Podróż życia do Bretanii

razemztoba.pl 1 tydzień temu

Wyjazdy studyjne w ramach programów europejskich to zawsze okazja do zdobycia nowych doświadczeń, poznania dobrych praktyk i wymiany wiedzy z partnerami z innych krajów. Tym razem – dzięki Elbląskiemu Stowarzyszeniu Wspierania Inicjatyw Pozarządowych – wyruszyliśmy do Francji, a konkretnie do Saint-Brieuc w Bretanii – miasto o bogatej historii, które urzeka brukowanymi uliczkami, portowym klimatem i spokojem nadmorskiego miasteczka.

Naszym celem było przyjrzenie się, jak w tamtym regionie funkcjonują systemy wsparcia osób z niepełnosprawnościami oraz działań na rzecz reintegracji społeczno-zawodowej. Brzmi poważnie – i tak też było. Ale zanim dotarliśmy do miejsca, gdzie czekał na nas program merytoryczny, odbyliśmy podróż, która śmiało zasłużyła na miano „wyprawy życia”.

Lot czy pociąg?

Wybór nieoczywisty Pierwsza decyzja wydawała się trudna – większość grupy wybrała lot samolotem. Problem w tym, iż samolot nie był dla mnie opcją. Ale los znów się do mnie uśmiechnął – w ramach programu przewidziano możliwość podróży alternatywnej – bardziej ekologicznej. Pociąg okazał się nie tylko realną alternatywą, ale też premiowaną dodatkowymi środkami w ramach tzw. „stypendium stażowego”. Pomysł wydawał się lekko szalony. Zamiast kilku godzin w powietrzu – niemal doba podróży i kilka przesiadek.

Z jednej strony perspektywa całodobowej podróży po Europie, z przesiadkami i logistycznymi zagwozdkami, mogła odstraszać. Z drugiej – świadomość, iż można zobaczyć kawałek kontynentu i przeżyć coś zupełnie innego niż lot samolotem, działała na wyobraźnię. Musiałem przekonać dwóch kluczowych „partnerów” tej decyzji: Kubę – dla którego lot byłby kwestią kilku godzin – do kilkudziesięciu godzin podróży połączonej z przesiadkami, oraz żonę

Została sama z dwójką dzieci, w tym z ośmiomiesięcznym maluchem. Nie była to łatwa rozmowa. Dla mnie wizja wizyty studyjnej, poznania nowych praktyk integracyjnych i podpatrzenia, jak Francuzi radzą sobie z kwestią niepełnosprawności, do tego jeszcze ta podróż pociągiem przez Europę była ekscytująca. Dla niej – perspektywa tygodnia z pieluchami i szkołą bez wsparcia męża. Ale zgodziła się podobnie jak Kuba.

Logistyka kontra życie

Planowanie podróży przypominało partię szachów. W natłoku codziennych obowiązków za późno zabraliśmy się za rezerwacje, więc część najlepszych połączeń przepadła. W Europie niektóre pociągi wymagają obowiązkowych miejscówek – i to wcale nie w ostatniej chwili. Im bliżej wyjazdu, tym bardziej nasza podróż się wydłużała. Nie ukrywam – trochę nas to przerażało. Co innego dwudniowe szkolenie, a co innego niemal dwa tygodnie ze sobą, bez możliwości „wyłączenia się” po pracy. Z tyłu głowy mieliśmy anegdotę znajomej, która wróciła z podobnej wyprawy pokłócona z towarzyszką podróży.

Saint-Brieuc – serce Bretanii

Cel podróży był wart każdego wysiłku. Saint-Brieuc, stolica departamentu Côtes-d’Armor, to miasteczko, które nie krzyczy turystycznym blichtrem, ale urzeka autentycznością. Położone nad zatoką o tej samej nazwie, słynie z potężnych pływów – morze potrafi tu cofnąć się o kilkanaście kilometrów, odsłaniając plaże i portowe nabrzeża. Kamienne domy, wąskie uliczki i katedra z surowego granitu przypominają, iż Bretania zawsze była krainą ludzi upartych i odpornych.

