2259. "Także innym miastom muszę głosić Dobrą Nowinę o królestwie Bożym, bo po to zostałem posłany" (Łk 4, 43)

na-sciezkach-codziennosci.blogspot.com 1 dzień temu
Tak się bałam, iż instalacja mojego ulubionego katechety na stanowisku administratora parafii zbiegnie się w czasie z moim pobytem w Rzymie z okazji Jubileuszu Młodych. Wszak formalnie rozpoczynał on swoją posługę wraz z dniem pierwszego sierpnia br. Trochę żałowałam, iż mnie nie będzie na niej, ale na wolontariat podczas owego wydarzenia zostałam przyjęta już w maju i nie chciałam z niego rezygnować. W końcu to chyba jakieś wyróżnienie, szczególnie dla takiej osoby z problemami jak ja. Jednocześnie prawdopodobnie byłam jedyną osobą na wolontariacie z mojej niecieszącej się dobrą sławą diecezji. A może po prostu tak mi się tylko wydaje. Bo myślę, iż wiele rzeczy mi się wydaje i nie zawsze jest to związane z otaczającą mnie rzeczywistością.
Duch Święty jednak działa i jeszcze przed wyjazdem do Wiecznego Miasta okazało się, iż instalacja została przeniesiona na koniec sierpnia. Może to egoistyczne, ale ucieszyłam się z takiego obrotu sprawy, bo oznaczało to, iż będę mogła jednak wziąć w niej udział. A bardzo mi na tym zależało, może choćby bardziej niż na uczestnictwie w Jubileuszu, na który pojechałam już z pewną ulgą w sercu.
W niedzielny poranek ostatniego dnia sierpnia obudziłam się z jakąś taką wewnętrzną siłą. Jeszcze nie wiedziałam jak bardzo będzie mi ona potrzebna, aby osiągnąć zamierzony cel. Bo w pewnym momencie plany nieco mi się pokomplikowały. Ale o tym później. Na wieszaku na drzwiach do pokoju wisiała biała koszula i granatowy pulowerek oraz granatowe spodnie - mój skromny, ale uroczysty strój. To w nim pojechałam świętować ten piękny dzień, mimo tego, iż za oknem siąpił deszcz. gwałtownie zjadłam śniadanie i pobiegłam na stację kolejową. Dzień wcześniej wypatrzyłam bowiem pociąg jadący przez S-rz i zatrzymujący się w nim o dobrej porze. Gdybym na niego zdążyła, to na miejscu byłabym jakieś 40 minut przed uroczystą Mszą świętą.
Jak możecie się domyśleć - nie zdążyłam. Uciekł mi sprzed nosa. Zaczęłam gorączkowo myśleć co robić. Jeden autobus, z B-na, już odjechał, drugi ode mnie planowo dojeżdża do S-rza zaledwie 3 minuty przed Mszą. Gdyby coś poszło nie tak, nie miałam szans zdążyć na czas. Była jeszcze trzecia opcja, dosyć wymagająca, ale ja chyba lubię wyzwania. Był jeszcze jeden autobus, co prawda nie dojeżdżał do samego S-rza, a 5 kilometry wcześniej, jednak ten dystans spokojnie można by było przejść w godzinę. Jeszcze nigdy nie byłam w tamtych okolicach, wierzyłam jednak, iż o ile Bóg chce, abym była tego dnia z Księdzem, to mi dopomoże.
I tak się stało, i to w najbardziej nieoczekiwany sposób. Ale o tym za chwilę. Po kilkudziesięciu minutach jazdy wysiadłam na skrzyżowaniu dróg, w dosłownym tego słowa znaczeniu. Nie znałam okolicy, nie wiedziałam, w którą z czterech stron świata iść. Chmury na niebie przybierały coraz ciemniejszej barwy. Normalnie człowiek powinien sprawdzić trasę na google.maps w telefonie. Ale ja nie mam takiej możliwości. Wstąpiłam jednak do pobliskiego baru i zapytałam po prostu, w którą stronę mam iść. Miła pani stojąca za ladą wszystko mi wyjaśniła. Tym sposobem zaczęła się dla mnie około 4 kilometrowa wędrówka przez las (bo przecież nie przez drogę szybkiego ruchu), okraszona strachem i kilkunastoma upadkami z powodu nieutrzymania równowagi, kiedy zaplątywałam się w chaszcze i jeżyny. Kilka razy miałam chwilę zwątpienia. Ale skoro Pan Jezus nie zawrócił ze swojej drogi krzyżowej, to i ja nie mogłam.
