Wojciech Kwinta: Ma Pan wieloletnie doświadczenie zawodowe i liczne pasje. Skąd się wzięły i jaki mają związek z pracą?
Sławomir Kapica: Pasje nie wzięły się z tego, czym się zawodowo zajmuję. Zarówno moje pasje, jak i pracę łączą natomiast wspólne korzenie. Myślę, iż wynika to po prostu z mojej postawy życiowej, z podejścia do wszystkiego, co robię. Gdyby nie to, nie byłoby żadnych pasji czy hobby. Dla mnie praca zawodowa nigdy nie była obciążeniem. Wręcz przeciwnie – zawsze była pasją i niosła wiele euforii i satysfakcji. Wielu ludzi nie ma żadnych pasji i pracuje, bo musi - bo nie mają takiego nastawienia.
Natomiast na niektóre pasje wpływ miał niewątpliwie charakter mojej pracy. Nasza firma jest typowo inżynieryjna, u nas nikt nie jest wykształconym handlowcem, a jednak zajmujemy się sprzedażą i serwisem. Jesteśmy przedstawicielem wiodących firm w branży komunalnej; pioniera i lidera w produkcji specjalistycznych systemów do telewizyjnej inspekcji kanalizacji oraz firmy, która specjalizuje się w produkcji pojazdów do czyszczenia kanalizacji z funkcją odzysku wody, tzw. recyklingiem.
W chwili, kiedy zająłem się sprzedażą i marketingiem, na samym początku tej akurat drogi, zauważyłem, iż w procesie zakupu jednym z najistotniejszych, jeżeli nie najważniejszym aspektem tego procesu jest po prostu zaufanie do sprzedającego. Jest ono droższe od pieniędzy. Zaufanie buduje się tylko poprzez wzajemne poznanie. Osobiście uważam, iż nie ma lepszej okazji do wzajemnego poznania, jak wydarzenia integracyjne. Nic tak wiele o człowieku nie powie, jak jego zachowanie wtedy, kiedy odpoczywa, kiedy się bawi. Dlatego ważne dla nas są takie właśnie wydarzenia mające przecież miejsce podczas różnych wydarzeń konferencyjnych. Podczas konferencji uczestnicy wymieniają się wiedzą techniczną i merytoryczną, ale także spotykają na gruncie towarzyskim, a wtedy np. nalewki są bardzo dobrym elementem sprzyjającym rozmowom, szczególnie te wytwarzane sposobami domowymi. To jeden z powodów, dla których zająłem się tym tematem. A tak przy okazji – domowe nalewki posiadają znacznie więcej walorów niż te ze sklepów.
W.K.: Wróćmy do firmy. Połączenie działalności w obszarze wod-kan z serwisem morskim wydaje się dość egzotyczne. Jakie są tu punkty styczne?
S.K.: Są jak najbardziej bezpośrednie. Jestem absolwentem Wyższej Szkoły Morskiej w Gdyni. Na początku swojej zawodowej kariery zajmowałem się budową statków i okrętów w zakresie uruchamiania po instalacji urządzeń łączności radiowej, satelitarnej, nawigacji, systemów antykolizyjnych czy sterowania. Jeden z działów naszej firmy zajmuje się serwisem elektroniki morskiej. I właśnie w tej serwisowej aktywności poznaliśmy jednego z naszych obecnych partnerów. Otóż producent zaawansowanych systemów telewizyjnej inspekcji kanalizacji prowadził dodatkowo także serwis elektroniki morskiej. Jako ciekawostkę podam, iż w branży znany jest także z tego, iż kiedyś skonstruował i produkował dla marynarki wojennej swojego kraju urządzenia wyposażone w siedem kamer, które wykorzystywano podczas podwodnego trałowania do lokalizacji wraków z okresu II Wojny Światowej na żeglugowych trasach. Pierwsza kamera do inspekcji kanalizacji powstała na życzenie klienta, który zwrócił się do firmy specjalizującej się już wtedy w wykorzystaniu optycznej inspekcji w przemyśle.