Spacerując po Saint-Brieuc, ma się poczucie, iż czas biegnie inaczej – wolniej, spokojniej. Może to kwestia oceanu, który co chwilę przypomina o swojej obecności, a może ludzi, którzy nie gonią, tylko żyją. To miejsce było dla nas idealnym tłem do rozmów o integracji społecznej i zawodowej, bo właśnie tu widać, iż harmonia to nie luksus, ale codzienność.

Pierwszy etap – nocą do Berlina

Spakowane walizki, wieczór w Gdańsku, autobus odjeżdża o 22:00. Wnętrze pojazdu tonie w zielonym świetle LED, które jak na ironię idealnie wpisuje się w żarty o „zielonej Europie”. Dziewięć godzin jazdy przez Grudziądz, Toruń, Poznań – by w niedzielny słoneczny i ciepły poranek pojawić się w Berlinie.

Tu zaczęła się prawdziwa przygoda. Kierowca taksówki, która miała nas zawieźć z dworca Berlin Sudkreuz na dworzec główny w Berlinie – Berlin Hauptbahnhof, niekoniecznie rodowity Niemiec angielski znał tak, jak my niemiecki a i z tym językiem wydawało nam się miał też problemy. Zamiast pod dworzec, kierowca taksówki wysadził nas… pod Bramą Brandenburską. Jak stwierdził – w okolicy odbywać się będzie maraton i drogi są zablokowane i on dalej nie dojedzie. Zamiast się złościć, wysiedliśmy i ruszyliśmy dalej pieszo.

Pogoda była ładna, ranek rześki, więc uznaliśmy, iż to nie najgorszy obrót spraw – zwłaszcza iż okolice Bramy Brandenburskiej należą do najpiękniejszych fragmentów miasta. Z miejsca, w którym zostaliśmy wysadzeni, roztaczał się widok na majestatyczną bramę – symbol Berlina i niemieckiej historii. Ruszając pieszo w stronę dworca Hauptbahnhof, mogliśmy więc przy okazji posmakować atmosfery centrum. Po drodze mijamy Reichstag – imponujący gmach parlamentu ze szklaną kopułą, do której codziennie ustawiają się kolejki turystów, by spojrzeć na panoramę miasta. Tuż obok rozciąga się Spreebogenpark, zielona przestrzeń położona nad zakolem Szprewy. Park jest przykładem nowoczesnej, otwartej zabudowy miejskiej – szerokie trawniki, minimalistyczne alejki i geometryczne kompozycje zieleni kontrastują z monumentalnymi budynkami administracyjnymi. Szczególnie uwagę zwraca otoczenie Kanzleramtu, czyli Urzędu Kanclerskiego – masywnej, współczesnej bryły architektonicznej, często porównywanej do pałacu w stylu XXI wieku.

Spacer w stronę dworca głównego prowadzi wzdłuż rzeki, której brzegi zagospodarowano jako promenadę. Widać tu nowoczesne mosty, otwarte przestrzenie dla pieszych i rowerzystów, a całość sprawia wrażenie miejsca, które łączy turystyczny charakter centrum z funkcjonalnością przestrzeni codziennego życia mieszkańców Berlina.

W końcu przed nami wyrasta sam dworzec – szklano-stalowa konstrukcja, będąca jednym z najnowocześniejszych węzłów kolejowych w Europie. Wnętrze robi wrażenie: kilka poziomów, ruchome schody, światło wpadające przez przeszklony dach. To symbol niemieckiej logistyki – choć jak się później okazało, niekoniecznie punktualności. Oto zaczyna się prawdziwa wyprawa.

Choć początkowo wysiadka z taksówki wydawała się kłopotem, pieszy spacer przez centrum Berlina pozwolił zobaczyć z bliska miejsca, które zwykle ogląda się tylko zza szyb samochodu.

