Mało które uczucie budzi w środowiskach postępowych tyle konsternacji co miłość. Trudno się temu dziwić. Miłość jest tu ze wszech miar ideologicznie podejrzana, całkowicie nieprzystająca do obowiązującego imaginarium. Nie jest to jednak wada, przeciwnie, to jedna z największych zalet, biorąc pod uwagę to, jak często zbyt mało elastyczna wyobraźnia sprowadza nas na manowce.
Niepopularność tematyki miłosnej na lewicy ma co najmniej dwa źródła. Z jednej strony – z czym trudno dyskutować – miłość brana jest na sztandary przez konserwatywną prawicę, która w imieniu wąsko rozumianej miłości katolickiej i rodziny chce zakazywać rozwodów, prześladować pary jednopłciowe albo odmawiać kobietom prawa do decydowania o własnym ciele. Z drugiej strony, co istotniejsze, coraz częściej lewicowe teoretyczki dochodzą do wniosku, iż z samą miłością – choćby odległą od katolickich wyobrażeń – coś jest nie w porządku. Że zmusza nas ona do niepotrzebnego cierpienia, utrwala nierówności, odciąga od słusznych wspólnotowych dążeń i stanowi raczej coś, co powinno zostać przezwyciężone, by mógł zawitać lepszy, mniej patriarchalny świat. Być może jednak właśnie w tym, co bywa miłości zarzucane, tkwi – przewrotnie – jej największa wartość i szansa, także dla naszego myślenia o polityczności. O ile bowiem do jakiejkolwiek „polityki miłości” warto podchodzić sceptycznie (zazwyczaj okazuje się ona raczej polityką zbiorowego narcyzmu), o tyle niewykluczone, iż odmienne spojrzenie na miłość pozwala na zmianę optyki także w innych, politycznie istotnych dziedzinach.
Lewicowy dyskurs o miłości można nazwać dyskursem demaskacji: jeżeli już trzeba wypowiadać się na tak błahe tematy jak zakochanie, należy robić to tak, by odsłonić przed naiwnymi czytelni(cz)kami, w jaki sposób „relacje romantyczne” skrywają przemoc, nierówności i stosunki władzy. W takich analizach wypada powoływać się między innymi na studium socjologiczne Evy Illouz o znaczącym tytule Dlaczego miłość rani? – znaczącym dlatego, iż to właśnie niezgoda na jakikolwiek dyskomfort w relacjach międzyludzkich zdaje się towarzyszyć większości antymiłosnych demaskacji. Co ciekawe, w podsumowaniu swojej książki sama Illouz do pewnego stopnia afirmuje cierpienie nieuchronnie związane z miłością, stwierdzając, iż nie powinno być ono dla nas powodem do rozpaczy, ale akurat to stanowisko – jako bardziej zniuansowane – nie spotkało się z szerszą recepcją.
W bieżącej polskiej lewicowej publicystyce, która krąży dookoła miłosnej problematyki, nie znajdziemy ani śladu ambiwalencji obecnej jeszcze u Illouz. Zamiast tego przeczytać możemy na przykład, iż miłość jest mitem wyprowadzonym z kapitalistycznego ideału monogamii, a więc jak każdy mit – rodzaj fałszywej świadomości podtrzymującej opresyjny porządek – powinna zostać „odczarowana” i zniesiona, a przynajmniej gruntownie zrewidowana. Paradoksalnie (a może wcale nie?), takim odczarowaniom miłości sprzyja jak najbardziej „zaczarowany” feminizm spod znaku wiedźm, magii i ezoterycznego siostrzeństwa.
Zofia Krawiec w wywiadzie na temat swojej książki Szepczące w ciemnościach. Jesteśmy wnuczkami czarownic, których nie zdołaliście spalić wielokrotnie wraca do problemu romantycznej miłości, która, jej zdaniem, skończyła się i wymaga prędkiego egzorcyzmu. Najciekawsze wydaje się jednak to, dlaczego relacje miłosne zostają spisane przez Krawiec na straty. Otóż miłość skończyła się, ponieważ nas rozczarowała. A rozczarowała nas, bo nie mamy nad nią „pełnego wpływu”, bo zawsze idzie z nią w parze zagrożenie (nadużycia, rozstania, utraty) i „na domiar złego” choćby ciężka praca nad związkiem nie gwarantuje powodzenia. To oczywiście wszystko prawda, jednak sęk w tym, iż tak ujęte rozczarowanie nie kończy miłości, ale raczej ją rozpoczyna: dopiero w tym, iż ukochana osoba nie będzie nas w magiczny sposób harmonijnie dopełniać, zawiera się prawdziwa, odczarowana i rozczarowana miłosna magia.
