał jak najszybciej uciąć tą znajomość.
Po uprzejmym podziękowaniu wysiadł z samochodu Samanthy, rzucając okiem na monumentalny gmach szpitala. Nogi ugięły się pod ciężarem ciała, a oddychanie było zbliżone do wysiłku, jaki odczuwa się przy górskiej wspinaczce. Jeszcze choćby nie zgłosił się na izbę przyjęć, a już był zmęczony tym miejscem. Mocno się zdziwił, kiedy dobiegł go dźwięk zatrzaskiwanych drzwi pojazdu i zobaczył Sam tuż obok.
– No, co? Będziesz tłukł się autobusem w drodze powrotnej? - wzruszyła ramionami, napotykając jego pytający wzrok. Chłopak zmarszczył czoło.
– Przecież spędzę tutaj kilka godzin…
– Akurat nie mam planów, a po południu będą straszne korki, więc z chęcią ci potowarzyszę - wytłumaczyła się natychmiast. - Przy okazji nadrobię zaległości w e-bookach. Wilk syty i owca cała.
Rzuciła bezkompromisowo, obdarzając chłopaka pokrzepiającym uśmiechem. Matthew nie był w nastroju do dywagacji na temat pobudek jej natarczywego zachowania. Najprawdopodobniej miała zamiar zacieśnić więzy, odpokutować lub zwyczajnie się zbliżyć. Było mu już wszystko jedno.
– Jak chcesz - odparł lakonicznie i z ociąganiem poszedł w stronę wejścia.
***
Dwie godziny później Samantha wciąż siedziała w poczekalni, w czasie kiedy Matthew biegał między gabinetami. Wcale nie koloryzował, mówiąc, iż spędzi w szpitalu pół dnia. Najgorsze było milczenie. Kiedy siedzieli obok siebie i Matthew celowo ją ignorował, patrząc w telefon, a ona w tym czasie musiała udawać, iż jest żywo pochłonięta lekturą książki, choć choćby niczego nie czytała, gdy dla niepoznaki jeździła wzrokiem po kolorowym ekranie telefona. Nie mogła się więcej narzucać, dlatego nie zadawała zbędnych pytań, choć chciała wiedzieć wszystko. Przede wszystkim, dlaczego adekwatnie tutaj byli? Jack, mimo iż już pomału się uzewnętrzniał nie zdradził, z jakim rodzajem nowotworu walczy jego syn. Matt tym bardziej nie poruszał tego tematu. Skręcało ją z niewiedzy. Potrzebowała informacji. Zadowoliłaby się wszystkim, choćby tym jaka jest jego ulubiona potrawa, kolor, czy serial telewizyjny. Matthew Patterson był jej dzieckiem, a ona wiedziała o nim tyle, ile opublikował w mediach społecznościowych, czyli kilka biorąc pod uwagę, iż ostatni post był sprzed roku i dotyczył relacji z koncertu. Samantha miała przed sobą trudne zadanie, bo w porównaniu z Audrey, Matthew był jak mur oporowy. Nic dziwnego, w pełni sobie na to zasłużyła.
Drzwi sali, pod którą czekali na rezonans magnetyczny otworzyły się i nim zdążyła zorientować się w sytuacji, Matthew w popłochu zerwał się z krzesła i znikł w gabinecie.