ICE – mit punktualności

Wsiadamy do pociągu ICE do Frankfurtu. Wnętrze czyste, nowoczesne, fotele wygodne. Na ekranie prędkość: 230 km/h. Czuję dreszcz – nigdy nie jechałem tak gwałtownie po torach. Jedziemy pierwszą klasą, bo jak się okazało bilety były tańsze niż te na klasę drugą. Jazda ICE z Berlina do Frankfurtu to coś więcej niż zwykły przejazd – to podróż przez różne twarze Niemiec, które zmieniają się za oknem jak kolejne sceny spektaklu.

Zaczynamy w Berlinie Hbf, w tym ogromnym, przeszklonym gmachu, gdzie wszystko pulsuje rytmem wielkiego miasta. Ludzie w pośpiechu mijają się na ruchomych schodach, a stalowe konstrukcje i światło odbijające się od szyb sprawiają, iż czuję się trochę jak w futurystycznym terminalu lotniczym. Chwilę później, po krótkim postoju w Berlin Südkreuz, pociąg nabiera prędkości i miasto nagle się kończy – za szybą pojawia się Brandenburgia: płaskie, rozległe pola, samotne wiatraki, linie drzew znikające gdzieś na horyzoncie.

W Lutherstadt Wittenberg tor przecina miasto, które w historii Europy zapisało się jako kolebka reformacji. Choć zatrzymujemy się tylko na chwilę, zza okien majaczą strzeliste wieże kościołów – symbol innej epoki.

Kiedy wjeżdżamy do Lipska, tempo podróży zderza się z monumentalnością dworca – ogromna hala z piaskowca przypomina, iż kolej tutaj zawsze była czymś więcej niż transportem: to element miejskiej dumy.

Za Lipskiem krajobraz zaczyna się falować. W Turyngii wzgórza i lasy zastępują równiny, a pejzaż staje się bardziej malarski. W Erfurcie perony są już cichsze niż w Berlinie czy Lipsku, a w Eisenach wiem, iż gdzieś nad nami góruje zamek Wartburg – twierdza, której nie widać z okna, ale której obecność czuć niemal fizycznie, kiedy pociąg prześlizguje się przez dolinę.

Za Fuldą pejzaż łagodnieje. To Hesja – zielone łąki, pola w miękkich kolorach, szachulcowe miasteczka wyglądające jak ilustracje ze starej książki. Pociąg mknie ponad 250 km/h, a mimo to widok działa uspokajająco – jakby czas na chwilę zwolnił, mimo iż rzeczywistość pędzi.

I wreszcie Frankfurt – nagłe zderzenie sielanki z panoramą wieżowców, które rosną nad Menem jak szklane iglice. Po kilku godzinach wśród pól i lasów wjeżdżam wprost do miasta finansów, gdzie kolej kończy swój bieg w neorenesansowej hali Frankfurt(Main)Hbf. To tu pociąg zwalnia, a ja mam poczucie, iż właśnie obejrzałem film o Niemczech – od spokojnych równin po metropolitalny rozmach – siedząc wygodnie w wagonie ICE.

Jazda niemieckim ICE miała być symbolem komfortu, szybkości i punktualności – idealny start mojej wyprawy do Francji. Nowoczesne wagony, wygodne fotele, wersje rozpędzające się do 230 km/h – wszystko wskazywało, iż wystarczy się rozsiąść i podziwiać krajobraz.

Tymczasem już na starcie zaczęły się nerwy. Na ekranie pojawiło się opóźnienie. Minuty przeradzały się w kwadranse, z każdą chwilą rosła nasza frustracja i narastały obawy, czy zdążymy na kolejne połączenia. A przecież zadbaliśmy o stosunkowo duże odstępy czasowe – plan był skrupulatny, marginesy przesiadek szerokie.

Gdy zastanawialiśmy się, skąd to opóźnienie, Internet – zwykle pełen rekomendacji ICE – nagle przestał być oazą zachwytu. W sieci gwałtownie trafiliśmy na niepokojące statystyki. Okazuje się, iż ICE i dalekobieżne pociągi Deutsche Bahn punktualnością nie grzeszą. Według najnowszych danych w maju tego roku tylko 62% składów dojechało o czasie. Główne przyczyny? Przeciążona i przestarzała infrastruktura, remonty torów, awarie sygnalizacji. Problem stał się systemowy – kolej wypłaca rocznie setki milionów euro odszkodowań. Mit o niemieckiej niezawodności zaczyna kruszeć.

