Jaką cenę trzeba zapłacić, żeby stanąć na szczycie legendarnego Krywania, narodowej góry Słowaków? To wielogodzinny marsz poprzedzony pobudką o trzeciej w nocy, ponad tysiąc metrów przewyższenia, ból rąk i nóg przy podejściu, brak schronisk i toalet po drodze. Wszystko to nic, gdy chce się zobaczyć jeden z najefektowniejszych widoków w Wysokich Tatrach i ma się wsparcie j-elitowych przyjaciół.
Krywań (2495 m n.p.m.) jeszcze do końca XVIII w. był uważany za najwyższy szczyt Tatr. Po dokładnych pomiarach kartograficznych wiek później, okazało się, iż jest on niższy o 160 m od Gerlacha (2655 m n.p.m.). Wyniosły, zakrzywiony wierzchołek Krywania (stąd jego wcześniejsza nazwa: Krzywań) przez długie lata był niedostępny. Zapuszczali się tu tylko tatrzańscy „hawiarze”, górnicy. Na stokach Krywania były „banie”, w gwarze podhalańskiej kopalnie, w których wydobywano złoto. Złota nie było zbyt wiele, jego wydobycie gwałtownie stało się nieopłacalne. W 1805 r. ruiny bani zwiedzał Stanisław Staszic – pionier taternictwa, pierwszy Polak, który postawił swoją stopę na szczycie Krywania.
Starą „hawiarską” ścieżką przez Przełączkę Krywańską wędrowaliśmy w grupie tatromaniaków z „J-elity” od bladego świtu 28 sierpnia. Byliśmy dzień przed świętem państwowym Słowacji, 80. rocznicą powstania z 1944 r. przeciwko niemieckiej okupacji, podczas którego Krywań był schronieniem dla partyzantów. Kto wie, może następnego dnia szczyt próbowałyby zdobyć setki osób w ramach „narodowej pielgrzymki”, tak jak się to dzieje co roku w okolicach 16 sierpnia na pamiątkę wejścia grupy działaczy niepodległościowych w 1841 r.
Dla naszej grupy góra „puściła”, jak mawiali odkrywcy nowych przejść, po ponad pięciu godzinach. Widoki ze szczytu na Teriańskie Stawy, Dolinę Ważecką, Dolinę Pięciu Stawów Polskich, Orlą Perć, Czerwone Wierchy i Rohacze nie mają sobie równych w Tatrach. Grupowe zdjęcie na szczycie i po kolejnych pięciu godzinach zeszliśmy w komplecie do Trzech Studniczek na kofolę. Kto płacił za nią gotówką, mógł sobie jeszcze raz zerknąć na Krywań – na awersie słowackich eurocentów.
Miejsca, które warto odwiedzić
W tym roku aż 150 osób przyjechało na turnus „J-elity” ładować swoje baterie letnim słońcem pod Tatrami. Skalnity i Szpiglasowy Residence w Poroninie były bardzo dobrze przygotowane do tego najazdu – kuchnie działały bez opóźnień i wbrew czarnym przewidywaniom nie zakorkowaliśmy basenu. Nowi uczestnicy nie mieli dużo czasu w aklimatyzację. Trzeba było gwałtownie zapisywać się na wycieczki razem z tymi, którzy mieli już doświadczenie. Góry czekały!
By uniknąć efektu tłumu na szlaku, eksplorowaliśmy rozleglejszą od polskiej, słowacką część Tatr. Szukając spokoju, ale i wyzwań, z pomocą naszej ulubionej i niezawodnej rodziny przewodnickiej: Andrzeja, Ewy i Marka wybieraliśmy mniej oblegane okolice Szczyrbskiego Jeziora i Starego Smokowca. To ta część Tatr Wysokich, w której można spotkać charakterystycznych „nosiczy” – tragarzy, wnoszących na swoich plecach ogromne ładunki żywności i napojów do schronisk. Widzieliśmy nosiczy po drodze z Hrebienoka do Chaty Zamkovskiego (też nosicza) w Dolinie Małej Wody i dalej, do Chaty Téry’ego w Dolinie Pięciu Stawów Spiskich, najwyżej położonego w Tatrach schroniska czynnego przez cały rok (na wysokości 2015 m n.p.m.). Taki nosicz jest w stanie przytargać choćby 80-kilogramowy ładunek na górę, wypić w nagrodę piwko i znieść na dół śmieci. Zawód nosicza jest wpisany na listę niematerialnego dziedzictwa kulturowego Słowacji. Wytrwali tragarze mają choćby swoje zawody! W tym roku na zakończenie sezonu odbędzie się jubileuszowy, dwudziesty Rajd Szerpy. Na trasie ze Szczyrbskiego Jeziora do Chaty pod Soliskiem w przedostatni weekend października o miano największego siłacza powalczą mężczyźni z 60- i kobiety z 20-kilogramowym ładunkiem.
W najstarszym schronisku w Tatrach, kamiennej Chacie Rainera z 1863 r., jest dziś małe muzeum nosiczów, z kolekcją zabytkowego sprzętu tatrzańskiego i starych nart. Odwiedziliśmy je, wędrując od wodospadu do wodospadu w Dolinie Dużej i Małej Zimnej Wody.
Wycieczki i spacery dla wszystkich
Co z osobami, które przyjechały do Poronina, by dopiero zacząć pracę na dobrą kondycją? Wielu uczestników turnusu wybierało lżejsze, ale równie piękne widokowo trasy na spokojne wędrówki – po obu stronach Tatr. Bez zadyszki można było pokonywać fragmenty tzw. Tatrzańskiej Magistrali – po wjechaniu kolejką na Hrebienok, „słowacką Gubałówkę”, na wysokość 1285 m n.p.m. Kalatówki, Rusinowa Polana, Dolina Kościeliska i Chochołowska sprawdziły się też, jak zawsze, gdy chcieliśmy się po prostu nacieszyć tatrzańską przyrodą i odpocząć po większym wysiłku.
Mogliśmy się też przekonać, iż „lżejszy szlak” to jednak względne pojęcie. Kiedy grupka j-elitowych „ultrasów” atakowała uzbrojone w łańcuchy podejścia słowackiego Siwego Wierchu (1805 m n.p.m.), grupa „normalsów” wybrała się łatwym szlakiem na przechadzkę – z rozdroża Adamcula, przez Smutną Dolinę, w kierunku Rohackich Stawów, jezior w słowackich Tatrach Zachodnich. Kamienista ścieżka w dolinie była łagodna tylko z początku. Już po paruset metrach zaczęła się piąć coraz ostrzej, wyżej i kolejnymi zakosami, bez litości. Po blisko trzech godzinach podejścia cel „przechadzki” został osiągnięty – Wyżni Rohacki Staw na wysokości 1718 m n.p.m. To wyżej niż najwyższy punkt Doliny Pięciu Stawów Polskich!
Ostatnie dni lata
Kto nie miał lęku wysokości na widok wiszących mostów, kładek i drabinek w skalnych wąwozach, mógł się jeszcze wybrać na wyprawę do Słowackiego Raju. Kto nie miał lęku przed wodą, wskoczył do pontonu i spłynął 15-kilometrowym przełomem Dunajca, tuż pod szczytem Trzech Koron i Sokolicy. A kto nie miał siły i ochoty na sport, mógł sobie w dzień poleżeć nad basenem, a wieczorem posiedzieć przy ognisku. Chyba, iż akurat był wyjazd do term albo potańcówka. I takie lato mogłoby trwać cały rok.
Jolanta Michalik