
Na tarasie panował idealny, ulotny spokój, którego w domu Jacka brakowało od tygodni. Choć był już koniec lutego, a powietrze miało w sobie ostry, krystaliczny chłód, zachodzące słońce obdarzało Seattle niezwykłą łagodnością. Audrey stała przy drewnianej balustradzie, z twarzą uniesioną ku pomarańczowo-różowemu niebu. Jej włosy – ciemne i ciężkie – łapały złoty blask, subtelnie falując na delikatnym wietrze. Cienka, wełniana narzutka nie chroniła jej przed zimnem, ale to zdawało się jej nie przeszkadzać. Delektowała się tą magiczną aurą, zwiastującą nadejście upragnionej wiosny.
Audrey była uosobieniem żywiołowej, młodzieńczej nadziei, której Matthew, siedzący teraz za jej plecami, nie potrafił już w sobie odnaleźć.
Usłyszała lekki szmer, gdy zamknął za sobą szklane drzwi i z westchnieniem ulgi osunął się na jeden z wiklinowych foteli. To miejsce, na zewnątrz, było jedynym, gdzie mógł schować się przed resztą domowników – przed nadopiekuńczością Samanthy i oczekiwaniami Jacka. Wyciągnął z kieszeni srebrne etui i zapalił papierosa, zaciągając się głęboko dymem, który natychmiast rozmył się w surowym, wieczornym powietrzu.
Położył głowę na oparciu, czując, jak gorzka, tytoniowa mgiełka i świeże powietrze drapią go w gardło. Wiedział, iż nie powinien palić, ale ten moment – to wyjęcie się spod kurateli i medycznych zaleceń – był dla niego jedynym i ostatnim przejawem wolności. Patrzył na Audrey, która wciąż chłonęła światło, a jej delikatny profil zdradzał głęboki, niezmącony spokój.
– Prawie ci zazdroszczę – wymamrotał, wypuszczając kolejny, szary obłok, który dryfował nad jej głową.
Audrey opuściła twarz, a łagodny uśmiech zastąpiło instynktowne zmarszczenie brwi, jakby jej strefa komfortu została w jakiś sposób naruszona.
– Czego, Matt? Słońca? – spojrzała na niego z rozbawieniem – Słońce świeci nad twoim domem od prawie dwóch tygodni. Ciszy? Spokoju?
– Nie mówię o spokoju. Mówię o przyszłości – Matthew podniósł dłoń i wskazał nią w stronę zachodu słońca. – Patrzysz na to wszystko i wiesz, iż masz czas. Masz czas na studia, na miłość, na popełnianie błędów, na życie. A ja? Ja patrzę i widzę koniec filmu. I wiesz co? Ten film nie ma szczęśliwego zakończenia, a ja nie mam już biletów na powtórkę.
Audrey przełknęła ślinę, a jej bezwiedny uśmiech zanikł, ustępując miejsca czemuś chłodniejszemu i o wiele poważniejszemu. Słowa Matthew uderzyły w nią jak pocisk. Miał całkowitą rację. Niezależnie od prawniczego geniuszu Jacka i impulsywnych zapewnień Samanthy, Matthew patrzył na nieuchronność. Najbardziej optymistyczny wariant, czyli wyrok w zawieszeniu był mirażem wolności. W najlepszym razie czekała go przymusowa izolacja w ośrodku, gdzie będzie faszerowany lekami i pilnowany, aby nie uciekł przed życiem na własnych zasadach. A potem była już tylko niewiadoma. Matthew miał rację: nie miał już czasu w błędy, nie miał już swobodnej, żywiołowej przyszłości.
Zapadła niezręczna cisza, która przypieczętowała słowa Matthew. Audrey, nie chcąc brnąć dalej w jego czarnowidztwo, dyskretnie wyciągnęła telefon. Ekran rozbłysł serią natarczywych wiadomości. Jej usta, mimo wysiłku, wygięły się w wymownym uśmiechu. gwałtownie odpisała, a jej kciuki przesuwały się po klawiaturze z entuzjazmem, jakiego Matthew dawno u niej nie widział.
– Fiu, fiu, ktoś tutaj bezczelnie romansuje pod moim dachem!
Audrey westchnęła, ale już bez irytacji. Wsunęła telefon do kieszeni i spojrzała na niego, a w jej spojrzeniu zagościła nuta radości, którą ukrywała przed Matthew od dłuższego czasu.
– Taak. Zaczęłam się spotykać z chłopakiem ze studiów. Nic poważnego, ale… chyba jest dobrze.
W twarzy Matta nastąpiła natychmiastowa, zaskakująca transformacja. Gorzka maska spadła, a na wychudzonych policzkach pojawił się szczery uśmiech.
– Naprawdę? To świetnie, Audrey. Naprawdę się cieszę. Widzisz, mówiłem, iż masz czas na przyszłość.
Przez chwilę panowała cisza, w której Matthew napawał się jej szczęściem, ale jego naturalny, autodestrukcyjny cynizm nie mógł dać o sobie zapomnieć.