Za postulatami egzorcyzmu i demistyfikacji miłości romantycznej kryje się jak najbardziej magiczna wiara w regresywny, narcystyczny ideał pełni i niewybrakowania, zarówno w świecie (stąd popularność ekofeministycznych narracji o jedności z naturą), jak i w samym podmiocie. Właśnie temu ideałowi hołduje autorka Szepczących w ciemnościach, gdy z opowieści o czarownicach wyprowadza wzór idealnie domkniętej, samowystarczalnej – i w tym sensie ultrakapitalistycznej – jednostki „łączącej w sobie obydwa pierwiastki”, a więc odcinającej się od niepotrzebnego miłosnego cierpienia, na jakie skazuje nas wewnętrzny brak.
Ten sam ideał przyświeca bardzo popularnym ostatnio poszukiwaniom alternatyw dla „relacji romantycznych” (skądinąd zaskakująca jest kariera tej nadużywanej formułki, w której miłość pomieszana z romantycznością i romantyzmem sprowadzona zostaje do jakiejś gatunkowej etykiety, by umożliwić quasi-naukowe wypowiedzi na jej temat): kontrowersyjne związki miłosne miałyby zostać zastąpione przez mniej problematyczną przyjaźń. Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, iż przyjaźnie to jedne z najważniejszych międzyludzkich więzi, bez których trudno żyć. Jednak doszukiwanie się w nich alternatywy dla niebezpiecznej, potencjalnie krzywdzącej miłości zakłada z gruntu fałszywą wizję przyjaźni jako harmonijnej symbiozy, nieskalanej popędowymi naleciałościami, takimi jak zazdrość, posesywność czy niezaspokojone pragnienia. Tymczasem relacje niepopędowe nie istnieją, a granica między przyjaźnią i miłością jest dużo bardziej rozmyta, niż mogłoby się wydawać. Z idealizacją przyjaźni często idzie w parze idealizacja relacji poliamorycznych, a nieraz także nieheteronormatywnych, jako rzekomo wolnych od „toksyczności” przynależnej jedynie monogamicznym heterykom. Nie trzeba chyba tłumaczyć, iż taka narracja raczej odpodmiotawia i upupia osoby poliamoryczne i nieheteroseksualne, na które w jej ramach wyprojektowana zostaje nasza głęboko zakorzeniona fantazja o magicznej jedności.
Jestem głęboko przekonana, iż ze wszelkimi formami opresji i przemocy w związkach należy walczyć, a także działać na rzecz niezbędnych zmian społecznych, bez których dyskomfort odczuwany przez kobiety będzie zawsze większy niż ten odczuwany przez mężczyzn (na przykład rozmontowując stereotypy na temat „męskich” i „kobiecych” ról płciowych, zabiegając o partnerski podział obowiązków domowych i domagając się równości płac pozwalającej kobietom wchodzić w relacje nieoparte na ekonomicznej podwładności). Jednak to wszystko nie dotyka sedna miłosnej niesprawiedliwości: choćby jeżeli będziemy żyć w idealnie równościowym społeczeństwie, miłość zawsze będzie wobec nas nie fair. Nie da się jej po równo rozdystrybuować, zagwarantować wzajemności albo chociaż tego, iż obie strony będą kochać w ten sam sposób. Miłość to wielka klęska równościowych projektów – nie nauczy nas sprawiedliwości. Możemy jednak, z odrobiną szczęścia, nauczyć się od niej czegoś innego.
