- Księże, miał ksiądz zamówić ładną pogodę - nie żadnym "Szczęść Boże", czy też "Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus", ale właśnie tym zdaniem powitałam księdza Krisa we wczorajszy poranek w pociągu mającym nas zawieść do Wilkowic. Tą niewielką miejscowość położoną tuż za Bielskiem - Białą obraliśmy sobie jako początek trasy mającej zaprowadzić nas na Magurkę (909 m. n. p. m.). Ksiądz spojrzał na mnie z nieokreślonym wyrazem twarzy.
- Ty się ciesz, iż nie ma zamieci - odparł zaspanym głosem.
Fakt, kiedy w piątek spadł pierwszy w tym sezonie śnieg, byłam trochę przestraszona perspektywą sobotniego wyjazdu w góry. Nie do końca wiedziałam czego mogę się spodziewać z zakresu warunków atmosferycznych, ani czy w ogóle podołam tempu narzuconemu przez grupę zaprawionych w bajach górołazów. Tym bardziej, iż po drodze księdzu wymknęło się, iż adekwatnie mamy bardzo ograniczony czas, aby wejść na szczyt i z niego zejść, maksymalnie 4,5 godzinny, tak więc prawdopodobnie pokonamy tą trasę biegiem. choćby tego nie skomentowałam, tylko na nowo zatopiłam się w zabraną w podróż książkę - "Bibliotekarce z Paryża" Janet Skeslien Charles. Z drugiej strony czułam ekscytacje tym wyjazdem, tym bardziej, iż w dwóch poprzednich nie mogłam wziąć udziału. I chyba ta euforia zdecydowała, iż nie wycofałam się w ostatniej chwili z wyjazdu.
Po opuszczeniu pociągu nasze kroki skierowały się na czerwony szlak, mający nas doprowadzić do celu. Po przejściu pierwszych kilkuset metrów chodnikiem zatrzymaliśmy się pod miejscowym kościołem. Tam przedstawiliśmy się sobie (jednak nie wszyscy się znali). Następnie zostaliśmy podzieleni na dwójki, w których mieliśmy przemierzać kolejny odcinek drogi. Była więc okazja na to, aby bliżej poznać tą drugą osobę. A po drodze mieliśmy takie oto widoki:

Po przejściu kolejnych kilkuset metrów zatrzymaliśmy się na odmówienie pierwszej dziesiątki różańca, chwilę wytchnienia oraz zmianę partnerów naszych rozmów. Po krótkim odpoczynku wyruszyliśmy w dalszą drogę. Ku mojemu zaskoczeniu tempo i trasa były w miarę spokojne, choć nie ukrywam, iż kilkakrotnie miałam momenty, kiedy mogłabym upaść. Doszło do tego raz, co uważam za osobisty sukces.
Po przejściu kolejnego odcinka, zmówiliśmy drugą dziesiątkę różańca i znowu zmieniliśmy naszych rozmówców. Ten odcinek drogi wiódł już bardziej przez lokalne drogi niż leśne ścieżki. A ponieważ droga była już wyjeżdżona, to automatycznie było trudniej utrzymać równowagę. Ale przynajmniej było śmiesznie/




Pojawiające się już powoli zmęczenie (jednak szliśmy dosyć raźnym krokiem) rekompensowały nam śliczne widoki oraz świadomość, iż do schroniska jest z każdym krokiem coraz bliżej. Zauważyłam też, iż im bliżej szczytu, tym bardziej przyczepna była nawierzchnia, po której kroczyliśmy. Ale może dlatego, iż śnieg, który ją pokrywał, nie był jeszcze tak bardzo udeptany.


Po niecałych dwóch godzinach cała nasza grupa dotarła do obranego sobie celu. Wraz z koleżanką dochodziłyśmy, jako ostatnie, na miejsce, kiedy cała grupa ustawiała się do zdjęcia. Ciekawe, czy poczekaliby na nas, czy też sfotografowaliby się sami.

