Realia poznańskich karetek: "pacjent po wizycie domowej z podejrzeniem udaru czeka 6 godzin"

news.24tm.pl 14 godzin temu

Publikujemy list do redakcji. Na końcu tekstu nasz krótki komentarz.

"Styczność z ochroną zdrowia mamy zwykle dopiero wówczas, gdy zachodzi konieczność. Liczymy wówczas, iż osoby które na co dzień pracują z pacjentem będą w stanie nas pokierować po zagmatwanym systemie, wszak wszystkim chodzi tylko o jedno - o pomoc pacjentowi.

Zima nad morzem? Magia pustych plaż, szum fal, relaks w ciszy. Zarezerwuj pobyt już dziś, naładuj baterie nad Bałtykiem.
REKLAMA

Moja przygoda z karetkami rozpoczęła się od lekarza rodzinnego. Gdy moja matka, poniekąd kobieta w okolicach 50-tki zaczęła odczuwać kołatanie w klatce piersiowej, zadzwoniliśmy do poradni podstawowej opieki zdrowotnej, gdzie miała złożoną deklarację. Po kilkunastu minutach udało się dodzwonić, gdzie opryskliwa rejestratorka zaznaczyła, iż terminów na teleporady nie ma, i jeżeli chcemy uzyskać pomoc, musimy się stawić na miejscu. Poniekąd było to dla mnie sensowne - jak rodzinny miałby zbadać serce przez telefon? Zabrałem matkę do poradni, a po zrobieniu EKG i osłuchaniu, lekarka stwierdziła iż pacjentka wymaga transportu do szpitala. Wystawione zostało skierowanie i jeszcze jeden dokument, który otworzył przede mną drzwi do całkowicie nowego uniwersum - zlecenie na transport sanitarny.

Po pół godziny przyjechała karetka. Mały wolkswagen oklejony jako transport sanitarny. Lewa tylna lampa od sygnałów świetlnych obklejona szarą taśmą, tak jakby kiedyś odpadła i remont polegał na przyklejeniu jej. Wysiadło dwóch facetów ubranych jak ratownicy medyczni. Powitali miło pacjentkę, zapytali jak się czuje, po czym rejestratorka przyniosła dla nich dokumenty. Zapytali o EKG mojej matki, otrzymując odpowiedź iż ekg jest własnością poradni, SOR i tak zrobi swoje. Jeden z nich, wydaje się iż dowodzący w zespole, po przeczytaniu skierowania, poprosił o rozmowę z lekarzem. Rejestratorka odparła iż lekarka jest zajęta. Chłopaki pomogli osłabionej matce wsiąść do karetki, a ja pojechałem za nimi do szpitala.

Gdy przekazali moją matkę na SOR Lutycka, a ja nie zostałem wpuszczony na salę obserwacyjną (ze względu na wykonywane tam procedury), wyszedłem ze szpitala na papierosa, i zobaczyłem tam owych dwóch chłopaków. Podszedłem by podziękować za zajęcie się matką, która określiła ich później jako "cudownych", i chwilę porozmawiać. Na szczęście chłopaki mieli chwilę. Dostrzegając ich zmęczenie nie chcialem zajmować wiele czasu - nie raz wszak słyszy się o tym, jak dużo pracują ratownicy medyczni. Okazało się jednak, iż mieli nieco więcej czasu, a rzeczy które od nich wtedy usłyszałem, zmusiły mnie do zajęcia się ich sprawą. Z jednym z nich umówiłem się na kawę i wywiad.

"Nie jesteśmy medyczni"

Widząc na ulicy karetkę większość ludzi od razu kojarzy sobie ją z ratownictwem medycznym. Niektórzy choćby zdają sobie sprawę, iż karetka "S" jeździ z lekarzem, a zespoły podstawowe "P" mają dwóch ratowników medycznych. Gdy dzwonisz na numer 999, odbiera od Ciebie dyspozytor medyczny - ratownik medyczny, pielęgniarka lub lekarz, który ma co najmniej 5 lat doświadczenia w pracy na takiej właśnie karetce. Karetka która zabierała moją matkę to karetka "T" - transportowa. Zdałem sobie sprawę, jak kilka wiem o tym wycinku ochrony zdrowia.

