Nie lubię myśleć, iż mam szczęście mieszkać w najpiękniejszym miejscu na Ziemi. Już dawno nabrałam przekonania, iż gdyby każdy człowiek tak myślał, a wręcz wyrażał się tak o swoim miejscu zamieszkania, to gdzie tak adekwatnie by ono było? W Europie? W Azji? Na równiku? Czy może na śnieżnej Alasce? Przecież to z definicji powinno być jedno jedyne miejsce w całym wszechświecie. Więc gdzie ono jest? Jasne, można to pojmować jako przenośnię i dla wszystkich tym najlepszym miejscem może być to, gdzie mieszka. Tylko, iż i tak dalej mnie "gryzie" ten przedrostek "naj".
Z drugiej strony równie często spotykam się z dziwną zazdrością tego, iż ktoś mieszka na wsi, a ktoś w mieście i jeden drugiemu zazdrości wielu rzeczy nie doceniając tego, co ma. A może to, co posiada osoba mieszkająca w mieście / na wsi, jest w zasięgu tej drugiej. Czasami są to istotne sprawy, ale czasami tak błahe, iż aż żal jest czytać owe księgi skarg i zażaleń.
Nie uważam, iż jestem największą szczęściarą żyjąc w mieście. Ale nie zazdroszczę też tym, co mieszkają na wsi. Sama w czasach szkolnych spędzałam dość dużo czasu mieszkając u rodziny na wsi i poznałam jej realia, głównie od tej negatywnej strony. Oj, daleko mi było do błogiego wypoczynku, w okresie żniw chodziło się z innymi do pola stawiać snopki albo pomagać w stodole, w czasie wykopków - zbierać z innymi warzywa z pól. A pola uprawne niekiedy były naprawdę ogromne, zwłaszcza w oczach dziesięcio-, jedenastoletniego dziecka. Pamiętam, jak raz przepłakałam cały pobyt, bo cała klasa pojechała na zawody, a ja z rodzicami na wieś na wykopki. Żeby nie było - krowy na pastwisko też wyprowadzałam. I owce w górach też pogubiłam. Ja wiem, iż czasy się zmieniają, iż teraz i dzieci i rolnicy mają więcej luzu. Ale jeszcze te 20, 15 lat temu praca na roli była naprawdę ciężkim kawałkiem chleba.
Mimo wszystko lubię moją miejscowość, choćby o ile na pierwszy rzut oka jest przemysłowa, zakurzona, hałaśliwa i zalana betonem. Jednak o ile poświęci się trochę czasu i pójdzie na jej obrzeża, które znajdują się za torami kolejowymi, trafi się w innym świecie. Można tam podjechać lokalnymi autobusami, ale ja jednak wolę przejść się te 5 kilometrów. To nie jest daleko, a można zrobić coś dla swojego ciała i zdrowia. Dzisiaj pozwoliłam sobie na wyprawę na zamiejskie łąki, w celu poszukania roślin na jutrzejsze święto Matki Boskiej Zielnej.
Gdzieś po drodze znalazła się chwila na przysiadnięcie na jednej z alejkowych ławeczek i uzupełnienie płynów (było bardzo, ale to bardzo gorąco). A także na przeczytanie kilku stron z nowego książkowego nabytku.
Kilka razy wspominałam Wam gdzieś na blogu o naszych miejskich zbiornikach wodnych. Tak się złożyło, iż znajdują się one w sąsiedztwie łąki, na którą się wybrałam. Szkoda byłoby o nie nie zahaczyć, chociaż na chwile. Jak widać są one ostoją dla miejscowych i turystów, a i mało przemysłowe widoki skłaniają do wypoczynku. Plaża, woda, ścieżki rowerowe - raj dla miłośników rekreacji.
Jednak dzisiaj, jak można się domyśleć, nie było czasu w leżing, plażing, nic nie robing, a zamiast tego musiałam poszukać jakichś roślin na jutrzejszy bukiet. Na szczęście dosyć okazała łąka znajdowała się tuż przy zbiorniku wodnym.
A tutaj chyba mamy namacalny skutek czwartkowej nawałnicy - drzewo przełamane na pół.Po zebraniu skromnego, ale dosyć okazałego bukietu postanowiłam wracać. A teraz najlepsze - tak się zaaferowałam tym zbieraniem roślin, iż straciłam rachubę czasu. Zdawałam sobie sprawę z tego, iż może być późno, ale kiedy zobaczyłam na przystanku, iż jest 16:30, przyspieszyłam tempa. Wszak o 18:00 była Msza odpustowa w parafii św. Maksymiliana Kolbego, którego wspomnienie dzisiaj przypada.