Piotr Halicki, Onet: Czy pacjenci przywożeni na SOR, będący pod wpływem alkoholu, to duży problem?
Lek. Bogdan Stelmach, kierownik SOR w Szpitalu Klinicznym Dzieciątka Jezus w Warszawie: Tak, to jest duży problem. I wielowymiarowy. Zacznę może od tego, iż nasza placówka, podobnie jak inne warszawskie SOR-y, znalazła się w trudnej sytuacji. Wszystkie są bowiem nieprawdopodobnie obłożone. To jest praca w warunkach bardzo dużej presji, bo liczba zadań przekracza możliwości. Wtedy zaczyna się ograniczanie, zastanawianie się, czego mogę nie zrobić, co odłożyć na później. A czasem jest tylu pacjentów, iż można mieć wrażenie, iż dowożą ich autobusami.
Miejsc internistycznych zawsze brakowało, zwłaszcza dla pacjentów, którzy wymagają leczenia przez wiele tygodni. Tymczasem w Warszawie rozpoczął się pewien proces, który jeszcze pogorszył sytuację. Do powstałego niedawno Szpitala Południowego przeniesiony został cały personel szpitala na Solcu, który przestał istnieć. A on załatwiał bardzo dużo porad w centrum miasta. Na dodatek właściciele sprywatyzowanego szpitala przy Barskiej również go zamknęli. W tym momencie chorzy nas „zalali”.
„Pacjenci są wściekli, sfrustrowani i ja to rozumiem”
Ilu pacjentów jest w stanie przyjąć SOR, którym pan kieruje?
Przy pełnym wysyceniu kadrowym, kiedy mamy czterech lekarzy dyżurnych, jesteśmy w stanie obsłużyć ok. 80 osób na dobę. Przy takiej liczbie idzie to płynnie. Przy 90 zaczynają się problemy, a w tej chwili mamy w rejestracji 140, w porywach do choćby 180. Ludzie czekają więc godzinami.
Zespół lekarzy, który tu pracuje, to dobry zespół. Mają porządek wewnętrzny, który jest poustawiany tak, iż natychmiast podejmują się zadań, które nie mogą być odłożone w czasie. Wiadomo, iż np. akurat wypis może być przełożony, kiedy wjeżdża pacjent z dusznością i lekarz idzie do niego. W związku z tym zdarza się, iż ludzie czekają godzinami. Są wściekli, sfrustrowani i ja to rozumiem. Gdybym był po drugiej stronie, to też by mnie szlag trafiał, iż sześć godz. czekam na papierek z wypisem. Ale niestety realia są takie, iż nie da się tego ominąć.
***
Problem dostępności i nadużywania alkoholu w Polsce jest ogromny. Statystyki przytłaczają, specjaliści alarmują, a politycy jak ognia unikają podjęcia zdecydowanych działań. W ostatnich dniach głośno było o tym, iż problem alkoholowy dotknął także Sejmu. Według przygotowanej dla Onetu analizy, roczne koszty społeczne i ekonomiczne nadużywania alkoholu są wręcz szokująco wysokie. Poznaj prawdziwą cenę alkoholu:
Już sobie wyobrażam, co czuje taki człowiek, kiedy w takim momencie na SOR wjeżdża pacjent, który zrobił sobie coś po pijanemu…
No właśnie, bo przecież każde łóżko ma znaczenie — to właśnie chciałem uzmysłowić panu i czytelnikom na wstępie naszej rozmowy. Często karetki czekają, żebyśmy przejęli od nich pacjenta, inne krążą po całej Warszawie, żeby go gdzieś przekazać. Dyspozytorzy też nie mają co zrobić, bo są zablokowani. To na każdym etapie koszmar. No i właśnie wjeżdża na SOR taki upojony alkoholem pacjent, co dla nas ma skutki na wielu płaszczyznach. Po pierwsze: zajmuje cenne miejsce, na które czeka ktoś inny, kto potrzebuje pomocy.
Ale ci pacjenci po alkoholu również często mają poważne obrażenie i wymagają natychmiastowej pomocy.
Ja nie mówię, iż taki upojony pacjent jej nie potrzebuje, bo trafiają do nas chorzy, którzy nie mogą się znaleźć na izbie wytrzeźwień. Albo z równoległym schorzeniem czy urazem. Powstaje jednak pytanie — czy tak musiało się wydarzyć? Istnieje cywilizowany sposób podejścia do alkoholu, czyli iż człowiek nie urżnie się tak, iż leży jak strucel na chodniku i nieprzytomnego go z niego zbierają, albo iż doznaje nagle objawienia i husarskiej odwagi i zaczyna jeździć hulajnogą elektryczną 50 na godzinę.