Karetka transportowa w Poznaniu zwykle ma na swoim składzie ratowników. Nie ratowników medycznych, bo na ten tytuł pracuje się podejmując trzyletnie studia na kierunku ratownictwo medyczne, zdaje się egzamin PERM (Państwowy Egzamin Ratownictwa Medycznego). Cóż więc trzeba, by zostać "Ratownikiem"? Ukończyć kurs kwalifikowanej pierwszej pomocy.

Dwutygodniowy kurs, łącznie 66 godzin warsztatowych z udrażniania dróg oddechowych (nadgłośniowego, ponieważ przejście przez głośnię w krtani wykonują ratownicy medyczni, jest to tak zwana "intubacja"), rozpoznawania oznak wstrząsu, zakładania opatrunków, unieruchamiania złamań. Jest to przydatny zestaw umiejętności w razie zatrzymania krążenia bądź wypadku komunikacyjnego. Wielu z chłopaków podejmuje studia na kierunkach pielęgniarstwo bądź ratownictwo medyczne, by wyrwać się z patologicznego świata transportu sanitarnego, którego patologię opiszę szerzej poniżej. Nabywana przez nich wiedza pozwala ocenić EKG, i precyzyjniej niż lekarz rodzinny opisują elektrokardiogramy - gdy lekarz pierwszego kontaktu wpisuje "inne zaburzenia rytmu serca" na skierowaniu, pojawia się ratownik studiujący ratownictwo medyczne, przygląda się zapisowi który dla laika przypomina sejsmograf, i krótko kwituje "blok prawej odnogi pęczka Hisa".

Mimo wszystko, zakres uprawnień takich ratowników nie obejmuje obsługi respiratora, a takich pacjentów lekarze nakazują im wozić. Nie mogą podawać leków, a mimo to otrzymują nakaz od dyspozytora by jeździć do świeżych zawałów i udarów. Czemu się na to godzą?

Brak alternatyw. Dla wielu z nich transport sanitarny jest jedynym źródłem utrzymania. Rodziny trzeba wykarmić, a pacjenci którzy de facto mogą jeździć pod ich opieką w sposób bezpieczny określają ich jako urodzonych do tej pracy. Starsze panie które nie są w stanie same zejść po schodach ze względu na zwyrodnienia stawów, mogą czuć się zaopiekowane, dzwonią do dyspozytorów z pochwałami - a dyspozytor pochwał nie przekazuje. Gdyby nie uśmiech pacjenta, ratownicy z karetki transportowej nie wiedzieliby, iż ich praca jest doceniana przynajmniej przez pacjentów.

Państwowa Inspekcja Pracy milczy. "Od 8 do 18, a do 23 nadgodziny. Rano od nowa."

W trakcie wyjścia do kawiarni rozmawiałem z ratownikiem o warunkach ich pracy. Każdy z nich jest zatrudniony na umowie zlecenie na czas nieokreślony. Niektórzy z nich pracują dłużej niż siedem lat, cały czas bez prawa do urlopu wypoczynkowego. Mają ustalany miesięczny grafik, mają nadawane obowiązki stanowiskowe, słowem ich umowy zlecenia spełniają przesłanki umów o pracę. Co na to Państwowa Inspekcja Pracy? Mimo wielu zgłoszeń od zleceniobiorców i ich rodzin, inspekcja nie kontroluje transportów. Powód jest mi nieznany. Sami ratownicy do sądu pracy nie idą ze strachu - porażka w sprawie oznacza dla nich zwolnienie. Transporty pracują w godzinach pracy poradni podstawowej opieki zdrowotnej, od poniedziałku do piątku w godzinach od 8 do 18. 10 godzin dziennie, 50 godzin tygodniowo. Braki osobowe sprawiają, iż niekiedy miesiąc w miesiąc 200 godzin na jednego ratownika jest standardem, nie licząc nadgodzin (które są dla nich płatne po normalnej stawce godzinowej, bez żadnych +50%, czy +100%). Nie przysługują im przerwy na posiłek. Odzież ratowniczą (tak zwane "fluo") kupują z własnej kieszeni, tak samo jak obuwie, oraz część sprzętu medycznego - pulsoksymetr do mierzenia saturacji i tętna w większości każdy z nich ma prywatny, bo te które zostały przekazane na stan karetki przez firmę są niesprawne mimo wielokrotnych zgłoszeń. Ratownik z którym rozmawiałem powiedział, iż niektórzy przynoszą z domów własne torby ratownicze z opatrunkami, chustami trójkątnymi, płyny do dezynfekcji i rękawiczki. Kupują z własnej kieszeni środki ochrony osobistej, bo zdarzają się zgłoszenia transportu pacjentów z chorobami zakaźnymi. Umów zlecenie nie obowiązują wymogi takie jak badania medycyny pracy. Od żadnego nie wymagano zaświadczenia sanitarno- epidemiologicznego. Wspomniany został przypadek ratownika, który miesiąc w miesiąc jeździł w czasie wolnym zbadać się w kierunku HCV, a kierownictwu firmy jest obojętne czy ratownik jest zdrowy - wszak jego zadaniem jest wozić pacjenta, a jeżeli sam on jest zagrożeniem epidemiologicznym... Lepiej o tym nie wiedzieć, wtedy trzeba by było szukać innego chętnego do pracy. Pracy, w której przewożąc pacjenta w cięższych stanach bierze się odpowiedzialność za życie człowieka, a to wszystko za minimalną stawkę godzinową dla umów zlecenie. W imię minimalnej stawki i poczucia powołania jeden z nich nie był przy porodzie własnego dziecka - mimo iż formalnie powinien skończyć pracę trzy godziny wcześniej.

