Paul Bloom w książce “Złoty środek. O przyjemnościach cierpienia i poszukiwaniu sensu” szuka odpowiedzi – także w badaniach naukowych – na pytania: dlaczego ludzie lubią się bać, dlaczego oglądają przerażające filmy, dlaczego zjadają ostre potrawy oraz biorą kąpiele w niemal wrzącej wodzie, co generuje niewątpliwie ból fizyczny, w jakim celu wspinają się na szczyty albo biegają w maratonach, co wycieńcza ich organizm, nie wspominając o niektórych praktykach seksualnych, które spora część dorosłej populacji uznałaby za “mało przyjemne”.
Nic nie jest złem ani dobrem samo przez się,
tylko nasza ludzka myśl to i owo czyni takim.
/Szekspir/
Autor, profesor psychologii i kognitywistyki, badający, jak dzieci i dorośli rozumieją świat i uwzględniający w swych badaniach język, moralność, religię, fikcję i sztukę, uzmysławia czytelnikom, iż istnieje rodzaj bólu, który w pewnym natężeniu wbrew pozorom przybliża nas do przyjemności. Zwraca także uwagę, iż ból może również odwracać naszą uwagę od stanów emocjonalnych, które generują cierpienie, więc de facto prowadzi nas do szczęścia.
Bloom przygląda się wnikliwie temu, co nazywamy szczęściem, a także sensem życia. I robi to we adekwatny dla siebie sposób – dowcipnie, wnikliwie i z szacunkiem dla wszystkiego, co niesie nasza ludzka egzystencja. Nie znajdziemy tutaj oceniania, wartościowania, ale dużo zaciekawienia drugim człowiekiem.
Czytając “Złoty środek” przyglądałam się równolegle praktyce zen z perspektyw mojego doświadczenia. Patrzyłam na nasze ludzkie motywacje wchodzenia w nią, pozostawania nieco dłużej niż kilka lat, a także osadzania się w niej i zauważania, iż nasze organizowanie się w zazen ulega ciągłej przemianie. Czasami im mniej o praktyce zen mówimy, tym więcej jej odzwierciedlenia pojawia się w naszej codzienności (i tutaj przy okazji polecam nowy doskonały film w reżyserii Wima Wendersa „Perfect days”)
Cierpienie, jakże uświęcone w wielu religiach i tradycjach duchowych, często przyprowadza nas do zendo na medytację, szczególnie iż istotny tekst buddyzmu o Czterech Szlachetnych Prawdach także nawiązuje do cierpienia i obiecuje możliwość jego zniwelowania. Inną sprawą jest, iż zbyt rzadko zastanawiamy się co stoi za słowem cierpienie: ból fizyczny, emocjonalny, dyskomfort, niezgoda na to, co jest?
Przyjemność co prawda nie pojawia się w obietnicach praktyki zen (za to sporo jej w powszechnie rozumianym rozwoju osobistym), ale podświadomie wielu z nas łudzi się, iż można jednak mieć „jakąś przyjemność” z siedzenia na poduszce. Zresztą wszędzie tam, gdzie pojawia się wizja cierpienia, musi w opozycji pojawić się pomysł na przyjemność. Ot, ludzka natura.
Nie da się ukryć, iż początkowo zazen, pierwsze lata odosobnień bywają powiązane z bólem ciała, kolan, pleców, ramion. Podobnie jest z cierpieniem emocjonalnym – jeżeli tylko uczciwie w stosunku do samych siebie usiądziemy na zafu, tzn. bez ucieczki w wyobrażenia, jak powinno być czy fantazje, jak chcę, aby było, kiedy zaryzykujemy bycie z tym, co pojawia się – z nudą, niepokojem, złością czy smutkiem. To cierpienie i ten ból będą. Po prostu.
I tutaj pojawia się ryzyko, iż wychowani w kulturze kultu cierpienia, zasługiwania na przyjemność (nauczanie kościoła katolickiego, etos pracy w protestantyzmie), ulegamy złudzeniu, iż tak ma właśnie być – ma boleć, ma być nieprzyjemnie, właśnie po to, aby potem przyszło TO – oświecenie i radość. Taką zasadę, regułę przynosimy ze sobą na zazen często całkiem nieświadomie.
A co jeżeli nie, jeżeli w tej historii wcale o to nie chodzi? jeżeli w ogóle o nic nie chodzi?
Po kilku latach bycia na ścieżce zen zdążyłam już przeżyć żal, smutek za tymi, z którymi kiedyś praktykowałam i rozczarowanie tym, jak wyobrażałam sobie praktykę. Także pojęcia takie jak oświecenie czy euforia z zazen odsunęłam, podobnie jak ból kolan i dyskomfort emocjonalny podczas niektórych sesshin. Są, bywają. Rozumiem jednak, także dzięki byciu w swojej edukacji psychoterapeutycznej, jakże to ludzkie chcieć mieć euforia z siedzenia, poczucie wspólnoty z innymi, którzy w milczeniu towarzyszą nam kilka dni w zendo. Szukanie przyjemności w tym, co niekoniecznie podchodzi pod tę definicję jest wpisane w naszą ludzką naturę. Także w poszukiwanie sensu życia, który podświadomie lokujemy ta tych dwóch biegunach: albo sensem życia ma być trud albo przyjemność. W zależności od środowiska i kultury, w której żyjemy. A jednocześnie naturalne, iż część z nas z nabożnym szacunkiem doświadcza swojego bólu ciała po kilkudniowym sesshin i widzi w tym cierpieniu sens. Póki jesteśmy ludźmi, tak “będziemy mieli”.
Książka do nabycia w fundacyjnej księgarni -> TUTAJ
Być może cała “zabawa” w zen opiera się nie na odwracaniu głowy od przyjemności, ani od cierpienia, a potem choćby od przyjemności cierpienia, ale na byciu na tyle uważnym, obecnym, zaangażowanym, nie uciekającym od codzienności, aby złapać moment, kiedy nasza tożsamość tworzy się w przeskakiwaniu z jednego bieguna na drugi. I nikt nie obiecuje, iż będzie to rozkoszne doświadczenie, ani nikt nie straszy, iż zaboli. A choćby niekoniecznie, iż bardzo wiele zmieni w naszym życiu. Pozwoli jednak na pewno poczuć “jak jest”, a to smakuje już sensem, za którym (czasami?) uganiamy się.