Na szczycie odmówiliśmy też czwartą dziesiątkę różańca (a po drodze zatrzymaliśmy się oczywiście też na trzeciej). Po wykonaniu pamiątkowego zdjęcia na tle ośnieżonych po raz pierwszy po sezonie letnim gór, udaliśmy się do tamtejszego schroniska, gdzie każdy otrzymał gorącą kawę/herbatę (wedle deklaracji). Znalazło się choćby miejsce, gdzie mogliśmy usiąść wszyscy razem, jako grupa. Zaplanowane 30 minut postoju upłynęło nam na rozmowach i żartach, z kubkiem z parującym napojem w jednej ręce i kanapkami w drugiej.
Po rozgrzaniu się gorącymi napojami, posileniu oraz nabraniu sił, wyruszyliśmy w drogę powrotną, która tym razem prowadziła czarnym szlakiem. Wydaje mi się, iż była ona ciut trudniejsza, chociażby ze względu na spadek terenu i to, iż łatwo było stracić w takich warunkach równowagę. Cała grupa ruszyła pełną parą. Ze mną jednak został Artur, Ala i Ewelina, którzy wiedząc, iż nie pójdę tak gwałtownie jak inni, postanowili mi towarzyszyć. Artur dodatkowo stał się moją opoką w momentach, kiedy zaczęłam tracić grunt pod nogami.
Udało nam się jednak dogonić grupę w momencie, kiedy zatrzymała się na sprawdzenie, czy na pewno wszyscy są, a przy okazji czy ja żyję, więc, przynajmniej na początku, tempo naszej czwórki, nie było tak bardzo żółwie. Dopiero potem wszyscy uciekli nam tak bardzo, iż nie sposób ich było dogonić.
Zauważyłam, iż im niższy pułap, tym bardziej oblodzona ścieżka, a tym samym trudniej się szło. Dlatego jedną wywrotkę uważam za niemały sukces. Okazji było oczywiście więcej, ale albo sama łapałam równowagę, albo łapał mnie Artur. Po wyjściu z lasu wcale nie było lepiej. A choćby ciut gorzej, bo drzewa nie osłaniały naszej czwórki od wiatru. Szło się jednak z myślą, iż jest się już bliżej dworca PKP niż dalej.
Ostatni kilometr trasy to był sprint. Zależało nam (chociaż chyba najbardziej księdzu Krisowi) na tym, aby zdążyć na pociąg, który o 14:10 odjeżdżał do Katowic. O 16:30 bowiem w archikatedrze Chrystusa Króla miały miejsce uroczyste nieszpory, otwierające jubileusz stulecia istnienia archidiecezji katowickiej. Na szczęście los nam sprzyjał, pomimo oblodzonych i ośnieżonych chodników, i na stację PKP dotarliśmy ok. 15 minut przed czasem. Mieliśmy więc idealny zapas po to, aby odmówić ostatnią dziesiątkę różańca. Następnie pożegnaliśmy tych, którzy przyjechali samochodami (wiecie jak miło było usłyszeć zwyczajne "do następnego razu") po czym wsiedliśmy do naszego pociągu i pojechaliśmy w stronę stolicy Górnego Śląska.
Wielu uczestników wyprawy wysiadło po drodze, np. w Pszczynie i w Tychach. Najwięcej jednak pojechało do końca. A ponieważ od przyjazdu do nieszporów było jeszcze trochę czasu, ci którzy zdecydowali się w nich uczestniczyć udali się do ośrodka Duszpasterskiego, gdzie mogli się przez ten czas ogrzać.
Wypełniona archikatedra zrobiła na mnie duże wrażenie. Wraz z pozostałymi uczestnikami wyprawy i wychowankami DA stanęliśmy na jej tyle. Dzięki temu mieliśmy okazję zobaczyć imponującą procesję zmierzającą przez środek świątyni. Wśród dostojnych monarchów szli też biskupi z mojej diecezji i choćby powiedziałabym, iż biskup Artur Ważny, dostrzegłszy mnie w tłumie (akurat stałam na przodzie szeregu) skinął głową. A może mi się to tylko wydawało? Bo przecież to niemożliwe, aby mnie kojarzył po 2, 3 przelotnych spotkaniach...
Nieszporom przewodniczył nuncjusz apostolski, abp Antonio Filipazzi. Było to moje drugie spotkanie z tym człowiekiem w tym tygodniu - w poniedziałek był bowiem obecny podczas Drogi Krzyżowej w Wał-Rudzie w 110 rocznicę męczeńskiej śmierci błogosławionej Karoliny Kózkównej.

Całe nieszpory odbywały się w języku łacińskim i w większości były wykonywane przez archikatedralny chór, co nadawało im podniosłości. Dla wiernych wydrukowano jednak broszurki, w których było tłumaczenie na język polski. Muszę tutaj przyznać, iż wysiłek włożony w dojście na Magurkę dał mi się we znaki i miałam chociażby problem z wstaniem po adoracji z kolan. Na szczęście inni w miarę potrzeby służyli mi pomocną dłonią.
Nieszpory co prawda nieco się przedłużyły, ale udało nam się zrobić pamiątkowe zdjęcie obecnym na nich członkom Duszpasterstwa.

Na pożegnanie usłyszałam od księdza, iż "jestem wielka". Ja się zawsze w takich przypadkach śmieję, iż mam tylko 154 cm wzrostu (zresztą tą dysproporcję widać choćby na zdjęciach). A tak na serio, to miło, iż mnie docenił. Chociaż nie myślę, iż dokonałam jakiegoś dużego wyczynu - po prostu tak jak inni weszłam na szczyt. Mam jednak nadzieję, iż to nie ostatnia zdobyta przeze mnie góra w tym towarzystwie.