Chorobowe po pół roku, umowy jako ratownicy medyczni.

Większość z rozpytywanych ratowników odprowadza dobrowolne składki na ubezpieczenie chorobowe (dla umów zlecenie są one dobrowolne). Wszystko po to, by mimo wszystko mieć uprawnienia do korzystania ze świadczenia chorobowego (L4). Cóż z tego, jeżeli wypłata świadczenia następuje po pół roku? Formalnie ZUS ma 30 dni na wypłacenie świadczenia po otrzymaniu dokumentów od firmy. Zleceniodawcy jednak niezbyt przejmują się tym, jakie dokumenty i w jakich terminach trafiają do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Nie pracujesz - nie masz pieniędzy, i dotyczy to także zwolnień od lekarza. Zwyrodnienia kręgosłupów, urazy przeciążeniowe u ratowników którzy noszą pacjentów z czwartego piętra i z powrotem są bardzo częste. Mimo proponowanych przez lekarzy rehabilitacji, nie korzystają z tego. Miesięczna rehabilitacja oznacza miesięczne L4 - a to oznacza zobaczenie pieniędzy za pół roku. Dzieci trzeba wyżywić, rachunki trzeba opłacać. Nie ma czasu w rehabilitację czy chorowanie. Problem ratowników medycznych wyrabiających na kontraktach 300 godzin dotyczy w pewien sposób także ratowników transportu sanitarnego - umierają w okolicach 50 roku życia, tracą władzę w rękach dotknięci przepuklinami międzykręgowymi, cierpią na przewlekłe bóle, gdyż jest ich za mało, by do pacjenta o większej masie podjechał drugi zespół do pomocy. Rozłożenie obciążenia między czterech ratowników byłoby korzystniejsze, ale gdy jest brak rąk do pracy, niosą 140 kg pacjenta we dwóch - przecież zbyt długie oczekiwanie na zespół oznacza, iż pacjent ten nie zdąży na godzinę zaplanowanego rezonansu. jeżeli nie zdąży, będzie skarga. O skardze wysłuchają tyradę, o pochwale nie dostaną informacji.

Jeden z ratowników pokazał mi, jak został zgłoszony do ZUSu. Kod zawodu 325601 - ratownik medyczny. Studiów nie skończył, uprawnień ratownika medycznego nie posiada. Firma zdaje sobie sprawę iż istnieje kod 832206 - kierowca pojazdu uprzywilejowanego albo 962107 - noszowy. To jednak nie jest dla nich problemem. Tak samo jak umowy zleceń napisane z nazwą stanowiska "Ratownik medyczny". Podpisujesz i pracujesz, albo nie podpisujesz i musisz szukać innej pracy. Na pytania do kierownictwa, czy będą konsekwencje dla nich w razie kontroli z NFZ, kierownictwo wzrusza ramionami. Tak jak na ratowników którzy nie mają uprawnień na pojazdy uprzywilejowane lub prawa jazdy, a ich nazwa stanowiska to "ratownik-kierowca".