Podczas konferencji uczestnicy wymieniają się wiedzą techniczną i merytoryczną, ale także spotykają na gruncie towarzyskim, a wtedy np. nalewki są bardzo dobrym elementem sprzyjającym rozmowom, szczególnie te wytwarzane sposobami domowymi
W.K.: Ma Pan liczne pasje. Nalewkarstwo, ziołolecznictwo, fotografia przyrodnicza. Jak łączyć te zajęcia z pracą?
S.K.: Mówi się, iż najpierw obowiązki, a potem przyjemności. Ale dla mnie i praca i pasje wiążą się z ogromną przyjemnością. Lubię robić to, co robię, a szczęśliwi czasu nie liczą. I tak od wielu lat łączę działalność zawodową z hobbystyczną. Po prostu po pracy aktywnie wykorzystujemy z żoną wolny czas.
W.K.: Wspomniał Pan, iż nalewki domowe sprawdzają się na spotkaniach. Czy to był początek tej pasji?
S.K.: Jak już wspomniałem, przed zakupem trzeba dobrze poznać sprzedającego. Nigdy nie słyszałem, by ktoś mówił, iż jego produkty są niedobre, każdy jednak zachwala swój towar. A spotkania przy nalewkach jednak ułatwiają kontakty z ludźmi i ich poznanie. Dlatego włączyliśmy domowe nalewki do naszego marketingu, bo je można podać podczas biesiady czy spotkania integracyjnego do degustacji. To kraina smaków. Później, już w sferze prywatnej, doszły do nich zdrowotne, ziołowe, które teraz już u mnie dominują. Są przeznaczone dla mnie i żony, grona osób bliskich i znajomych, jeżeli trzeba im pomóc.
W.K.: Ile stosuje Pan ziół i owoców do przyrządzania nalewek?
S.K.: Mamy w swoim domowym zapleczu ponad 150 różnych ekstraktów ziołowych. Trudno zatem przedstawić całą listę. Owoców też jest cała gama. Szukamy ich na dzikich, porzuconych uprawach, nie traktowanych nawozami, herbicydami i pestycydami. Zbieram wraz z żoną świeże i naturalne. jeżeli tylko mamy czas i nie ma nic pilnego do zrobienia, zabieramy aparat fotograficzny i udajemy się na poszukiwania. niedługo np. będziemy pozyskiwać korę wierzby i zbierać pąki, czyli w zasadzie kwiaty męskie leszczyny. Przyszła na to pora. jeżeli cokolwiek kupujemy, to tylko to, czego nie można spotkać na dziko, od sprawdzonych dostawców z upraw ekologicznych, bez stosowania środków chemicznych.
Mówi się, iż najpierw obowiązki, a potem przyjemności. Ale dla mnie praca i pasje wiążą się z ogromną przyjemnością. Lubię robić to, co robię, a szczęśliwi czasu nie liczą. I tak od wielu lat łączę działalność zawodową z hobbystyczną
W.K.: Można wykorzystać 150 ekstraktów ziołowych dla celów leczniczych?
S.K.: To jest baza do tworzenia nalewek zdrowotnych. Korzystamy z zaufanych receptur pochodzących od autorytetów medycznych, osób z odpowiednim wykształceniem bez jakichś modnych ostatnio odchyleń magicznych. Zwykle do osiągnięcia efektu terapeutycznego stosujemy pięć do sześciu składników podstawowych, różnych w zależności od leczonych chorób. Tylko wtedy działają skutecznie i wzajemnie się wspierają. Zwiększenie liczby składowych ziół, a takie preparaty można spotkać w sprzedaży, bardzo ogranicza działanie pojedynczego zioła. Wszystkie takie rozwiązania przetestowaliśmy. Warto też wiedzieć, iż kieliszek do nalewek, także zdrowotnych ma pojemność 15 ml.
W.K.: Ma Pan własne receptury czy korzysta z gotowych?