Cały czas jechaliśmy z dużą prędkością – ponad 230 km/h – więc wydawać by się mogło, iż wszystko idzie zgodnie z planem. W naszej sytuacji opóźnienie było jak czerwona lampka, którą trudno było zignorować. A jednak: ekran w ICE, aplikacja DB, porównanie z rozkładami – wszystkie pokazują, iż mimo prędkości jesteśmy za czasem.

Rozmowa bez słów

W pewnym momencie było już oczywiste: plan rozsypał się. Jakub poszedł więc do obsługi, aby przedstawić naszą sytuację i szukać jakiegoś ratunku. Zaskoczenie było ogromne. Usłyszał od młodych konduktorów, że… nie znają angielskiego i na dodatek nic nie mogą zrobić. Mieliśmy radzić sobie sami. Trudno było w to uwierzyć – obsługa pociągu dalekobieżnego, w sercu Europy, bez podstawowej znajomości języka, z obojętnością wobec obcokrajowców. Wyobrażacie sobie Państwo podobną sytuację w Polsce? Taki przypadek byłby natychmiast łakomym kąskiem dla mediów.

Dopiero dzięki translatorowi i determinacji Jakuba udało się wymóc minimum pomocy. Odszukano nam połączenie alternatywne do Karlsruhe. gwałtownie jednak wyszło na jaw, iż podany rozkład… dotyczył piątku, a my podróżowaliśmy w niedzielę. Na szczęście skład kursował codziennie o tej samej porze – i tym razem dopisało nam szczęście.

Podróż na stojąco

Problemem pozostawały bilety. Nie mieliśmy rezerwacji, a miejscówki były niedostępne. Zdecydowaliśmy się więc na ryzyko: wsiadamy „na gapę”. Patrząc na tłum innych podróżnych, którzy robili to samo, trudno było mówić o wyjątkowej sytuacji. Pociąg był przepełniony, miejsc siedzących brak. Przed nami godzinna podróż na stojąco, wśród walizek i ścisku.

Po wielu godzinach siedzenia, stania i nerwów był to może drobny rodzaj urozmaicenia, ale frustracja narastała. Opóźniony skład i bezradność obsługi wystarczyły, by skutecznie podnieść nam ciśnienie.

Fot. Rafał Sułek

Trudno w takich warunkach cieszyć się krajobrazem – a przecież trasa prowadziła przez urokliwe wzgórza Hesji, zielone pola i miasteczka z szachulcowymi domami. Naszą uwagę Fot. Rafał Sułek całkowicie pochłaniały ekrany z rosnącym opóźnieniem i pytanie: „czy zdążymy dalej?”.

Do Karlsruhe dotarliśmy oczywiście spóźnieni, ale wystarczająco wcześnie, by złapać kolejne planowe połączenie, tym razem mające nas zawieść do serca Francji – Paryża. Znów ruszamy składem ICE. Doświadczeni wcześniejszymi problemami, z lekkim niepokojem zerkaliśmy na monitor w kolejnym pociągu. I rzeczywiście – po kilkudziesięciu minutach znów pojawiła się informacja o opóźnieniu. Tym razem jednak sytuacja nie wydawała się dramatyczna. Wiedzieliśmy, iż w Paryżu mamy prawie dwie godziny zapasu, więc pozwoliliśmy sobie na odrobinę spokoju.

Magiczna granica

A potem stało się coś, co można by nazwać kolejową magią. Tuż po przekroczeniu granicy niemiecko- -francuskiej czerwone cyfry zaczęły topnieć, aż wreszcie opóźnienie zniknęło całkowicie. Jak ręką odjął – dalej jechaliśmy już zgodnie z rozkładem. Co więcej, skład wyraźnie przyspieszył. Zamiast standardowych 230 km/h, momentami na ekranie pojawiało się ponad 320 km/h. Pierwszy raz poczuliśmy, iż naprawdę jedziemy pociągiem dużych prędkości – takim, który zasłużył na swoją legendę.

