Jednym z moich ulubionych okresów w roku liturgicznym jest bez wątpienia adwent, który adekwatnie rozpoczyna każdy kolejny nowy rok liturgiczny. Kiedyś, kiedy jeszcze byłam dzieckiem niespecjalnie podobało mi się to, iż jest takie rozdzielenie pomiędzy początkiem nowego roku liturgicznego, a nowego roku kalendarzowego, ale z czasem choćby zaczęło mi się to podobać. To przecież zawsze jest kolejna okazja do tego, aby np. życzyć księżom i innym wierzącym osobom wszystkiego co najlepsze z okazji nowego roku. Fakt, niektórzy są tym zaskoczeni, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
Podczas adwentu lubię chodzić na roraty. Być może dla wielu osób wydaje się to dziwne i infantylne, dla mnie jest to jednak sposób na przeżycie tych wyjątkowych dni. Dla mnie jest to coś na wzór kalendarza adwentowego - każdy dzień przybliża jednomiernym tempem do tego niezwykłego dnia, podczas którego świętujemy i wspominamy najważniejsze narodziny w historii świata. Tak, jak dzieci z zapałem oczekują kolejnego dnia, aby zjeść następną czekoladkę, tak ja oczekuję kolejnych rorat, zwłaszcza tych tematycznych, odkrywających kolejne tajemnice jakiejś postaci, czy też dokumentu.
Nie wiem, kiedy zaczęła się moja przygoda z roratami, podejrzewam iż gdzieś w okolicach drugiej klasy szkoły podstawowej, kiedy przyszły przygotowania do Pierwszej Komunii Świętej. Na początku chodziłam z rodzicami, z czasem sama lub z kolegami i koleżankami. W okresie podstawówki, gimnazjum i liceum byłam niemal codziennie i musiało się stać coś ważnego, typu choroba, albo nagły wyjazd, abym nie przyszła na wieczorną Mszę świętą. Z momentem, kiedy zaczęłam studiować, moja frekwencja ciut upadła, ale starałam się być zawsze, kiedy miałam wolny wieczór. Fakt, mam dosyć blisko do kościoła, ale nie ukrywajmy, iż odległość nie ma czasami znaczenia, a bardziej chęci i zaangażowanie rodziców w religijne wychowanie dzieci. Z drugiej strony, już trzeci rok udało mi się być dwa razy dziennie na roratach, o czym pisałam >>wtedy<< i >>wtedy<<), a drugi rok z rzędu obydwie tury są poza moją parafią, a więc muszę poświęcić trochę czasu w dotarcie na nie.
Od pewnego czasu w mojej parafii weszła jakaś nowa dziwna moda na to, iż roraty dla dzieci są tylko w trzy dni w tygodniu: w poniedziałek, w środę i w piątek. He? Myślałam, iż się przesłyszałam. A co z resztą dni? Aż sprawdziłam, czy coś się zmieniło w tej sprawie np. w dokumentach wydanych przez Episkopat Polski. Ale tam nic nie ma co do takiego rozwiązania. Więc co, wymysł proboszcza? W sumie, wyprzedził tym Ministerstwo Edukacji, które zlikwidowało prace domowe. Ono zlikwidowało prace domowe, aby nie przemęczać dzieciaczków, a proboszcz mojej parafii kilka lat temu wpadł na identyczny pomysł zmniejszając liczbę nabożeństw dla dzieci. No bo przecież nie mogą się przemęczać. A może to on nie chce się przemęczać. Salezjanin... a ja jestem papieżem. Jakby nie liczyć, byłam na większej ilości rorat w Kato o 6 rano, niż dzieciaki z mojej parafii chodzące tylko na przewidziane dla nich nabożeństwa (One miały obowiązkowych 10 nabożeństw, a my - 14). W każdym razie powiedziałam sobie samej nie i uczęszczam gdzie indziej. I wiecie co, nie dość, iż roraty są codziennie, to jeszcze kościół jest pełen ludzi, w tym dzieci. Da się? Da się.
Kościół pod nosem, roraty o 18:00 i to tylko w niektóre dni. Cóż to za kontrast z warunkami, w których moi rodzice uczęszczali na te piękne nabożeństwa. Obydwoje pochodzą z miejscowości, gdzie nie było kościołów. Nie za bardzo była też możliwość dojazdu do nich na poranne Msze święte. Więc codziennie chodzili na nogach. Mama 6 kilometrów przez ciemne, rozciągające się pola, niejednokrotnie pokryte zaspami po pas. Nikt ich nie odśnieżał, dzieciaki same tworzyły tunele, przez które się przedzierały. Tata miał jeszcze ciekawiej - tym on miał około 13 kilometrów po górach, dolinach również pokrytych śniegiem. Dzieciaki wychodziły z domu o 4:30, aby dotrzeć na tą 6:30. Same, bez dorosłych. Nad tatą czuwał jego o trzy lata starszy wujek. Czy dzisiaj któryś rodzic puściłby gdzieś 7 latka pod opieką 10-cio latka? A w rodzinie mojego taty to była norma. Nikt się nie zastanawiał, czy dzieci trafią po ciemno, czy nie pobłądzą w lesie, czy nic im się nie stanie, czy nie dopadną ich np. wilki (to nie żart, tata pamiętał, jak wyły one w środku nocy). Dziś byłoby to nie do pomyślenia. Drogę oświetlali sobie hubką, ale czasami ona gasła i chłopcy (a z czasem i kolejne dzieci) szli po ciemku. Tyle, iż po dotarciu do kościoła gospodyni księdza zawsze czekała na nich z gorącą herbatą. Bo wiedziała, iż Miecio i Boguś idą aż z Polany. A Polana jest tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Dla kontrastu - u nas niektóre dzieci są podwożone kilkaset metrów do Kościoła - rozumiem, to tak żeby się nie przemęczyły.
I tak się zastanawiam, jak to się działo, iż moi rodzice mimo ciężkich warunków uczęszczali przed zajęciami w szkole na roraty, idąc kilometrami w nocy, nie do końca zaopiekowani przez dorosłych. Teraz dzieci mają stosunkowo blisko do Kościoła, nie muszą być codziennie, a i tak ich nie ma w mojej parafii. Ja rozumiem, iż czasy się zmieniają, ale żeby aż tak? Chociaż z drugiej strony to sobie myślę, iż żadne reformy nic nie dadzą, o ile ksiądz nie zmieni swojego usposobienia. Bo ono naprawdę dużo daje. A ja w dalszym ciągu będę robić swoje - jak nie u siebie w parafii, to w innej. I wiecie co, to wstawanie o 4 rano aby zdążyć na 6 było męczące, ale z dnia na dzień jestem z siebie coraz bardziej szczęśliwa, iż dałam radę i chociaż przez chwilę mogłam poczuć się jak moi rodzice w dzieciństwie. Chociaż nie, oni mieli dużo gorzej ode mnie.