S.K.: Po kilkudziesięciu latach zajmowania się nalewkarstwem i ziołolecznictwem trudno powiedzieć, iż są wyłącznie gotowe. Poszerzamy swoją wiedzę, dopracowaliśmy się skutecznej technologii wytwarzania nalewek, szczególnie zdrowotnych.
Mamy w swoim domowym zapleczu ponad 150 różnych ekstraktów ziołowych. Trudno zatem przedstawić całą listę. Owoców też jest cała gama. Szukamy ich na dzikich, porzuconych uprawach, nie traktowanych nawozami, herbicydami i pestycydami. Zbieram wraz z żoną świeże i naturalne
W.K.: W jaki sposób powstają?
S.K.: Stosujemy wyłącznie zioła świeże. W wysuszonych substancje czynne są zredukowane do 33–25%. Trzeba także wiedzieć, iż niektóre substancje rozpuszczają się tylko w alkoholu, a inne tylko w wodzie – dlatego my stosujemy podwójną ekstrakcję. Pierwsza jest alkoholowa. Po zalaniu przez około miesiąc trzymamy słoje w zaciemnionym miejscu, bez dostępu światła. Później, po zlaniu ekstraktu przystępujemy do ekstrakcji wodnej. Zioła zostają zalane wodą. Tu jest kilka możliwości – można zastosować wodę zimną, wrzątek lub gotować dłużej czy krócej. Zależy to od surowców. Inaczej będzie to wyglądać dla np. pniarka brzozowego, czy korzenia rdestowca japońskiego, gdzie są to kłącza, części zdrewniałe. Gotuje się je przez trzy dni po trzy godziny na wolnym ogniu pod przykryciem. Inaczej postępuje się z kwiatami, czy grzybami takimi jak soplówka jeżowata. Wszystkie te działania są pracochłonne, trzeba we właściwym momencie zlewać ekstrakty, łączyć je, odstawiać do sedymentacji, filtrować. Nalewki tzw. smakowe (owocowe) – to już inna para kaloszy i osobny temat.
W.K.: Czym się różnią owocowe nalewki domowe od sprzedawanych komercyjnie?
S.K.: Spotykamy się czasem w restauracjach z „nalewkami” zrobionymi poprzez zalanie, kilka godzin przed podaniem, soku owocowego alkoholem. choćby jeżeli to bywa smaczne, to nie ma nic wspólnego z prawdziwymi nalewkami. To produkt, który posiada swoją odrębną nazwę – to jest mors. Dlatego choćby ustawodawca uporządkował ten temat, jest rozporządzenie określające, jakie warunki należy spełnić, by móc oznaczać napój alkoholowy mianem nalewki. Do przygotowania takiego napoju można stosować cukier, ale my wykorzystujemy miód akacjowy. Najpierw zalewamy owoce roztworem spirytusu, po miesiącu zlewamy pierwszy nalew, potem tworzymy drugi nalew – owoce zalewamy miodem i czekamy na jego rozpuszczenie. Drugi, miodowy nalew zlewamy, a owoce ponownie zalewamy pierwszym nalewem. Po tygodniu zlewamy i oba nalewy łączymy ze sobą i odstawiamy do ułożenia – lądują na miesiące w piwnicy. Z pozostałych owoców robimy jeszcze dżemy.
W.K.: Jakie czynniki wpływają na wytwarzanie nalewek, od czego zależy powodzenie tej operacji?
S.K.: Przede wszystkim potrzebny jest surowiec jak najwyższej jakości. Przestrzegamy zasady, by zbierać zioła czy owoce z daleka od ulic czy upraw, które opryskuje się pestycydami czy herbicydami. Dzięki temu uzyskujemy smaki nie do podrobienia.
Włączyliśmy domowe nalewki do naszego marketingu, bo je można podać podczas biesiady czy spotkania integracyjnego do degustacji. To kraina smaków. Później, już w sferze prywatnej, doszły do nich zdrowotne, ziołowe, które teraz już u mnie dominują. Są przeznaczone dla mnie i żony, grona osób bliskich i znajomych, jeżeli trzeba im pomóc
W.K.: Ile nalewek można wytworzyć sposobami domowymi?