A wcale tak nie musiało być. Bo o ile ktoś jest chory i zaostrza się jego stan, to nie ma wyboru, to naturalny przebieg wielu chorób. Jak ktoś dostaje nagłego zawału, to w danym momencie nie ma na to wpływu. Natomiast jak ktoś się napił, a ja mówię raczej „dopił”, bo najwięcej takich pacjentów wpływa w nocy i nad ranem, a więc już jakiś czas spożywających alkohol, to już jest jego decyzja. I on później u nas zalega.
Dalszy ciąg artykułu pod materiałem wideo
„Ostatnio mieliśmy pijanego pacjenta, który zniszczył nam ścianę”
Czy tacy pacjenci są agresywni?
Oczywiście. Nie jest to chory standardowy. I to jest drugi problem. To nie jest pacjent, który przyjdzie i powie, iż np. ma duszności. Taki pijany człowiek jest agresywny, nierzadko wymaga unieruchomienia, bo zaczyna rozrabiać, rzucać przedmiotami, atakować lekarzy, grozić nam, przeklinać i opowiadać różne rzeczy, które nie nadają się do publikacji. I zostaje u nas, nie trafia na oddział, bo nie ma tam dla niego miejsca. Po zamknięciu tych wspomnianych wcześniej SOR-ów nie jesteśmy już klasycznym SOR-em, tylko podręcznym szpitalem wielospecjalizacyjnym.
Bywa, iż chorzy zalegają u nas 5-10 dni, czekając na miejsce. Ten pijany również zostaje u nas na SOR-ze na tzw. stronie czerwonej, czyli w obszarze intensywnego nadzoru. I teraz jest taka sytuacja, iż obok leżą chorzy, na granicy życia i śmierci, podpięci do aparatury, w stanie wymagającym natychmiastowego intensywnego leczenia, by powstrzymać proces destrukcji organizmu prowadzącego do śmierci. A tu obok leży taki „orzeszek”, który krzyczy „wy tacy-owacy, chodźcie tu, to wam zap…lę”. Tuż obok pacjentów, którzy potrzebują ciszy i spokoju.
Czy zawsze pijani pacjenci się awanturują i mają jakieś pretensje do personelu?
Taki stosunek do personelu ma jakieś 80-90 proc. pijanych pacjentów. Rzadko zdarza się, żeby chory będący pod znacznym wpływem alkoholu był spokojny.
Czy zdarzają się też zniszczenia?
Wielokrotnie. I to generuje dodatkowe koszty. W ostatnim czasie mieliśmy pijanego pacjenta, który zniszczył nam ścianę, robiąc dziurę w karton-gipsie. My w takich sytuacjach wdrażamy oczywiście adekwatne procedury, to nie jest tak, iż ktoś mu to daruje. Wzywamy policję itd. Skończyło się to tak, iż jak wytrzeźwiał, to przepraszał za swoje zachowanie i obiecał, iż to wszystko naprawi na swój koszt. Prosił, tylko żebyśmy wycofali oskarżenie, iż nas nawyzywał i zbluzgał. Skwapliwie z tego skorzystaliśmy, bo wolelibyśmy, żeby naprawił szkody.
A w jakich okolicznościach ten akurat pacjent trafił na SOR?
Z tego, co pamiętam, to został zgarnięty z ulicy. Tak się spił, iż leżał praktycznie bez świadomości.
„Upojeni alkoholem pacjenci są toksyczni dla otoczenia”
Dużo waszych pacjentów to właśnie tacy leżący na ulicy, których zgarnia pogotowie? Dlaczego przywożeni są na SOR zamiast do izby wytrzeźwień?
Jest ich sporo. W izbie wytrzeźwień nie przyjmą człowieka głęboko nieprzytomnego. Musi z nimi porozmawiać. Może bełkotliwie, przeklinając itd., ale musi być choć trochę świadomy. Musi być z nim kontakt. Poza tym to, iż nie ma widocznych obrażeń zewnętrznych, nie oznacza, iż nic mu się nie stało. Może na pierwszy rzut oka wyglądać na zdrowego, a za godzinę zacznie umierać. To się niestety zdarza. Niedawno mieliśmy młodego, 19-letniego pacjenta, który, zanim do nas trafił, wypił butelkę wódki „z gwinta”. Najwidoczniej chciał „przykozaczyć”. Nie przeżył. Nie udało się go uratować.