Dużym zaskoczeniem był dla mnie również wjazd do Strasburga – pierwszej stacji po stronie francuskiej. Wjeżdżając do Strasburga koleją, trudno od razu dostrzec jego pocztówkowy urok. Tory prowadzą przez przemysłowe przedmieścia, magazyny i szare osiedla, które nijak nie kojarzą się z elegancją miasta. Widać puste murale na betonowych ścianach, zardzewiałe konstrukcje i nieco chaotyczną zabudowę – obrazy, które mogą zaskoczyć tych, którzy spodziewają się od razu widoku katedry czy urokliwych uliczek Petite France.

Dopiero kiedy pociąg wtacza się na dworzec główny, pojawia się zapowiedź innej rzeczywistości – monumentalna hala przykryta nowoczesną szklaną kopułą staje się bramą do zupełnie innego Strasburga. Wystarczy wyjść kilka kroków poza perony, by zamiast industrialnego pejzażu spotkać miasto, które w przewodnikach nazywane jest jedną z europejskich stolic kultury i polityki. Nam nie było jednak to dane, gdyż musieliśmy mknąc dalej na zachód, w kierunku serca Francji.

Paryski chaos

Do stolicy docieramy punktualnie, ale to nie był koniec emocji. Przesiadka między dworcami w Paryżu – z Gare de l’Est na Montparnasse – okazała się kolejnym testem cierpliwości. Na mapie – pięć kilometrów. W praktyce – ponad czterdzieści pięć minut jazdy przez zatłoczone ulice.

Stoimy na placu przed dworcem. Skrzyżowanie Rue du 8 Mai 1945 przypomina ruchome puzzle – autobusy lawirują na ostrych zakrętach, piesi przechodzą przez ulicę nie patrząc na samochody, rowerzyści i skutery wciskają się w każdą lukę. Z jednej strony chaos, z drugiej – energia miasta, które nigdy nie zwalnia.

Podjeżdża Bolt, na którego czekaliśmy kilkanaście minut. Wsiadamy. Samochód włącza się w strumień paryskiego ruchu. Na ulicach rozgrywa się prawdziwy spektakl chaosu. Samochody lawirują między sobą, każdy kierowca próbuje przecisnąć się o ułamek sekundy szybciej niż ten obok, zderzaki niemal ocierają się o siebie. Klaksony tworzą kakofonię dźwięków, która bardziej przypomina orkiestrę improwizującą niż uporządkowany ruch drogowy.

Piesi ruszają przez jezdnię bez większego oglądania się na sygnalizację – pojawiają się nagle, jakby chodnik i asfalt nie miały między sobą granicy. Rowerzysta przeciska się bokiem, wjeżdża pod kątem, czasem wbrew kierunkowi, z nonszalancją godną artysty balansującego na linie.

Wszystko to przypomina nie ruch uliczny, a żywy, nieustannie pulsujący organizm, w którym każdy element działa na własną rękę, a mimo to całość jakimś cudem nie rozpada się w katastrofie, tylko trwa, w tym nieustannym, hałaśliwym bruku paryskiego życia. Ruch gęstnieje, taksówka co chwilę staje na czerwonym świetle. Nerwowo spoglądam na zegarek. Za oknem migają kolejne obrazy: klasycystyczne fasady kamienic, balkony z kutymi balustradami, kawiarnie z rattanowymi krzesłami wystawionymi na chodnik. A obok tego ogromny ruch samochodów, piesi wchodzący pod koła, rowerzyści i skutery poruszające się bez większych reguł – wszystko to sprawiało, iż pierwszy raz w życiu naprawdę bałem się jadąc samochodem.

