I choć nie ma lepszego lekarstwa na trudne życie niż otulająca, ożywiająca, przytrzymująca nas w naszych rozbuchanych emocjach bliskość drugiej osoby, nie ma wcale gwarancji, iż przyjmiemy daną nam bliskość bez oporu. Potrzebujemy tej bliskości, ale równocześnie nas ona przeraża, bo nikt nas nie nauczył, jak bezpiecznie się w tej bliskości rozgościć.
Kamieniejemy w obliczu szczerego uśmiechu, kurczymy się wobec prawdziwego spotkania człowiek-człowiek, zagadujemy bliskość na wszystkie dostępne nam sposoby. Zamiast być – pozujemy. Zamiast zaufać – kalkulujemy. Zastępujemy bliskość substancjami, przedmiotami, myślami.
A bliskość – jeżeli tylko wpuścimy ją choć na chwilę do środka – zabiera nam naszą zbroję, wślizguje się pomiędzy nasze super-szczelne mechanizmy obronne, przeraża nas bardziej niż wrogość czy samotność.
Odcinając się od kontaktu z drugim człowiekiem, zabieramy sobie też kontakt z samym sobą. Boimy się prawd, które ta bliskość ze sobą przynosi – nienegocjowalnych, niewygodnych, nieocenzurowanych.
Żyjemy w pół-obecności, w pół-cieple, pół-żywotności. Żyjemy pomiędzy, nie w kontakcie ze sobą, a pomiędzy sobą.
Bliskość – w miłości, w przyjaźni, w szczerej rozmowie, w terapii, w początkach, rozwinięciach i pożegnaniach – nie ma dla siebie zamiennika. Nie ma punktu przesytu, nie ma daty przydatności do spożycia (dlugo jeszcze możemy czerpać z minionych momentów pełnych obecności w naszym życiu).
Pozwólmy się – choć przez chwilę – poprowadzić miękkiej, nieinwazyjnej, mało krzykliwej jakości bliskości. Ta jakość – jeżeli tylko jej pozwolimy – zmieni nasz świat.
Tego Wam (i sobie) na dziś i na zawsze życzę.