Przede wszystkim, miłość uczy nas ginącej sztuki podejmowania ryzyka. Ryzyka rozumianego nie jako wykalkulowany rachunek zysków i strat albo opłacalna inwestycja, do której zachęca nas kapitalistyczny imperatyw „załóż firmę!”, ale jako otwarcie na radykalną inność, na to, co najgorsze i najlepsze, także w nas samych. Francuska psychoanalityczka i filozofka Anne Dufourmantelle poświęciła apologii tak pojmowanego ryzyka istotną część swojego dorobku. W Pochwale ryzyka, książce pisanej z serca epoki, która ryzyko zminimalizowała niemalże do zera (jak słusznie zauważa Krzysztof Katkowski, w dążeniu do pełnego bezpieczeństwa i wyeliminowania niepewności prześcigają się nawzajem konserwatywna prawica i postępowa lewica), Dufourmantelle przypomina, iż jedynie ryzykując, żyjemy naprawdę. Podczas gdy na co dzień nasze możliwości przeżywania są boleśnie ograniczone nieuświadomionymi schematami z przeszłości, ryzyko otwiera nas na to, co się z tych schematów wyłamuje – „możliwość nowych możliwości”, używając sformułowania innego psychoanalityka, Jonathana Leara. Ponieważ przynosi nam coś, na co nigdy nie możemy być gotowi, ryzyko ma strukturę traumy. Ale jest to, jak zauważa Dufourmantelle, „trauma pozytywna”, która nie zamyka nas w pułapce przeszłego traumatycznego doświadczenia, a wręcz przeciwnie, pozwala wychylić się do przodu, w stronę choćby odrobinę innego ułożenia spraw.
„Pozytywna” nie oznacza wcale „bezpieczna”. Traumatycznego aspektu ryzyka nie można pod żadnym pozorem wygładzić i zneutralizować – dotyczy to także najważniejszej formy ryzykowania, czyli miłości. „Od zawsze wiemy, iż największym ryzykiem jest kochanie. Porzucenie zamkniętej przestrzeni, brzucha samotności, swojskiego schronienia” – pisze Dufourmantelle. Miłość to nie jakaś bezzębna trauma. To trauma w całym znaczeniu tego słowa. Poszerza zakres naszych możliwości nie tylko o te najszczęśliwsze, ale także te najokropniejsze: możliwość utraty, zranienia, wykorzystania, wszystkiego, co instagramowa poppsychologia lubi nazywać „toksycznym”. Nieprzypadkowo Dufourmantelle podkreśla, iż aby zaryzykować miłość, trzeba porzucić rodzinę, a adekwatnie wyobrażenie o rodzinie jako „cieplutkim gniazdku”, bezpiecznej enklawie harmonijnego spokoju. Wydawałoby się, iż nic bardziej obcego lewicy niż wartości rodzinne. A jednak opór przed miłością, będący jednocześnie oporem przed ryzykiem, świadczy właśnie o przywiązaniu do fantazji o „swojskim schronieniu”, chociażby pod postacią aktywistycznego kolektywu – przywiązaniu, które skutecznie uniemożliwia otwarcie na przyszłość w całym jej ożywczym niebezpieczeństwie.
To właśnie porzucając rodzinę – albo jej protezy – i ryzykując kochanie, stajemy się naprawdę jednostkami. I tu dochodzimy do drugiej podstawowej lekcji, jakiej dostarcza miłość. Kochając, uczymy się w praktyce, czym jest rzeczywista jednostkowość, niepolegająca na neoliberalnym indywidualizmie ani kolektywnym przynależeniu, ale na absolutnie nietożsamościowej pojedynczości. Jednym z wątków przewijających się w demistyfikacjach miłości jest nieszczególnie szokująca socjologiczna diagnoza, zgodnie z którą miłosne związki utrwalają podziały klasowe: choć wydaje nam się, iż zakochanie pokonuje wszystkie sformalizowane ograniczenia, w rzeczywistości nasze wybory erotyczne dyktowane są jedynie klasowym dopasowaniem, a z pozornie wyjątkową ukochaną osobą łączy nas nie magiczna chemia, ale kapitał finansowy, społeczny i kulturowy. Pominę już fakt, iż ten sam zarzut można odnieść do przyjaźni, koleżeństwa i wszystkich innych form relacji międzyludzkich. Ważniejsze okazuje się to, dlaczego tego rodzaju krytyka nie trafia sedna miłości, choć zarazem dotyka jej ważnego aspektu.
Owszem, to prawda, iż miłość nie jest ślepa na społeczne tożsamości. Nie zakochujemy się w czyimś „prawdziwym ja”, ukrytym pod kulturowymi maskami. Przede wszystkim dlatego, iż takie „prawdziwe ja” nie istnieje. Jesteśmy niczym więcej niż tylko wiązką tożsamości, jednak, co kluczowe, nasze tożsamości nigdy nie są doskonale dopasowane, a często bywają wręcz sprzeczne. To, co w każdym z nas prawdziwie jednostkowe, to właśnie luka między maskami, minimalny odstęp pomiędzy wszystkimi naszymi symbolicznymi identyfikacjami, zarówno tymi narzuconymi, jak i przyjętymi z wyboru – i dokładnie ta luka staje się przedmiotem miłości.