Zbliżamy się do Sekwany – widok na Pont Neuf i sylwetkę wieży Eiffla w oddali przypomina, iż to wciąż podróż także przez miasto-symbol. Po drugiej stronie rzeki ruch powoli przyspiesza, a taksówka przeciska się kolejnymi ulicami w stronę Montparnasse. Patrzę przez okno samochodu i myślę: to miasto, które potrafi jednocześnie denerwować i zachwycać. To Paryż w pigułce: piękny, głośny, chaotyczny, ale magnetyczny. Chciałbym tu zostać choć na dzień, ale zegar nie daje taryfy ulgowej.

Gdy wreszcie pojawia się masywna fasada dworca, ulga miesza się z adrenaliną. Jeszcze tylko szybka opłata, bieg przez halę i podróż może trwać dalej – tym razem już w stronę Bretanii.

Wsiadamy do słynnego TGV. Spodziewałem się luksusu, a tu… ciasne przedziały, zaduch, wnętrze jakby zatrzymane w latach 90. Ale kiedy pociąg rozpędza się do 320 km/h, niewygody przestają mieć znaczenie. Uszy zatykają się jak w samolocie, mijane pola i miasteczka znikają w mgnieniu oka. Czuję, iż to już inny etap podróży – bliżej celu.

Bretania – spokój po burzy

Z Rennes do Saint-Brieuc jedziemy już lokalnym pociągiem. Za oknem pejzaż inny niż wszystkie – zielone pastwiska, kamienne domy z dachami porośniętymi mchem, wąskie dróżki wijące się między pagórkami. Po chaosie Paryża Bretania wydaje się oazą spokoju.

Jest niedziela 22:40, po 25 godzinach podróży docieramy na miejsce. Zmęczeni, ale szczęśliwi. I choć w nogach mamy setki schodów, a w głowie zmęczenie, wiem, iż przeżyliśmy coś wyjątkowego a przed nami jeszcze wiele wrażeń. Na dworcu czekała na nas już część naszej grupy, która wyjechała nam na powitanie. Uśmiechy, powitalne gesty i krótkie rozmowy. Po kilku chwilach autem, które od następnego dnia stanie się naszym głównym środkiem transportu po regionie, docieramy do miejsca naszego zakwaterowania.

Fot. Rafał Sułek

Budynek, w którym mieszkaliśmy w Saint-Brieuc, ma w sobie cały urok średniowiecznej Bretanii. To typowa dla regionu konstrukcja szachulcowa – kamienne parterowe mury podpierają kolejne piętra o drewnianej, czerwono-białej elewacji. Charakterystyczne belki układają się w geometryczne wzory, nadając fasadzie rytmu i lekkości, mimo iż całość stoi na solidnych, ciężkich fundamentach z granitu.

Wysokie okna z drewnianymi okiennicami i kwiatami w donicach nadają domowi ciepła i przyjaznego charakteru. Dach kryty łupkiem, stromy i ciemny, harmonizuje z sąsiednimi budynkami, zbudowanymi z tego samego miejscowego kamienia. Całość mieści się przy brukowanej uliczce, której lekki zakręt sprawia, iż kamienica zdaje się stać niemal na rogu czasu – jedną nogą w przeszłości, drugą w codziennym życiu współczesnego miasteczka.

To miejsce zamieszkania nie tylko zapewniało dach nad głową, ale także zanurzało w atmosferze Saint-Brieuc: wąskie uliczki, cisza przerwana stukotem kół przejeżdżających samochodów i cienie latarni wieczorami tworzyły klimat, którego nie sposób doświadczyć w nowoczesnych hotelach.

Fot. Rafał Sułek

Czas na powrót

Tym razem swoją podróż rozpoczynaliśmy w dzień i z perspektywy czasu stwierdzam, iż lepiej jednak dla organizmu jest wyjechać nocą i późnym wieczorem dojechać, ale po kolei. Ruszamy po godzinie 10:00. Żegnamy się z Saint-Brieuc wyjeżdżając z miejsca, z którym przez ostatnie dni człowiek choćby się zżył i którego każdego dnia odkrywało się coś nowego. Niestety wszystko co dobre gwałtownie się kończy. Wsiadamy do TGV i ruszamy do Paryża. Tym razem bez przesiadki w Reenes. Po cichu liczyłem, iż standard pociągu będzie lepszy niż ten, którym przyjechaliśmy i częściowo się sprawdziło. Skład był z tych nowszych, ale ogólnie przez cały czas mam wrażenie, iż do niemieckich ICE jeszcze trochę brakuje. W Paryżu meldujemy się zgodnie z terminem. Mamy więc ponad dwie godziny w zapasie. Idąc za radą naszego francuskiego przewodnika darujemy sobie korzystanie z taksówki i ponowną przeprawę przez ulice francuskiej stolicy i korzystamy z metra.