Przemoczona do suchej nitki, szczególnie w obrębie nogawek, wyszłam z lasu na łąkę. Oczywiście serce biło mi ze strachu jak oszalałe, w duchu modliłam się, aby nikt dziwny się nie zatrzymał swoim samochodem. A jednocześnie byłam świadoma tego, iż z każdym krokiem byłam coraz bliżej wyznaczonego celu. Z czasem ponownie weszłam do lasu, a kiedy z niego ponownie wyszłam, usłyszałam, jak ktoś woła mnie z imienia. No, to raczej nie był przypadek. Rozejrzałam się dookoła i zauważyłam księdza, który przewodził naszej grupie podczas pieszej Pielgrzymki do Częstochowy na 13 sierpnia. Akurat też jechał na tą samą Mszę, a iż zauważył mnie po drodze, to postanowił się zatrzymać i mnie podwieźć. Pomyślałam sobie, iż to chyba taka pomoc zesłana z samego Nieba. Bo przecież on mógł mnie nie zauważyć, jechać inną trasą, minąć mnie w innym miejscu. To takie małe cuda mające dużą moc.
Po wyskoczeniu z samochodu pobiegłam do kościoła i tradycyjnie weszłam w najciemniejszy kąt. No, może z wyjątkiem tych Mszy, do których posługuję. Ale to naprawdę wyjątki. A w starym, liczącym 601 lat kościele takich kątów nie brakowało. Z drugiej strony kościół już prawie zapełnił się parafianami i gośćmi, licznie przybyłymi na tą uroczystość także z innych parafii. Próbowałam sobie przypomnieć czy proboszcz z mojej parafii też miał takie powitanie. Nie, i to raczej nie dlatego, iż wypadły w środku wakacji... No, ale jak ktoś do siebie zraża większość osób, to nie ma co się dziwić. Przy okazji udało mi się dostrzec kilkoro znajomych ze szkoły oraz wspólnoty, której był kapelanem po Księdzu Niosącym Światło. Mimo wielu ludzi udało mi się zobaczyć, jak ksiądz w uroczystej procesji wchodzi do środka kościoła. Uśmiechnięty, chociaż na jego twarzy malowało się i przejęcie rolą, jaką mu powierzono.
Po obrzędach wstępnych nastąpiło powitanie nowego proboszcza przez różne grupy parafialne i społeczne. A było ich tak wiele, iż w pewnym momencie po prostu kazał nam usiąść. I znowu widziałam kontrast z moją parafią, gdzie proboszcz był witany tylko przez Honorową Straż Ołtarza. Co prawda Ksiądz - administrator wracał na "stare śmieci" - na tej parafii był wikarym kilka lat temu, jednak wydaje mi się, iż gdyby nie jego osobowość, pełna pokory, przychylności i chęci współpracy, to nie byłby tak gromko przyjęty i wspominany w słowach powitania. No, choćby ja się wzruszyłam, chociaż nie należę do takich osób. I w głębi serca żałowałam, iż nie towarzyszyłam ani księdzu Janowi, ani Wojtkowi w dniu, kiedy to oni obejmowali urząd proboszcza w nowych parafiach. Bo wymówka, iż są oni za Wrocławiem, to dla mnie żadne tłumaczenie.
Szczególnie wzruszyło mnie kazanie, w którym Ksiądz-administrator nawiązywał do usłyszanego Czytania z Księgi Syracha opowiadającego o tym, iż nie warto być pysznym, a także, iż ucho słuchacza powinno być pragnieniem ludzi mądrych oraz do Ewangelii, którą można streścić słowami, iż kto się wywyższa będzie poniżony, a kto się poniża - wywyższony. Tak sobie pomyślałam, iż znam go od 25 lat i nigdy nie odniosłam wrażenia, iż się wywyższa ponad innych, wręcz przeciwnie, zniżał się do nas, niepełnosprawnych, choćby prowadząc specjalnie pod nas spotkania oazowe, czy raz w miesiącu Msze. Potem przejął jedną z wspólnot niepełnosprawnych w Jaworznie. I jak sam powiedział, wiele się od nas nauczył życia. Ale żeby tak się stało, żeby mógł się tego nauczyć, najpierw musiał się uniżyć i wyzbyć pychy. Tłumacząc Pierwsze Kazanie posłużył się opisem obrazu z lewej strony, jego prywatnego zresztą, gdzie Jezus uniża się i staje się sługą apostołów, chociaż na co dzień jest ich nauczycielem. Wnioskować to można z tuniki, stroju niewolników i sług. Ale jest coś jeszcze bardziej uderzającego w tym obrazie - to apostoł, który słucha, co mówi do niego Pan. A poznać to można po nienaturalnie dużym uchu, widocznym na obrazie. Sama geneza tego obrazu też jest niezwykła - na jego pierwszych rekolekcjach z osobami niepełnosprawnymi (jeszcze w czasach kleryckich) ujął go gest obmycia stóp nowym członkom wspólnoty, w tym i jemu. Tak go to uderzyło, iż choćby jako swoje hasło prymicyjne obrał sobie fragment Ewangelii św. Jana: "Potem nalał wody do miednicy. I zaczął obmywać uczniom nogi i wycierać prześcieradłem, którym był przepasany" (J 14, 5). Długo też szukał obrazu, który byłby odzwierciedleniem tego fragmentu. A kiedy go już znalazł, to stał się on jego ulubionym. Zaznaczył, iż każdy z nas staje się takim naśladowcą Jezusa, kiedy nie tylko potrafi uważnie słuchać innych, ale też zniża się do tego stopnia, aby im służyć chociażby werbalnym wsparciem i dobrym słowem. Na koniec po trochu nakreślił też swój program probostwa zaznaczając, iż oprócz dokończenia prac remontowych w parafii zaczętych przez poprzednika chce po prostu służyć ludziom, chociażby w konfesjonale. Tak mi się to jakoś skojarzyło z świętym Janem Vianney'em z Ars, który też niestrudzenie spowiadał swoich parafian. I został świętym. Może i Ksiądz-administrator też nim zostanie? Niezbadane są wyroki Boże.