– Telef… - urwała, zdając sobie sprawę, iż może zostawił telefon celowo, bo przecież i tak nie mógłby mieć go ze sobą w trakcie badania. Trzymając urządzenie w dłoni, dostrzegła, iż ekran się podświetlił. Pojawiła się nazwa nadawcy i początek przekazywanej wiadomości. Ciekawość była silniejsza niż poczucie prywatności. Niejaka Jennifer pisała:
Tak, będziesz ojcem to zrozumiałe, iż chce…
Dalsza treść nie była już widoczna. Po chwili ekran pokryła głęboka czerń i nic już nie mogła zrobić. Jak oparzona odłożyła aparat na krzesło, na którym pozostawił go Matthew i zerwała się na równe nogi. Kontekst był jednoznaczny, ale może kryło się za tym coś więcej? Nie znała faktów, więc to nie powód, by interpretować tę wiadomość dosłownie. Samantha była w tej chwili tak pobudzona, iż nie mogła już usiedzieć na miejscu. Wyjęła z kieszeni swój telefon, by sprawdzić kim była kobieta, która pisała do jej syna. Ukuło ją w piersi na samą myśl o wyrażeniu „syn”. jeżeli dziewczyna Matthew faktycznie była w ciąży, to czy daje jej to prawo, aby mówić o sobie „babcia”? Pokrewieństwo to jedna strona medalu, niemniej, aby mogła rościć sobie prawo do Matta i jego potencjalnych dzieci, musiało sporo się zmienić. Po pierwsze - to on musiał tego chcieć, a tak nie było.
Prześledziła wszystkich jego znajomych na różnych społecznościówkach i jedyna „Jennifer”, która widniała w kontaktach, to Jennifer Atkins. Tylko, czy to o nią chodziło? Może matką nienarodzonego dziecka Matthew był ktoś inny, a ona tylko pisała w tej sprawie. Zbyt dużo niewiadomych.
Gładka i jasna cera, przypominała najdelikatniejszą porcelanę. Miała duże, błękitne oczy, które lśniły jak klejnoty, oprawione w długie, ciemne rzęsy. Pełne, koralowe usta i delikatne rysy twarzy nadawały jej wygląd aniołka. Długie, lśniące włosy koloru jasnego blondu opadały na jej ramiona, a subtelny rumieniec podkreślał dziewczęcą urodę. Jennifer była piękna. Nie miałaby nic przeciwko takiej synowej. Samantha natychmiast skarciła się myślach, kiedy uświadomiła sobie, iż znów to zrobiła. Zanadto weszła w rolę, dając sobie przyzwolenie na bycie częścią ich rodziny.
Kolejna godzina upłynęła jej na wyszukiwaniu, choćby strzępków informacji na temat Matthew i jego znajomych, ale nie trafiła na nic, co mogłoby ją doprowadzić do związku z Jennifer i ich potencjalnym dzieckiem. Była tak zaangażowana w swoją czynność, iż prawie nie zauważyła powrotu Matthew. Usiadł obok, biorąc do ręki telefon. Właśnie na to czekała. Chciała zobaczyć jego reakcję na tę wiadomość. Z pasją obserwowała ruch oczu, ust i mowę ciała, która czasem potrafiła zdradzić więcej niż słowa. Przygryzł wargę, śledząc wzrokiem krótki tekst. Zastanawiał się i analizował, więc to, co napisała Jennifer, musiało bezpośrednio go dotyczyć. Wystukał szybką odpowiedź, starając się ukryć swoje poruszenie, po czym schował telefon, jakby to, co przeczytał, było pilnie strzeżoną tajemnicą.
– Wracamy? - Zapytał bez emocji i wstał z krzesła. Samantha bez przerwy wlepiała w niego świdrujący wzrok.
– Już?! - Wypaliła bez namysłu, wprawiając go w lekkie osłupienie. Minęło trzy i pół godziny, odkąd zjawili się w szpitalu. - To znaczy... gwałtownie poszło to badanie… jasne…tak… ruszajmy…
Matt zmarszczył brwi, najwyraźniej będąc w opozycji do jej spostrzeżenia. Samantha zachowywała się nienaturalnie i trudno było tego nie zauważyć. Ostatecznie obydwoje, w końcu opuścili placówkę i udali się w drogę powrotną.
***
Mężczyzna rozglądał się po pokoju, zastanawiając się gdzie rozpocząć poszukiwania. Sypialnia była wysprzątana na błysk. Jak, więc miał zrewidować to miejsce w taki sposób, aby właściciel nie zorientował się, iż ktoś był tutaj przed nim? Ostrożnie przeglądał zawartość szuflady nocnego stolika, starając się niczego nie przestawić. Nic nie znalazł. Zajrzał pod materac i łóżko. Pusto. Podszedł do biurka. Kolejna szuflada. Mnóstwo papierów i bibelotów, które nijak wpisywały się w rysopis tego, czego był na tropie.