Z hali głównej dworca Montparnasse schodzimy do metra, które przypomina zejście w inny wymiar miasta. Najpierw schody sprowadzają podróżnych na poziom –1, gdzie powietrze zmienia się, a odgłosy peronów kolejowych ustępują szumowi podziemnych wentylatorów. Wchodzimy w głąb – korytarze ciągną się długo i sprawiają wrażenie, jakby dworzec próbował nas wypuścić dopiero po solidnej próbie cierpliwości.

Na trasie pojawia się ruchomy chodnik, który nie tyle skraca drogę, co podkreśla jej długość. Pasażerowie suną jedni powoli, drudzy w pośpiechu, jedni z walizkami, inni z torbami przewieszonymi przez ramię, wszyscy dążą ku peronom metra. Po kilku minutach marszu – miałem wrażenie, iż idziemy już konkretny dystans i zacząłem się niecierpliwić, ile to jeszcze w głąb miasta nas to paryskie metro zaprosi. Dłuższą chwilę później, korytarz rozdziela się, a kolejne zejścia i schody sprowadzają nas głębiej.

Tam, wśród białych kafli, otwiera się stacja Montparnasse – Bienvenüe, jedna z największych w Paryżu, obsługująca aż cztery linie. Dla tych, którzy chcą dotrzeć do Gare de l’Est, kierunek jest jasny: linia 4 w stronę Porte de Clignancourt. To właśnie ona wyciąga podróżnych z tego podziemnego labiryntu i prowadzi prosto na północ miasta, do kolejnego wielkiego dworca. I tutaj refleksja. Ostatnio nasza podróż pomiędzy dworcami była dość stresująca i długa. Tymczasem teraz, w pół godziny byliśmy już na dworcu Paris Est. Z czego sama podróż metrem nie trwała dłużej niż 12 minut, reszta czasu to trasa jaką musieliśmy pokonać, by dojść do metra i z niego wyjść. Nauka na przyszłość, jak jeszcze dane będzie mi przyjechać do Paryża i przemieszczać się między dworcami – omijać taksówki a korzystać z dobrodziejstwa metra.

Jeszcze sporo czasu do odjazdu w kierunku – tym razem Mannheim, więc korzystamy z okazji i postanawiamy zjeść coś ciepłego, później może być już z tym problem. Po godzinie 15:00 ruszamy i już od samego początku powracają wspomnienia sprzed tygodnia dotyczące opóźnień, szczególnie, iż tym razem na przesiadkę mamy 13 minut… Przyjeżdżamy z niewielkim opóźnieniem, ale nasz pociąg do Berlina, również ma opóźnienie, więc mamy trochę mniej nerwów i czasu w zapasie. Przed godziną 19:00 ruszamy w ostatnią część naszej kolejowej podróży po Europie, by po północy zameldować się w stolicy Niemiec. Idzie gładko, prawda?

Powrót z Bretanii – podróż, która uczy

Tydzień minął szybciej niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. I oto nadszedł dzień powrotu. Tym razem wyruszaliśmy w środku dnia – po godzinie dziesiątej – co już na starcie kazało mi myśleć, iż jednak dla organizmu łatwiej znosić nocny wyjazd i dotrzeć do celu późnym wieczorem. Ale nie było odwrotu. Żegnaliśmy Saint-Brieuc, miasto, które przez ostatnie dni zdążyło nas do siebie przywiązać. Każdy spacer odsłaniał w nim coś nowego, a teraz, z walizkami w dłoniach, zostawialiśmy za sobą znajome uliczki i twarze.