„Klasowa” krytyka uchwytuje więc tylko połowę fenomenu zakochania się. Tak, społeczne adekwatności nie są dla naszych miłości bez znaczenia. Ale nie oznacza to, iż kochamy ze względu na nie, ale raczej ze względu na to, iż nigdy nie opisują one naszych ukochanych do końca. jeżeli człowiek, którego kocham, jest heteroseksualnym mężczyzną z takim, a nie innym pochodzeniem i wykształceniem, to kocham w nim nie którąś z tych cech, tylko to, w jaki sposób żadna z nich do niego nie pasuje. Jego całkowicie pojedynczą formę nieprzynależenia. Jedynie to tłumaczy, dlaczego nie zamienilibyśmy ukochanej osoby na kogoś innego o tym samym zestawie tożsamościowych etykietek. Jako taka, miłość pozwala nam wyjść poza prześladującą nas z prawa i lewa politykę tożsamości i dostrzec, iż nasze społeczne identyfikacje – klasowe, płciowe, kulturowe – nie są sztywne: iż chociaż nie możemy ich zlikwidować, to możemy je lekko poluzować, robiąc miejsce dla pojedynczości i, paradoksalnie, odkrywając w niej jedyną formę uniwersalności.
Wreszcie, miłość uczy nas przyznawać się do zależności i niesamowystarczalności – do kruchości, na jaką skazuje nas zarówno ryzyko każdego zakochania, jak i niestabilność naszych tożsamości, którą to zakochanie odsłania. Czytając feministyczne rewizje miłości, na przykład Wymyślić miłość na nowo Mony Chollet, nie mogę pozbyć się wrażenia, iż obok wielu słusznych diagnoz i postulatów nieustannie dochodzi w nich do głosu brak zgody na tak rozumianą kruchość, odpowiadającą za to, co w relacjach miłosnych jednocześnie najpiękniejsze i najstraszniejsze. Na płaszczyźnie deklaracji bardzo dużo mówi się w dyskursie feministycznym o vulnerability, które tłumaczyć można właśnie jako kruchość czy podatność na zranienie. W praktyce jednak ta kruchość kończy się tam, gdzie zaczyna się rzeczywiste ryzyko, a podatność na zranienie sprowadza się do rozpamiętywania doznanych krzywd.
To właśnie kochając – w sytuacji największego niebezpieczeństwa – odkrywamy kruchość, która nie jest zarazem regresywna. Podatność na zranienie, która wychodzi poza logikę ofiary i nie domaga się kompensacji w postaci wspólnotowego pocieszenia albo kolejnej sztywnej tożsamości. Miłość to rodzaj współzależności, która nie obiecuje zniesienia alienacji i nieprzynależenia, ale przeciwnie, afirmuje je i wręcz czyni z nich swój warunek. Właśnie dlatego, iż jesteśmy nieodwracalnie wyobcowani i podatni na zranienie – iż porzuciliśmy rodzinę, kolektyw i wszystkie inne „swojskie schronienia” – możemy (i musimy) kochać i być kochani. Praca miłości polega na wspólnym, relacyjnym i zawsze ryzykownym obchodzeniu się z tą obopólną kruchością, tak by nie ciągnęła nas wstecz, w stronę często opresyjnych schematów, które próbujemy narzucić innym, ale aby otwierała nowe możliwości życia bardziej znośnego dla pojedynczości.
Być może rację miała Hannah Arendt, kiedy stwierdziła, iż miłość jest antypolityczna, a wręcz, iż jest „najpotężniejszą ze wszystkich antypolitycznych ludzkich sił”. Jednak ponieważ nasz upolityczniony język nie potrafi poradzić sobie z ryzykiem, pojedynczością i kruchością, to właśnie w tej najpotężniejszej antypolitycznej sile powinniśmy doszukiwać się wskazówek dla innych, potencjalnie lepszych, form polityczności. A na początek zaryzykować kochanie – tu i teraz, w niedoskonałych, niekomfortowych i niesprawiedliwych warunkach.
**
Agata Bielińska – filozofka, badaczka w Ośrodku Myśli Psychoanalitycznej w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN, gdzie przygotowuje doktorat poświęcony (post)psychoanalitycznej filozofii miłości. Redaktorka czasopisma naukowego „wunderBlock: Psychoanaliza i Filozofia”. w tej chwili współredaguje z Adamem Lipszycem zbiór esejów Space in Psychoanalysis, Psychoanalysis in Space.