

- Pacjent, który zaatakował ratownika medycznego był pijany. w tej chwili przebywa w szpitalu
- — U ratowników pojawiają się negatywne emocje, oni odchodzą z zawodu, po prostu się wykruszamy — mówi Onetowi Piotr Owczarski, rzecznik prasowy Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego i Transportu Sanitarnego „Meditrans” SPZOZ w Warszawie
- Podkreśla, iż ratownicy czują, iż „państwo za nimi nie stoi”. — Potrzebny jest pilny „okrągły stół” z przedstawicielami rządu. Bo wszystkie czerwone linie zostały przekroczone — mówi
- Więcej ważnych informacji znajdziesz na stronie głównej Onetu
Zginął ratownik medyczny, zaatakowany przez agresywnego pacjenta. Tragedia rozegrała się w sobotę przy ul. Sobieskiego w Siedlcach (woj. mazowieckie). Pogotowie przyjechało do mieszkania, aby udzielić pomocy poszkodowanemu. W pewnym momencie opatrywany 57-latek ugodził nożem jednego z ratowników.
Ranny został przewieziony do szpitala. Jego życia nie udało się jednak uratować. Śmierć ratownika potwierdziła w mediach społecznościowych Krajowa Izba Ratowników Medycznych.
Policjanci zatrzymali 57-letniego agresora. Funkcjonariusze ustalili, iż napastnik był pijany.
To nie pierwszy atak na ratowników medycznych, bo dochodzi do nich regularnie. Zaledwie dwa tygodnie temu w Żółwinie agresywny tłum atakował, popychał i szarpał ratowników i blokował karetkę z wymagającym pilnej pomocy pacjentem.
— Wszystkie czerwone linie zostały dziś przekroczone. Był atak na ambulans w Żółwinie, po raz pierwszy ktoś celowo opóźniał jego wyjazd, co zagrażało życiu i zdrowiu pacjenta. A teraz doszło do morderstwa — mówi Onetowi Piotr Owczarski, rzecznik prasowy Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego i Transportu Sanitarnego „Meditrans” SPZOZ w Warszawie.
„Było przyzwolenie na hejt”
Dlaczego do takich ataków wciąż dochodzi? I to na osoby, których misją jest nieść pomoc?
— Rośnie agresja. Przez wiele lat poprzednia władza akceptowała hejt, mowę nienawiści, nie szło się za to za kratki — mówi Owczarski. — I dało to paliwo dla społeczeństwa, żeby to robić dalej. Skala agresji, z którą się spotykamy jest ogromna, ale to wynika z tego, iż przez osiem lat lat systemowo było pozwolenie władz na hejt i akceptowanie tego zarówno przez społeczeństwo, jak i przez władze — podkreśla.
— Do tego mamy ogromny kryzys wartości. Przestaliśmy mieć autorytety, nie ma żadnej świętości. Czy to ratownik, czy ksiądz, czy zwykły bandzior na ulicy, nie ma znaczenia. Każdego można zaatakować. I nikt nie myśli o tym, iż my przyjechaliśmy do ludzi, żeby ratować ich zdrowie i życie, żeby po prostu pomóc — zaznacza.
„Państwo za nami nie stoi. A prawo nie jest równe dla wszystkich”
— I pozostało jeden, potężny problem — mówi Owczarski. — Kiedy dochodzi do ataków, jest poczucie, iż państwo nie stoi za nami murem. Gdy wielokrotnie zagrożone jest życie ratowników, to sądy uznają z reguły, iż taki czyn, czyli atak na ratownika miał niską szkodliwość społeczną. I regularnie wymierzają niskie, wręcz śmieszne kary — opisuje.
— To są niskie grzywny 760 zł, 3 tys. zł, jakieś prace społeczne i tyle. Dobrze, iż chociaż sądy uznają takich sprawców za winnych popełnienia czynu. Efekt. Agresorzy jeszcze na sali sądowej śmieją się nam w twarz. My od jakiegoś czasu apelujemy do Ministerstwa Sprawiedliwości za pośrednictwem mediów, by wydało wytyczne dla sądów, jak sędziowie powinni postępować w wypadku podniesienia ręki na funkcjonariusza publicznego, jakim jest ratownik medyczny w trakcie wykonywania czynności — zaznacza.