Nepotyzm i fikcja prawna

Czy w takich firmach, które są zakontraktowane na transport pacjentów w ramach podstawowej opieki zdrowotnej, jest ktokolwiek zatrudniony na umowie o pracę? Mój rozmówca potwierdza, wymieniając kierowniczkę, która nie ma żadnego doświadczenia medycznego, żadnych uprawnień do jeżdżenia karetką, a jej główną kwalifikacją jest obrączka, którą właściciel firmy założył jej na palec. Podobnie córka właściciela firmy, która formalnie zatrudniona jest jako dyspozytorka, jednak nigdy w pracy się nie pojawiła. Gdy trafiła na długie L4, wystawione po znajomości, ZUS podjął jednak kroki. Kierownictwo nakazało załogom napisać oświadczenia, iż osoba której ZUS się "czepia" pracowała, i iż wykonywali czynności na jej polecenie. Sami odpowiedzcie sobie na pytanie o status zatrudnienia ratownika, który odmówił napisania oświadczenia niezgodnego ze stanem faktycznym.

Otrzymałem informację o niektórych poradniach, w których zakontraktowane są transporty z firmy dla której pracuje mój rozmówca. Na tym etapie byłem zbyt zaangażowany w sprawę, i zbyt zdenerwowany niesprawiedliwością która dotyka ludzi, którzy chcą zwyczajnie pomagać chorym. W owej poradni otrzymałem informację, iż zakontraktowane jest 5 karetek z tej firmy, co ma zapewnić pacjentom krótki czas oczekiwania na transport do szpitala w razie nagłego stanu. gwałtownie wysłałem SMS do ratownika z którym rozmawiałem, pytając iloma karetkami dysponują. Okazuje się, iż łącznie dysponują czterema karetkami, z czego dwie stoją na warsztacie od dwóch tygodni. Nigdy nie było pięciu jeżdżących karetek w tej firmie. zwykle jeżdżą trzy zespoły, a jedna z tych karetek jest "rezerwowa". Z racji przewlekłych usterek w tak intensywnie eksploatowanych pojazdach, o ile pojawia się usterka w jednej z jeżdżących, chłopaki jeżdżą na dwa zespoły. Obsługują obydwa brzegi Poznania, a także kilka poradni w miejscowościach powiatu poznańskiego. Jeden z kierowców pytany o długość oczekiwania za przyjazdem karetki mówi "Często zdarza się, iż pacjent po wizycie domowej czeka na przyjazd karetki choćby 6 godzin.". A jak wspomniano wcześniej, niekiedy lekarz na wizycie domowej podejrzewa oznaki udaru. Zamiast zadzwonić wówczas na 999 i wezwać karetkę z systemu Państwowego Ratownictwa Medycznego, lekarz wzywa transport sanitarny. Pozwala tym samym na to, by pacjent nie trafił do szpitala w tzw. "okienku udarowym" i mózg uległ trwałemu uszkodzeniu bez leczenia trombolitycznego, rozpuszczającego skrzep.

Kolejnym przykładem fikcji prawnej jest używanie sygnałów przez karetki sanitarne. Wielu kierowców w istocie ma uprawnienia na prowadzenie pojazdu uprzywilejowanego, i takie wymagania można zobaczyć w ofertach pracy wystawianych przez podobne firmy. Jednak dopiero po zatrudnieniu, podpisaniu umowy zlecenia, otrzymują informację od kolegów, iż żadna z karetek nie ma stosownych pozwoleń z MSW na używanie sygnałów świetlnych. By takie pozwolenie uzyskać, firma musi zajmować się transportem medycznym, czyli przewozić krew, organy na przeszczep, albo zatrudniać ratownika medycznego/lekarza/pielęgniarkę i na tak obsadzonej karetce przewozić pacjentów w stanach ciężkich. Po co jednak płacić większe pieniądze wykwalifikowanemu personelowi, o ile ratownik po kursie kwalifikowanej pierwszej pomocy zostanie zmuszony przez dyspozytora do włączenia sygnałów bo "nie wyrabiamy się, przyśpieszcie trochę". Nigdy informacja o "odpaleniu sygnałów" nie jest przekazywana przez telefon który nagrywa połączenia. Nigdzie nie ma robionej adnotacji na ten temat, nigdy dyspozytor nie potwierdza konieczności przejazdu w trybie uprzywilejowanym swoim podpisem czy pieczęcią.