Piękną chwilą było złożenie przez nowego administratora świadectwa swojej wiary. Kiedy zwykle cały lud Boży jednym chórem mówi "Wierzę w jednego Boga", teraz wybrzmiało ono wypowiadane tylko przez kapłana. Następnie podpisał on dokumenty kościelne, które uprawomocniały jego pozycję. Szczególnym momentem było też odśpiewanie hymnu "Ciebie Boga wysławiamy" przy akompaniamencie dzwonów i dzwonków. Na koniec Mszy ksiądz podziękował za piękne i wzruszające przyjęcie, którego się nie spodziewał, za przybycie na uroczystość i życzył wszystkim dobrej niedzieli.
Moja interpretacja
Oryginalny kościół
Po Mszy wraz ze znajomymi wyszliśmy przed kościół. Trochę się ona przedłużyła, przez co niektórzy byli już nieco nakręceni. A inni już w kościele, po tym jak mnie dostrzegli, zaczęli skandować "Lolek!" (no tak, "Karolina" to za trudne dla nich). W plecaku miałam kartkę z życzeniami na nową drogę życia dla księdza. Wiem, iż dużo w niej niedoskonałości, nie jest choćby ładna, chociaż nowy kościół Księdza-administratora, który w zamyśle miała przedstawiać, jest naprawdę piękny i dużo bardziej klimatyczny, niż te nasza. Ale tak jakoś nie wiedziałam, kiedy mu ją dać. Tymczasem uchachany ksiądz też wyszedł na zewnątrz, kolejno podchodząc do potworzonych grup jego byłych parafian, choćby z pierwszej parafii. Do nas też podszedł, jako do tych, o których wspominał podczas kazania. Oczywiście ze wszystkimi się przywitał, podziękował za obecność, a choćby dopytywał, w jaki sposób dotarliśmy w niedzielę na Mszę. Większość busem. Ja się jednak do niczego nie przyznałam, chociaż byłam wizualnie w opłakanym stanie. Niech myśli, iż przyjechałam autobusem, co po części jest prawdę.
Po chwili wszyscy zaczęli się rozchodzić. A ja miałam dylemat, co zrobić z kartką z życzeniami. Niby ksiądz stał jeszcze przed plebanią, ale głupio mi było do niego podchodzić, kiedy rozmawiał z innymi. Wpadłam na inny pomysł. Nieśmiało weszłam do kościoła, który jeszcze był otwarty i ze strachem zaczęłam zbliżać się do barokowego ołtarza. Po drodze minęłam się z dotychczasowym proboszczem, który tak przyjaźnie się do mnie uśmiechnął, iż aż mi się dziwnie zrobiło. Mój się nigdy tak do mnie nie uśmiechał. Rozglądając się dookoła, czy nikt nie widzi, trzymając w dłoniach kopertę z kartką, weszłam na ołtarz i położyłam ją na krześle, w nadziei, iż ksiądz ją znajdzie. A jak nie, to widać tak musiało być. Przeżegnałam się, wpatrując w obraz św. Macieja w ołtarzu i wyszłam na zewnątrz zmierzając w kierunku przystanku autobusowego. A potem z dwie godziny czekałam na autobus, tym razem do B-na, bo chciałam jeszcze posłużyć do Mszy świętej wieczornej.
Wracając tak sobie pomyślałam, iż bardzo często buntujemy się na zmiany dobrych księży, których niestety brakuje. Ale może jest to odzwierciedleniem słów samego Pana Jezusa z Ewangelii św. Łukasza: "Także innym miastom muszę głosić Dobrą Nowinę o królestwie Bożym, bo po to zostałem posłany". Nie mogą być za długo w jednym miejscu, bo inni też muszą usłyszeć o Bogu. Jednak warto jest utrzymywać z nimi kontakt, w miarę możliwości, po ich przenosinach. Mam nadzieję, iż mi się to uda w tym przypadku, tak, jak udało mi się odnowić kontakt z księdzem Janem i księdzem Wojtkiem z czego niezmiernie się cieszę.
Idź do oryginalnego materiału