– Zupełnie szczerze i z miłością… – wymierzył w nią palcem wskazującym, który wciąż obejmował papierosa. – Upewniłaś się, iż gustuje tylko i wyłącznie w dziewczynach?
Audrey głośno parsknęła.
– Jezu, Matthew, jesteś okropny!
– Jestem ostrożny, słońce. Muszę zadawać trudne pytania – odpowiedział z udawaną powagą. Oparł dłoń na czole, teatralnie mrużąc oczy, a następnie dodał, przechodząc do sedna – A co ważniejsze, jesteś pewna, iż nie łączą was żadne więzy krwi? Wiesz, ten genetyczny chaos, który tu stworzyliśmy... najlepiej będzie jak zweryfikujesz od razu, prosto u źródła - Matthew ruchem głowy wskazał na rozświetlone wnętrze salonu, gdzie za grubą szybą toczyło się życie Jacka i Samanthy.
– Jesteś okropny, Matthew, naprawdę! – powtórzyła Audrey, ale tym razem w jej głosie nie było cienia rozbawienia. Była to raczej łagodna, gorzka konkluzja, pełna bezsilności.
Matthew, widząc, iż żart nie odniósł już zamierzonego skutku, zsunął się głębiej w fotelu. Przez dłuższą chwilę obserwował tylko, jak słońce zanurza się w koronach drzew, malując szyby szkarłatnym blaskiem. W jego oziębłym spojrzeniu nie było śladu lęku, tylko nieodwołalna akceptacja własnego losu.
***
Leżał w szpitalnym łóżku na oddziale intensywnej opieki medycznej, a jego ciało było jak felerny egzemplarz po kapitalnym remoncie. Minął zaledwie dzień od operacji. Rysowała się przed nim długa droga do rekonwalescencji, wyzwanie, by na nowo zaakceptować siebie i swój zrujnowany organizm. Dążenie do zdrowia, pomimo braku woli życia. Odczuwał dławiący wstręt do własnej egzystencji, podsycany przez drażniące pikanie aparatury medycznej, która otaczała go ze wszystkich stron.
Każdy, choćby najpłytszy oddech wywoływał palący jak ogień ból w miejscu, gdzie chirurgiczne szwy łączyły wnętrzności. Był nafaszerowany lekami przeciwbólowymi, ale nie wystarczająco, by stracić jasność umysłu. Cofnął się myślami do pierwszej rozprawy, która odbyła się kilka dni przed operacją. Pamiętał ten dzień w sądzie, aż nazbyt dobrze…
Opór z jego strony był potężny, ale Jack był silniejszy w tej bitwie charakterów. Matt musiał ustąpić i zgodzić się na `nie przyznaję się do winy`, by aktywować medyczną tarczę. Poświęcenie Matthew miało spełnić prosty cel: uchronić Steve’a przed konsekwencjami, które on musiał teraz pokornie wziąć na swoje barki.
Z wiadomych względów ani Steve, ani jego rodzice nie pojawili się na rozprawie. Peter i Amanda, w przeciwieństwie do Jacka, czuli ogromną wdzięczność za to, co Matthew dla nich zrobił. Jednak nie mogli pojawić się w sądzie, by okazać mu wsparcie – była to część układu. Obiecali, iż do czasu ostatecznego wyroku, będą trzymać informację o poświęceniu Matthew w tajemnicy przed światem i, co najważniejsze, przed samym Steve`em. Siedzieli więc w domu, dusząc się w poczuciu hipokryzji i wstydu. Dla nich, pierwsza rozprawa była spektaklem o przetrwanie ich syna. Peter, choć samolubnie zadowolony z odsunięcia wszystkich podejrzeń od syna, czuł na sobie ciężar sprzeniewierzenia się bratankowi. Wiedział, iż ratując Steve`a, zafundował Matthew dożywocie.
Najgorsze było pierwsze spotkanie z rodzicami Olivera, zaaranżowane przez Jacka w dniu rozprawy. Matthew musiał być skruszony, przyjąć na siebie ciężar winy za śmierć, z którą przecież nie miał nic wspólnego. Musiał łgać w żywe oczy, przyjmując ich nienawiść. Rodzice Olivera, wiedzieli z zeznań, iż Matthew nie zabił ich syna własnymi rękami, ale ten zbieg okoliczności, fatalny łańcuch przyczynowo-skutkowy był dla nich druzgocący. Matthew czuł, jak ich słuszny ból i niechęć osadzają się na nim jak popiół, i to uczucie było gorsze niż ból pooperacyjny.
Teraz leżał, wycieńczony i obolały, z poczuciem, iż poświęcenie spełniło się połowicznie. Jack wygrał na pierwszej rozprawie bitwę o jego wolność, a Matthew o życie, którego nie chciał. Zamknął oczy. Kolejny wdech niemal natychmiast powodował skurcz na środku tułowia. Był gotów na finał, ale los kazał mu czekać.
***