S.K.: Jeśli chodzi o ziołowe czy lecznicze, to w ilościach, które mają zapewnić zapotrzebowanie nasze, rodziny, znajomych, bliskich i przyjaciół. Nalewki owocowe, poza użytkiem prywatnym przygotowujemy jako sympatyczne prezenty, także dla celów marketingowych, dla klientów i partnerów. I oczywiście do własnego użytku. Nasze nalewki smakowe mają od 25 do 35% alkoholu. Zawsze są wytwarzane na bazie spirytusu, nie używamy wódek, które uważamy za toksyczne.
Stosujemy wyłącznie zioła świeże. W wysuszonych substancje czynne są zredukowane do 33–25%. Trzeba także wiedzieć, iż niektóre substancje rozpuszczają się tylko w alkoholu, a inne tylko w wodzie – dlatego my stosujemy podwójną ekstrakcję
W.K.: Przejdźmy do ziołolecznictwa. Czy uprawia Pan zioła do przygotowania preparatów, czy może kupuje?
S.K.: Nie mamy możliwości uprawy, dlatego w 95% zbieramy te rosnące w naturze. Jedynie na parapetach mamy np. geranium czy żyworódkę pierzastą. Część kupujemy, ale tylko ze sprawdzonych źródeł i zawsze świeże.
W.K.: Jaka wiedza jest potrzebna do wytwarzania preparatów leczniczych?
S.K.: W ciągu kilkudziesięciu lat zgromadziliśmy zasobną biblioteczką, publikacje drukowane i ebooki. Ostatnio wzbogaciliśmy się o kolejną książkę dr Nicole Apelian, która ma ogromną wiedzę w dziedzinie ziołolecznictwa. Trzeba wiedzieć, jakie zioła i jakie części roślin mają jakie działanie lecznicze. Czasem to kwiaty, czasem korzenie, a czasem cała roślina. Ważne, by wiedzieć, jak działają wytwarzane preparaty i jakie choroby leczą, na jakie dolegliwości pomagają, a także w jakich dawkach je podawać. Są rośliny i grzyby, które należy traktować z ostrożnością i używać rozsądnie, żeby nie szkodziły. Ostatnio widać np. szaleństwo w stosowaniu muchomora czerwonego (amanita muscaria). Wiąże się to z ogromnym ryzykiem, bo wymagane jest mikrodozowanie. Interesują się tym ludzie bez żadnej, jakiejkolwiek wiedzy nt. ziołolecznictwa. Bezrefleksyjne czerpanie wiedzy na ten temat z Internetu często prowadzi na manowce.
Trzeba wiedzieć, jakie zioła i jakie części roślin mają jakie działanie lecznicze. Czasem to kwiaty, czasem korzenie, a czasem cała roślina. Ważne, by wiedzieć, jak działają wytwarzane preparaty i jakie choroby leczą, na jakie dolegliwości pomagają, a także w jakich dawkach je podawać
Jednocześnie obserwuję także, iż wielkie koncerny farmakologiczne widzą w ziołolecznictwie konkurencję. Pojawia się dużo publikacji w sieci z informacjami fałszywymi, niesprawdzonymi i przesadzonymi, negującymi pozytywne skutki medyczne ziół. W ulotkach dla leków syntetycznych wymienia się listę skutków ubocznych, jakie mogą się pojawić podczas ich zażywania. Ziołami trudno wyrządzić krzywdę, trzeba by się było naprawdę bardzo starać.
W.K.: Jakie wyposażenie jest potrzebne, by wytwarzać ziołowe preparaty medyczne?
S.K.: Do maceracji używamy słojów czterolitrowych, przydają się zlewki i cylindry pomiarowe. Mierzenie jest ważne, by zachować odpowiednie proporcje. Słoje napełniamy w całości surowcem ziołowym choćby w przypadku drogiego korzenia żeńszenia, a potem zalewamy. Jak zwykle stosujemy podwójną ekstrakcję i świeże zioła.