– Co robisz? – Pojawił się Matthew. Zapytał spokojnie, chociaż spojrzenie emanowało gniewem.
Peter odwrócił się w popłochu. Źle oszacował godzinę jego powrotu z badań. W głupi sposób zmarnował swoją, jedyną szansę.
– Był u mnie Barstad… ten detektyw, który prowadził twoją sprawę… – zreferował pokrótce.
– Kojarzę. – Matthew skinął głową. Czekał na dalszą część uzasadnienia, dla którego wujek bezczelnie myszkował w jego pokoju, bo sama wizyta funkcjonariusza policji przecież nie była wystarczającym wytłumaczeniem.
– W szkole Steve`a zmarł szesnastolatek… przedawkował haloperidol… wiem, iż ostatnio prosiłeś doktora Millera o nowe opakowanie, mimo iż średnio zażywasz kilka tabletek tygodniowo, więc powinno ci wystarczyć to, co miałeś…
Peter zrobił pauzę, patrząc na Matthew wyczekująco, jakby chciał dać mu czas na przeanalizowanie informacji. Chłopak rzucił wzrokiem na pomarańczową fiolkę, postawioną na szafce nocnej.
– Co ja mam z tym wspólnego? Jestem podejrzany, bo zażywam ten sam lek? – mówił, patrząc z pogardą. Zarzuty wujka były, co najmniej absurdalne.
Peter głośno westchnął. Był przekonany, iż Matthew doskonale wie, do czego zmierzał.
– Kojarzysz te dzieciaki, one ciebie również. Wszyscy, doskonale wiedzą czym się trudniłeś. Pomyślałem, iż Oliver lub któryś z jego kolegów kontaktował się z tobą. Może… zagadywał o towar?
– Popierdoliło cię do reszty?
Peter przewrócił oczami. Przypuszczał, iż bratanek odpowie mu w ten sposób.
– Oliver, chłopak, który zmarł, przedawkował haloperidol, ale w jego rzeczach znaleziono kilka tabletek Oxylanu. Receptę na, dokładnie ten sam lek zgubiłem jakiś tydzień temu. Nagrania z monitoringu apteki są niewyraźne. Widać na nich wysokiego i szczupłego chłopaka w kapturze. Farmaceuta, który wydał lek, podobno nie potwierdził, iż to Oliver był klientem…
Matthew głośno się zaśmiał.
– Naprawdę cię pojebało! – Skrzyżował ręce na piersi, kręcąc głową. Peter przeszedł samego siebie w tych niedorzecznych spekulacjach.
– Dlaczego detektyw wspomniał o tobie, mimo iż był w nowej sprawie? Naprawdę myślisz, iż oczyszczenie z zarzutów, notabene tylko i wyłącznie dzięki wpływom ojca, eliminuje cię z grona podejrzanych w tej sprawie? Ktoś musiał dać tym gówniarzom narkotyki!
Matthew powoli przesunął otwartą dłonią po zmęczonej twarzy. Rozumiał brak zaufania ze strony rodziny, ale to było już przesadą. Najwyraźniej łatka dilera pozostanie z nim do grobowej deski.
– Naprawdę myślisz, iż gdybym znalazł receptę na oxy, oddałbym ją, choćby odpłatnie, jakiemuś dzieciakowi pod szkołą? Codziennie rano walczę o przetrwanie i biję się z samym sobą, aby nie zadzwonić do kumpla, który w piętnaście minut mógłby załatwić mi, co najmniej kilka opakowań oksykodonu. Jestem już tym wszystkim kurewsko zmęczony. Czuję się gorzej niż przed leczeniem. Jesteś lekarzem, ale uwierz mi, iż ktoś, kto tego nie przeżył, nie ma pojęcia, o czym mówię! Gdybym znalazł twoją receptę, możesz być absolutnie pewny, iż leżałbym teraz na łóżku, rozkoszując się życiem bez bólu, bo te leki na bazie paracetamolu, czy innego gówna, możecie wsadzić sobie, głęboko w dupę – powiedział, mocno gestykulując. – Zresztą… chcesz, szukaj, daj tylko znać, jak coś znajdziesz, to sam chętnie wezmę!