Na peronie czekał TGV. Po cichu liczyłem, iż skład będzie wygodniejszy niż ten, którym jechaliśmy do Bretanii – i częściowo się nie zawiodłem. Nowszy pociąg, bardziej przestronne wnętrze, ale wciąż miałem wrażenie, iż francuskiej kolei daleko jeszcze do standardów niemieckiego ICE. Ruszyliśmy bez przesiadki w Rennes i punktualnie, zgodnie z rozkładem, zameldowaliśmy się w Paryżu.

Mieliśmy ponad dwie godziny zapasu. Tym razem posłuchaliśmy rady naszego przewodnika: żadnych taksówek, żadnych uciążliwych przepraw przez paryskie ulice. Postawiliśmy na metro.

Dalej w drogę

Na Gare de l’Est zostało nam jeszcze sporo czasu. Postanowiliśmy zjeść coś ciepłego – w drodze mogło już nie być okazji. Po piętnastej ruszyliśmy w stronę Mannheim. Od razu wróciły wspomnienia sprzed tygodnia – opóźnienia, nerwy, pośpiech. Tym razem na przesiadkę mieliśmy trzynaście minut. Nasz pociąg spóźnił się nieznacznie, ale szczęśliwie następny również. Udało się.

Przed dziewiętnastą byliśmy już w pociągu do Berlina. Ostatni etap kolejowej części podróży po Europie przebiegł sprawnie. Pociąg wtaczał się w noc, a my – po czternastu godzinach – zaczynaliśmy czuć zmęczenie. I to właśnie wtedy wróciła myśl: może jednak lepiej zaczynać podróż wieczorem, by przespać jej początek i obudzić się u celu.

Autobus, który nie przyjechał

W Berlinie miała czekać na nas ostatnia przesiadka – autobus do Polski. Na tablicy widniało opóźnienie: najpierw dwadzieścia minut, potem trzydzieści. W końcu nasz kurs… zniknął z rozkładu. Zmęczenie mieszało się ze złością. Po godzinie podjechał autokar, ale nie ten, którym mieliśmy jechać. Musieliśmy usiąść tam, gdzie zostały wolne miejsca. Komfort? Daleko od tego, co oferował tydzień wcześniej autobus do Niemiec. ciasne wnętrze, nieprzyjemny zapach, zepsute siedzenie, które odchylało się za bardzo do tyłu.

Cztery godziny jazdy minęły ciężko. W Poznaniu czekała nas jeszcze godzinna przerwa – kolejna przesiadka, kolejna kawa, kolejny fast food. Potem już ostatni etap – autobus do Gdańska. Niewielki, ciasny, ale nieco wygodniejszy. O trzynastej zameldowaliśmy się na dworcu głównym. Jeszcze tylko droga autem do Elbląga i można było powiedzieć: koniec.

Co zostało?

Choć powrót był długi i wyczerpujący, zapamiętam go na długo. To podróż, która pokazała, jak złudne bywają stereotypy: niemiecka kolej wcale nie taka punktualna, francuskie TGV niekoniecznie komfortowe, a polskie rozwiązania – w wielu aspektach nowocześniejsze.

To także doświadczenie spotkań z ludźmi i porównań systemów wsparcia dla osób z niepełnosprawnościami. We Francji nieraz słyszeliśmy, iż zazdroszczą nam polskich rozwiązań. Zaskakujące, ale prawdziwe.

I wreszcie – sama droga. Wielogodzinne rozmowy, zmieniające się krajobrazy, przesiadki, chwile zmęczenia, śmiech i złość. Być może nauczyłem się więcej właśnie w pociągu niż podczas warsztatów – patrząc przez szybę na Europę i rozmawiając z Kubą o życiu i planach.

Czy było warto? Zdecydowanie. Czy zrobiłbym to jeszcze raz? Bez wahania. Bo podróż to nie tylko cel – to przede wszystkim droga.

cdn…

Idź do oryginalnego materiału