W.K.: Na jakie choroby pomagają leki ziołowe?
S.K.: Praktycznie na wszystkie, także takie, z którymi nie radzi sobie współczesna farmacja. Przez długie lata leczyłem astmę wziewnymi aerozolami i wciąż się dusiłem. Medycyna była bezradna. Dopiero kiedy spotkałem osoby stosujące preparaty ziołowe otrzymywane przy zastosowaniu skomplikowanych metod technologicznych, wyleczyłem się skutecznie jakieś kilkadziesiąt lat temu i wciąż mogę biegać. Stąd wzięło się zainteresowanie ziołolecznictwem. Najpierw dla zabawy, potem na poważnie. Z żoną ustaliliśmy, iż będziemy rocznie poznawać mniej więcej siedem roślin leczniczych i w ciągu lat zdobyliśmy pokaźną wiedzę. Identyfikacja jest podstawą do wytwarzania środków leczniczych.
Minęło już kilkadziesiąt lat, odkąd przestaliśmy używać syntetycznych preparatów, dla niepoznaki nazywanych lekarstwami. Musieliśmy kiedyś odwiedzić kardiologa, ze względu na skoki ciśnienia. Miał swoją koncepcję leczenia, nie zgodziłem się z nią i wyszło na moje. W ulotce jednego z przepisanych przez niego preparatów jest napisane, iż każda dziesiąta osoba stosująca ten preparat będzie miała zapalenia oskrzeli. Dla bezpieczeństwa poszliśmy do lekarza, ale realnie znowu pomogły zioła. Oczywiście w razie potrzeby korzystamy z badań laboratoryjnych i diagnostyki, by zidentyfikować dolegliwości. Ale sam jestem dużo bardziej skuteczny niż niejeden lekarz, też potrafię diagnozować. Astmę rozpoznaję na pierwszy rzut oka.
W.K.: Na rynku jest sporo komercyjnych preparatów czy herbatek ziołowych. Na ile są skuteczne w porównaniu z Pana produktami?
S.K.: Przede wszystkim ziołolecznictwo stosowane jest od zarania dziejów, a leki syntetyczne pojawiły się dopiero jakieś 100 lat temu. Poziewnik pstry był do połowy XX w. stosowany w leczeniu gruźlicy, ale wyparły go produkty syntetyczne. Na ziołach się nie zarabiało, teraz się to zmieniło, ale wielkie pieniądze są w farmacji globalnej. Zdarzyło nam się zachorować w pociągu, zaraziła nas osoba siedząca obok. Nie mieliśmy akurat naszych zasobów leczniczych, poszliśmy do apteki kupić syrop z pinii i herbatę miętową. Ale „nie miały one nic wspólnego” z ziołami, w syropie było 6% ekstraktu z pędów sosny, reszta to chemia. Herbata nie nadawała się do picia. Mięta śmierdziała chemicznie. W innym ziołowym produkcie na bazie alkoholu było 20 substancji. To znaczy, iż żadna z nich nie jest w stanie się przebić. A kosztowało to 50 zł za 50 ml. Takie preparaty mają znikomą skuteczność.
W.K.: Fotografia przyrodnicza. Od jak dawna zajmuje się Pan tym hobby?
