Mikołajki mają w sobie coś z magii, którą trudno opisać, a jeszcze trudniej zatrzymać. To dzień, który pachnie czekoladą, mandarynkami i… dziecięcą naiwnością, tak słodką, iż choćby dorośli zgrywający twardzieli miękną jak czekoladowy Mikołaj zostawiony na kaloryferze.
Dla dziecka Mikołajki zaczynają się już poprzedniego wieczoru. To ta nerwowa krzątanina, pucowanie bucików, układanie ich w strategicznym miejscu — najczęściej takim, które Mikołaj na pewno zauważy, bo przecież “musi”. Potem zasypianie z myślą, iż nocą wydarzy się coś niewytłumaczalnego: w mieszkaniu zjawi się ktoś, kto widzi dobre uczynki, ignoruje te mniej chlubne i zostawia słodki wyrok w papierowej torbie.
A rano? Rano dziecko budzi się jak sprężynka. Nie ma znaczenia, iż jeszcze ciemno i iż alarm w postaci rodzica dopiero próbuje zadać pytanie „który… jest…?”. euforia jest natychmiastowa i niepodważalna. Zeskok z łóżka, tupot małych stóp i triumfalne „MAM!”. A potem szelest papierków, rozsypka cukru po dywanie i oczy wielkie jak bombki z choinki. W tym momencie świat jest prosty: jeżeli nocą ktoś przyniósł prezenty — to musi być magia.
Dorosły patrzy na to wszystko inaczej. On wie, ile kosztuje ta magia — dosłownie i metaforycznie. Zna realia sklepów, kolejek, promocji „ostatniej szansy”. Zna też ten moment, gdy po cichu zakrada się do pokoju, żeby wsunąć paczkę do bucika i nie nadepnąć na klocek LEGO, bo wtedy magia zamienia się w ból o sile co najmniej trzech reniferów.
A jednak robi to z uśmiechem. Bo dorosły, choć pozornie cyniczny, też potrzebuje odrobiny niesamowitości. W Mikołajkach widzi echo własnego dzieciństwa — i może właśnie dlatego co roku powtarza ten teatr: żeby przypomnieć sobie, jak to było, kiedy świat wydawał się łatwiejszy, a cuda — bardziej oczywiste.
Trzydzieści lat temu Mikołajki wyglądały inaczej. Skromniej, prościej, ale wcale nie gorzej. W epoce, gdy czekoladowy Mikołaj nie występował w pięćdziesięciu odmianach smakowych, a mandarynki pojawiały się jak długo wyczekiwani goście z zagranicy, sama obecność słodyczy w bucie była powodem do zachwytu.
Był jeden Mikołaj — taki klasyczny, czerwony, z szeleszczącego papierka, smakujący trochę jak czekolada, a trochę jak nostalgia. Prezentem bywała książeczka, kolorowanka, zeszyt z Kubusiem Puchatkiem. Nikt nie liczył kalorii ani wartości rynkowej upominku. Liczyła się niespodzianka.
Dziś Mikołajki są inne — bardziej „zachodnie”, bardziej instagramowe, bardziej porównywane między sobą. Dzieci dostają zabawki, gry, gadżety, jakby 6 grudnia był próbą generalną przed Wigilią. Firmy organizują mikołajkowe eventy, szkoły rozdają paczki, a Internet aż pęka od inspiracji na „idealny prezent”. Jest ładniej, bogaciej, kolorowiej.
Czy jednak euforia jest większa? Trudno powiedzieć. Na pewno zmieniła się forma, ale sama istota — to poranne „ojej, to dla mnie!” — pozostała taka sama.
Mikołajki, choć ewoluują, wciąż mają wspólny mianownik: to dzień, w którym wszyscy — małym i dużym — wolno wierzyć w coś dobrego. W świecie pełnym pośpiechu ta krótka chwila zdziwienia i uśmiechu jest jak przystanek, który przypomina: kiedyś też byliśmy dziećmi, a dziecięca euforia wcale nie musi znikać. Można ją tylko przekazywać dalej — w bucie, w paczce, w geście.
I może właśnie dlatego dorośli tak lubią Mikołajki. Bo choć dziś obdarowują innych, to w skrytości ducha znów mają pięć lat — i czekają, aż magia zapuka do ich drzwi.