Peter zaniemówił. Nie tak miała przebiegać ta rozmowa.
– A, jeszcze, co do recepty, może pogadaj z synem? Sam się zastanawiałem, dlaczego jednego dnia miałem pół opakowania haloperidolu, a następnego, tuż po wizycie Steve`a na dnie było już tylko pięć pigułek!
– Sugerujesz, iż mój syn jest dilerem?!
– A, ty sugerujesz, iż do takich rzeczy zdolna jest tylko czarna owca rodziny?! Bękart, syn bezdomnej ćpunki?!
Dłoń, zaciśnięta w pięść, powoli unosiła się i opadała. Żyły na skroniach pulsowały, jakby były gotowe pęknąć. Patrzył na niego, na człowieka, który bezczelnie próbował obedrzeć go z prywatności pod pretekstem wyższego celu. Ogień buzował w piersi, palił od środka, a w głowie rozbrzmiewała tylko jedna chęć: uderzyć. Tak bardzo pragnął poczuć twardość swojej kostki na jego policzku, dojrzeć w jego oczach strach i szok, na jakie zasługiwał. Mimo to stał, zmuszając się do bezruchu, w tej ogłuszającej, pełnej napięcia ciszy. Nic nie zrobił, bo nie chciał brać na siebie ciężaru konsekwencji tej bezmyślnej decyzji.
– Nie nakręcaj się…- Peter się wycofał, zupełnie jakby wyczuł jego złe intencje. Chciał zdusić ten konflikt w zarodku, ugasić rozbuchane jak ogień emocje, ale bratanek zdawał się nie odpuszczać.
Matt wypuścił rozgrzane powietrze nosem, przygryzając policzek od wewnątrz. Wciąż napinał każdy mięsień w wątłym ciele. Był gotów do ataku w każdej chwili.
– Co? Szok, iż twoje idealne dzieci, nie są takie mądre i kryształowe jak myślisz?! Natalie jest, jaka jest. Jedyne, co może osiągnąć przed trzydziestką, to trójka dzieci i czwarte w drodze, ale… Steve, Stevie, twój wymarzony synek, twoja chluba. Z tymi ocenami raczej nie przyjmą go na medycynę, chujowo co?! Może gdyby nie trzasło go auto, nie dostałby depresji i dziś byłby mini wersją ciebie, a tak to chuj! Co nie?!
Peter cierpliwie słuchał. Istniało ziarno prawdy w tych ohydnych wulgaryzmach, ale to nie był czas ani miejsce na roztrząsanie psychologicznych aspektów relacji pomiędzy dziećmi i ich rodzicami. Nie po to tutaj przyszedł. Przez chwilę choćby żałował, iż nie był subtelniejszy, może mógł podejść do tematu z większym wyczuciem, wówczas uniknąłby tego niepotrzebnego spięcia. Z drugiej strony, Matthew nigdy nie miał takich dylematów. Był jak karabin maszynowy, który ranił na oślep kogo popadnie. Niewzruszony na uczucia innych i zwykle uchodziło mu to na sucho, bo każdy zwalał jego nieokrzesanie na karb ciężkiego charakteru i wyjątkowo specyficznego sposobu bycia. Dlaczego on miałby mieć dyspensę na takie zachowanie, a innym nie wypadało?
– Co ci mam powiedzieć, Matt? Tak bywa, iż jak już raz wejdziesz w to bagno, na zawsze pozostaniesz w kręgu podejrzanych. Pięć lat temu udało ci się wywinąć, bo szczęście było po twojej stronie, ale pamiętaj, iż sprawiedliwość lubi nas dopadać w najmniej oczekiwanym momencie. Taka karma!
Idź do oryginalnego materiału