— Bo to jest podniesienie ręki na państwo polskie. I potrzebne są w takich sytuacjach najwyższe możliwe wyroki skazujące, żeby te kary miały efekt mrożący. Żeby napastnik wiedział, iż jak zniszczy karetkę albo kopnie, szarpnie, czy uderzy ratownika, to pójdzie za kratki. A dziś on ma na to przyzwolenie, więc ratownicy mówią, iż prawo jest nierówne dla wszystkich. I nie zgłaszają choćby przypadków ataków na nich, bo uznają, iż to nie ma sensu, wobec tak łagodnych kar — podkreśla.
Skutki są fatalne. „Ratownicy odchodzą z zawodu, wykruszamy się”
Skala ataków na ratowników medycznych i zauważalna pobłażliwość sądów wywołuje łatwy do przewidzenia skutek. — U ratowników pojawiają się negatywne emocje, oni odchodzą z zawodu, po prostu się wykruszamy — mówi Owczarski.
— Albo zmniejszają liczby dyżurów w dużych miastach, głównie w Warszawie, gdzie skala ataków jest chyba największa. Zamiast tego biorą dyżury w małych miejscowościach, gdzie często wyjeżdżają z do pacjentów czasami tylko raz na dobę. A my w stolicy mamy regularnie po choćby 16 wyjazdów w ciągu 24-godzinnego dyżuru — opisuje.
— Tu system został całkowicie wykolejony przez PiS. Oni, jak rządzili, to wpadli na pomysł, aby zrównać w całej Polsce wycenę za tzw. dobokaretkę. Od jakiego czasu ratownicy w Warszawie, którzy nie mają czasu w dyżurze choćby iść do toalety, dostają tyle samo pieniędzy, co nasi koledzy z małych miasteczek, gdzie bywa, iż nie mają ani jednego wyjazdu do pacjenta — wskazuje.
— Oczywiście, dla ratowników pieniądze nie są najważniejsze, my pracujemy nie dla pieniędzy, to, co robimy, to misja — ratowanie zdrowia i życia to misja bez kompromisów. Może problem rozwiązałby specjalny dodatek warszawski, skoro pracujemy najciężej i najwięcej w Polsce i w tej części Europy — przekonuje.
„Szkolić, i jeszcze raz szkolić. Żebyśmy mogli, choćby, uniknąć noża”
Owczarski mówi wprost: my naprawdę nie wiemy, co robić, jak nas pacjent w tej ograniczonej przestrzeni, jaką jest ambulans, zaatakuje. To często pułapka bez wyjścia.
— Nas tego nikt w trakcie przygotowywania do zawodu nie uczył. A życie pokazuje, iż jak najbardziej powinien. My dziś, jeżeli jesteśmy wysyłani do takiego pijanego lub pod wpływem środków psychoaktywnych a dodatkowo potencjalnie agresywnego pacjenta, to dyspozytor informuje policję. Pacjent szaleje, policjanci skuwają go w kajdanki, ale potem pojawia się problem — opisuje.
— Bo prawo mówi, iż kiedy pacjent jedzie karetką do szpitala, to zakuty być nie może. A na pokładzie karetki nie może być policjantów. Więc życie wygląda tak, iż kiedy taki agresywny pacjent musi być hospitalizowany, to policjanci muszą go rozkuć. Jedziemy z nim do szpitala ambulansem z duszą na ramieniu, modląc się do Boga, by nie rozbił karetki, nie zniszczył aparatury medycznej lub nie rozbił nam krzywdy. Policjanci jadą w swoim radiowozie za ambulansem i tak naprawdę nie są w stanie zobaczyć, co dzieje się na pokładzie karetki, bo ambulans ma przyciemnione szyby dla komfortu pacjenta. I czekamy: zaatakuje, czy nie? A jak zaatakuje, to naszą jedyną szansą jest ucieczka. Tylko na to pozwala nam prawo — mówi Owczarski.