"Nie zabijcie się, bo nie będę mieć kim pracować"

Inny ratownik, zatrudniony jednocześnie w szpitalu w innym mieście, opowiedział o sytuacji w której zgłaszał dyspozytorowi układu hamulcowego. Jako kierowca karetki bierze on przecież odpowiedzialność za swojego współpracownika, za pacjenta, a czasami także za opiekuna jadącego wraz z pacjentem. Cztery osoby na jednej karetce, cztery życia w rękach jednego kierowcy. Uprzedził dyspozytora, iż dalsza jazda z takim rodzajem usterki może skończyć się wypadkiem.

"Nie zabijcie się, bo nie będę mieć kim pracować".

Zbierałem informacje na własną rękę, chcąc później przekazać wszystko czego się dowiedziałem do Państwowej Inspekcji Pracy, Narodowego Funduszu Zdrowia, być może gdzieś dalej. Kiedy jednak usłyszałem powyższe, zdałem sobie sprawę iż pewność siebie, jaką czuje kierownictwo firmy, powiązane personalnie z Porozumieniem Zielonogórskim, posiadające odpowiednie znajomości w wielkopolskim oddziale NFZ, potrafiące załatwić przegląd dla niesprawnej karetki, i traktujące ludzi z dobrą wolą jako zwykłe "narzędzia pracy", ta pewność siebie jest sugerujaca. Sugerująca wysoki stopień poczucia bezkarności, możliwości mataczenia. Cóż może wszak zrobić ratownik bez studiów, mimo najlepszych chęci, przeciwko grupie lekarzy uzgadniających między sobą jak zaoszczędzić na prowadzeniu poradni podstawowej opieki zdrowotnej? Jego siła przebicia jest niewielka. Dopóki nie skończy studiów w kierunku medycznym, nie ma szansy zrobić nic. A Ci, którzy studia skończyli i dziś pracują jako ratownicy medyczni w systemie PRM, albo pielęgniarze na oddziałach lub poradniach, mówią krótko - "nie chcemy mieć nic wspólnego z transportami sanitarnymi". Wszystko co zebrałem, opisałem, i wysłałem Państwu. jeżeli urzędy nie robią z tym nic, jeżeli Fundusz przymyka oko na machloje, to jedyna nadzieja w mediach.

Ktoś w końcu musi to nagłośnić, i wstawić się za ludźmi którzy niszczą własne zdrowie po to, pacjenci mogli trafić do szpitala. Głośno krzyczymy w sprawie karetek systemu PRM, gdyż jeżdżą do wypadków, do zatrzymań krążenia. Siedzimy jednak cicho, udając iż nie widzimy patologii która towarzyszy leczeniu pacjentów przewlekłych. Czyjaś babcia jest wożona przez tych chłopaków do chirurga co dwa tygodnie, a oni starają się by sprawić jak najmniej bólu osobie z odleżyną, do której przecież chirurg nie przyjdzie. Wożą pacjentów na wymiany cewników, zabierają ich na tomografię, na kontrole do ortopedów po złamaniach. Mniej spektakularne niż uratowanie życia udaną resuscytacją. Ale te mniej spektakularne kroki które robią niezłomni na drodze do ratowania zdrowia, krok po kroku, schodek po schodku, też są istotne. Nie wszyscy umierają w wypadkach, nie wszystkim staje serce. Ale każdy kiedyś nie będzie w stanie zejść po schodach, a wtedy pojawiają się chłopaki z transportu sanitarnego. I oni będą naszymi stróżami na starość. Obrońmy ich, bo jeżeli ta patologia się nie skończy, to niedługo nie będzie nikogo, kto będzie mógł pomoc naszym rodzicom dostać się do lekarza."


List został przysłany do redakcji anonimowo. Przypuszczamy, iż jego autorem nie jest postronny obserwator jak opisano, a osoba blisko związana ze środowiskiem ratowników medycznych. Ponieważ część opisanych informacji została przez nas zweryfikowana jako 'prawdopodobna', zdecydowaliśmy się na publikację.

Idź do oryginalnego materiału