S.K.: Jedną z form naszego wypoczynku są wędrówki terenowe, a naprawdę mamy gdzie się pałętać. Mamy plaże, żyzne tereny Żuław, mamy wzgórza morenowe, ujście Wisły. Wyspa Sobieszewska, Trójmiejski Park Krajobrazowy, Półwysep Helski, Kaszuby, Bory Tucholskie itd. Często, tam gdzie można, biwakujemy i przygotowujemy posiłek na łonie natury. Odkąd zaczęliśmy chodzić po łąkach i krzakach zbierając zioła i rośliny zauważyliśmy, iż coś na nas patrzy. Nie był to jednak jakiś wróbel, czy bocian, ale zwierzęta, których w ogóle nie znaliśmy. Dlatego zaczęliśmy je fotografować, chcieliśmy się dowiedzieć z jaką fauną mamy do czynienia. Podziwialiśmy tę przyrodę i zaczęliśmy robić zdjęcia, najpierw telefonem komórkowym, ale gwałtownie się okazało, iż warto poszerzyć arsenał sprzętu, przyszła kolej na aparat fotograficzny, a w końcu doszliśmy do teleobiektywu. Okazało się, iż dzięki temu możemy „polować” z obiektywem nie tylko na ptaki, ale także na inne zwierzęta i rośliny. Dlatego to już dawne hobby. Krótko mówiąc, wszystkim można się po prostu zachwycić.
Odkąd zaczęliśmy chodzić po łąkach i krzakach zbierając zioła i rośliny zauważyliśmy, iż coś na nas patrzy. Nie był to jednak jakiś wróbel, czy bocian, ale zwierzęta, których w ogóle nie znaliśmy. Dlatego zaczęliśmy je fotografować, chcieliśmy się dowiedzieć z jaką fauną mamy do czynienia. Podziwialiśmy tę przyrodę i zaczęliśmy robić zdjęcia
Zdjęcia publikujemy w mediach społecznościowych. Chcemy dać innym okazję do poznania nas i tej urzekającej przyrody. jeżeli ktoś pokazuje, jak patrzy na świat, to można się o nim bardzo dużo dowiedzieć. Fotografia to forma opowiadania, dzielenia się swoim życiem. Dużo inspiracji czerpię ze społeczności internetowych. Dzięki temu, podpatrując np. dwóch Polaków w Irlandii, którzy gotują na łonie natury, sami zaczęliśmy to robić. Na nasze wyprawy zabieramy sprzęt, krzesiwem rozpalamy ogień i przyrządzamy potrawy.
Ale przede wszystkim fotografujemy wszystko co nawinie się pod obiektyw. Zwierzęta, płazy gady… Mamy masę zdjęć z Wawelu, które zrobiliśmy podczas pobytu w Krakowie. To m.in. kwiaty i motyle. Jeżdżąc po świecie chcemy zobaczyć możliwie jak najwięcej. Ale tak naprawdę, kto nie potrafi zachwycić się własną okolicą, ten nie zachwyci się niczym innym, choćby na drugim końcu świata. Wszystko mieści się gdzieś w sercu i duszy.
W.K.: Jakiego sprzętu Pan używa do obserwacji i fotografowania?
S.K.: Najpierw to był Canon EOS 7D, ale po długim użytkowaniu się po prostu popsuł. Zastąpiłem go kolejnym aparatem tej marki EOS 90D. Mam też teleobiektyw tej firmy EF 100–400 mm ze zmienną ogniskową. Nie jest to sprzęt wybitny, profesjonaliści zajmujący się fotografią ptaków używają obiektywów ze stałą ogniskową wartych tyle, co samochód. Jednak ten, który mam całkowicie wystarcza amatorowi.
W.K.: Czy któraś z pasji jest Panu najbliższa, czy wszystkie traktuje Pan tak samo?
S.K.: Jest wspólny mianownik pod nimi wszystkimi, można by powiedzieć, iż posiadam tylko jedną pasję. Zachwyt nad pięknem przyrody, funkcjonowaniem sił natury, która objawia się na przykład w ziołach i ich skutecznym działaniu na zdrowie. To spina wszystko w całość. A przecież praca zawodowa jest także moją pasją. Spacery, fascynujące krajobrazy. Pasją może być wszystko, wielu naszych kolegów z pracy to pasjonaci dużo ciekawsi ode mnie - uprawiają sporty wodne, pływanie, kitesurfing czy inne dyscypliny, które ich bardzo wciągają. Mnie nie nudzą choćby zakupy, to interakcja ze sprzedawcą, możliwość nawiązania relacji. Pasje to doświadczenie prawdziwości życia.
W.K.: Dziękuję za rozmowę.