Narcyz nie rodzi się z pustką i maską na twarzy. Rodzi się jak każde dziecko – z potrzebą bliskości, miłości, z zachwytem nad światem. Ale jeżeli w domu zamiast ciepła pojawia się chłód, krytyka, obojętność albo przemoc, dziecko zaczyna uczyć się przetrwania w zupełnie inny sposób.
Wyobraź sobie chłopca, który podbiega z zeszytem, pokazując pierwsze litery, a ojciec nie podnosi choćby wzroku znad kieliszka i warczy: „Nie przeszkadzaj”. To dziecko uczy się, iż żeby istnieć, musi być głośniejsze, bardziej efektowne, a czasem agresywne. Inny przykład: dziewczynka, która próbuje wtulić się w mamę, a słyszy: „Odczep się, daj mi spokój”. Taki sygnał zostawia ranę – „moja potrzeba bliskości przeszkadza innym, więc lepiej ją ukryć”.
Z czasem dziecko rozwija strategie ochronne:
– zaczyna przesadnie chwalić się, żeby wymusić uwagę,
– prowokuje kłótnie, bo lepiej być widzianym w gniewie niż niezauważonym w ciszy,
– staje się perfekcyjne, bo może wtedy ktoś wreszcie je pochwali,
– albo wręcz przeciwnie – buduje wokół siebie mur chłodu i dystansu, żeby nikt już więcej nie zranił jego wrażliwości.
Wiele osób, które dziś nazywamy „narcyzami”, kiedyś było dziećmi do bólu samotnymi. Dziećmi, które nie usłyszały od ojca ani razu: „Jestem z ciebie dumny”. Którym matka mówiła: „Zobacz, przez ciebie jestem nieszczęśliwa”, i tym samym obciążała je winą za własne życie. Albo dziećmi, które doświadczały przemocy – psychicznej czy fizycznej – i zamiast być kochane, były straszone i zawstydzane.
Narcyz dorosły to często ktoś, kto tak naprawdę zamarzł emocjonalnie w tamtym dzieciństwie. Jego wielkościowość, teatralność czy chłód to pancerz, który miał ochronić małego chłopca czy małą dziewczynkę przed kolejnym upokorzeniem. Za maską „jestem najlepszy” kryje się więc pytanie: „czy wreszcie mnie zauważysz?”. A za lodowatym dystansem: „czy mogę cię sprawdzić, zanim ty odrzucisz mnie po raz kolejny?”.
Dziecko, które dorasta w braku miłości, nie dostaje podstawowego pokarmu – uznania, ciepła, bezpiecznego „widzę cię, jesteś ważny”. Zamiast tego karmione jest obojętnością, krzykiem, zawstydzaniem. Taka rana nie goi się sama. Ona staje się czarną dziurą, która wciąga wszystko, co znajdzie: uwagę, podziw, zachwyt, posłuszeństwo innych. Ale nigdy nie mówi „dość”.
To nie nadmuchany balon ego ale otchłań, która nigdy nie może się nakarmić.
I tu tkwi dramat, ale też nadzieja. Dramat, bo otchłań może pożerać innych – dzieci, partnerów, współpracowników – bez końca, nigdy się nie sycąc.
Nadzieja, bo jeżeli pojawi się ktoś, kto w relacji z nim potrafi dać empatię, jasne granice i autentyczne widzenie, ta otchłań zaczyna powoli się domykać. Wymaga to ogromnej pracy – terapii, cierpliwego lustra i zgody na zderzenie się ze wstydem – ale jest możliwe.
Ale właśnie tam, pod warstwami gniewu, chłodu i perfekcji, czeka prawdziwe dziecko – które wciąż chce być widziane, przytulone, kochane takim, jakie jest.