— I jeżeli pacjent zaatakuje, to dla nas jest loteria: przeżyjemy, albo nie. My musimy mieć regularne szkolenia, żeby wiedzieć jak reagować. Jak stosować uniki, dźwignie, jak takiego szalejącego pacjenta obezwładnić. A nas nikt tego dzisiaj nie uczy. Jesteśmy pierwszą Stacją Pogotowia Ratunkowego w Polsce, która po brutalnym ataku na ratowników medycznych przez funkcjonariusza Służby Ochrony Państwa, do którego doszło w grudniu 2024 r. natychmiast, bez wahania zorganizowała specjalne szkolenie z zakresu bezpieczeństwa. Szkolenie prowadził były policjant, który dzisiaj prowadzi zajęcia dla ludzi w całej Polsce — wyjaśnia.
— Sfinansowaliśmy to z własnych środków, a zainteresowanie było ogromne, bo każdy chce czuć się w pracy bezpiecznie. — Myślę, iż szkolenia powinno organizować państwo. Mamy policję, GROM, wojsko, straż miejską. Być może państwo powinno wziąć na siebie finansowanie takich systematycznych szkoleń, bo praktykę trzeba utrwalać. A więc systematycznie we wszystkich miastach, gdzie działają stacje pogotowia ratunkowego — zastanawia się głośno.
— Trzeba nas systematycznie szkolić, nie przygotowywać nas na bitwę z pacjentem, tylko uczyć nas jak chronić własne zdrowie i życie, ale także zdrowie i życie kolegów, którzy są z nami na dyżurze. Jakie uniki stosować przed ciosem nożem, maczetą itd. My jesteśmy bez szans, jak nas pacjent w karetce zaatakuje — podkreśla.
Potrzebny pilny „okrągły stół” w sprawie ratownictwa. „Doszło do morderstwa. Wszystkie czerwone linie zostały przekroczone”
— Powiem wprost. Wszystkie czerwone linie zostały wczoraj przekroczone — mówi Owczarski. — Dwa tygodnie temu w Żółwinie ludzie atakowali ratowników medycznych, którzy przyjechali udzielić pomocy mężczyźnie, który wcześniej został na tej samej imprezie pobity. Agresywni mężczyźni opóźnili odjazd Zespołu Ratownictwa Medycznego do szpitala choć była potrzebna pilna diagnostyka. Wykonanie badania tomografem komputerowym i jego hospitalizacja — podkreśla.
— Takie nieodpowiedzialnie zdanie mogło doprowadzić do zagrożenia życia, a na pewno zdrowia pacjenta. Minęły dwa tygodnie i kolejna linia została przekroczona — trzeba powiedzieć jasno — doszło do próby morderstwa, która zakończyła się śmiercią naszego kolegi z Siedlec — zaznacza.
— Nadszedł czas, i to najwyższy, żeby Związek Pracodawców Ratownictwa Medycznego, przedstawiciele Związku Zawodowego Ratowników Medycznych usiedli do stołu. A po jego drugiej stronie powinni usiąść przedstawiciele Ministerstwa Zdrowia, Sprawiedliwości oraz Spraw Wewnętrznych i Administracji. To są trzy resorty, które mają możliwości, żeby zapewnić nam bezpieczeństwo i by skutecznie rozliczać napastników korzystając z możliwości prawnych. Taka pilna narada kryzysowa jest niezbędna — wskazuje.
— Musimy wypracować rozwiązania zgodne z prawem. Następnie Sejm bez zbędnej zwłoki musi je gwałtownie przyjąć, żeby nowe rozwiązania jak najszybciej weszły w życie. Jak zdarzyła się seria wypadków spowodowanych przez pijanych kierowców z wielokrotnym zakazem prowadzenia samochodów, to dało się jakoś błyskawicznie zmienić prawo. Teraz trzeba zrobić to samo, nas musi objąć jeszcze skuteczniejsza ochrona państwa, bo zapis o funkcjonariuszu publicznym kilka zmienił — podsumowuje.