Bo pamiętajmy, iż odporność na alkohol jest zindywidualizowana. Ilość promili nie determinuje jednoznacznie tego, co się może wydarzyć. Zdarza się, iż przywożą do nas ludzi, którzy mają 6-7 promili. Myślę, iż przeciętny człowiek by tego nie przeżył. Wypicie gwałtownie półlitrowej flaszki 40-procentowej wódki daje w krótkim czasie średnio 2,7 promila. Tak więc 5,4 promila będzie o wypiciu litrowej flaszki, choć tak się tego oczywiście jeden do jednego nie przelicza. Ale w takim razie proszę sobie wyobrazić tego, który ma 7 promili.
Ale skoro taki człowiek żyje, to znaczy, iż pewnie pije alkohol cały czas i organizm już się przystosował. Stąd taki wysokie jego stężenie.
Zgadza się. I to jest prawdopodobnie narastające stężenie. Bo powiedzmy sobie szczerze: wypicie dwóch butelek wódki z gwinta może zabić. To koszmar, iż coś takiego ludziom w ogóle do głowy przychodzi.

SOR przy ulicy Lindleya w WarszawiePiotr Halicki / Onet
Rozumiem, iż tacy ludzie, upojeni alkoholem do nieprzytomności, przyjeżdżają na SOR po prostu na odtrucie, tak?
Tak. Mechanizmy kompensacyjne są zróżnicowane. Organizm od razu uruchamia różne procesy, które mają np. zmniejszyć kwasicę. To, w jaki sposób my się odtruwamy wewnętrznie, zależy od możliwości organizmu. Najwidoczniej ten wspomniany 19-latek miał kiepskie, bo nie zadziałały. Tacy upojeni alkoholem pacjenci są toksyczni dla otoczenia, absorbujący ponadstandardowo, destabilizujący personel i innych chorych, bo są irytujący ze swoim zachowaniem, pomysłami i opowiastkami, którymi nas raczą.
Czy pacjenci przyjeżdżający na odtrucie to największa grupa z tych będących pod wpływem alkoholu?
Nie do końca, bo pamiętajmy, iż upojeniu alkoholowemu towarzyszą często choroby. Np. spożywanie alkoholu gwałtownie pogarsza przebieg cukrzycy, którą człowiek lekceważy, pijąc i nie biorąc insuliny. Taki chory przyjeżdża tu w stanie zagrażającym życiu. Jest upojony, ale zarazem umierający. Towarzyszą też temu urazy. Raz, iż mogą one być efektem pomysłów, które na trzeźwo by nam do głowy nie przyszły. Np. na trzeźwo trzy osoby nie będą zasuwać na jednej hulajnodze, bo wystarczy byle nierówność i taki pojazd się wywraca. Ale po pijanemu już tak. I potem trafiają na SOR. Co ciekawe, zawsze słyszę od takich pacjentów, iż wypił „tylko dwa piwka”. Jestem na to wręcz uczulony. Widać, iż człowiek pijany w sztok, ale zawsze są te mityczne „dwa piwa”.
„To dla Warszawy jest obszar wstydu”
Z jakimi urazami najczęściej przyjeżdżają pacjenci po alkoholu?
Najczęściej są to urazy głowy, ale też złamania kostne. Fakt, iż wypadki drogowe zawsze się będą zdarzać. Ale już takie atypowe obrażenia, najbardziej niepotrzebne, które nie musiały się wydarzyć, to są efekty bójek po pijaku. zwykle w niedzielę po południu pojawia się na SOR-ze cały szpaler zdiagnozowanych po całym województwie pacjentów, którzy mają połamaną twarzoczaszkę. My jesteśmy ośrodkiem referencyjnym, mamy chirurgię twarzoszczękową, więc przyjeżdżają do nas na konsultację ci, którzy wytrzeźwieli już po sobotnich imprezach, ale czują, iż przez cały czas szczęka ich boli po nocnej bójce.
No właśnie, kiedy adekwatnie najwięcej takich pacjentów pojawia się na SOR-ze? W weekendy?
Zdecydowanie tak. I to zarówno w nocy, jak i już po nocy, w ciągu dnia, jak właśnie ci po bójkach. Trzeba jednak zaznaczyć, co mnie akurat wyjątkowo porusza, iż mamy też kategorię pacjentów pośrednio związanych z alkoholem. To są najczęściej przyzwoici ludzie, pobici przez bandytów, którzy być może nie stanęliby na ich drodze, gdyby w nocy nie mogli kupić tego alkoholu, by wypić gdzieś w bramie. Może siedzieliby w restauracji, gdzie jest trudniej powodować bójki, bo od razu wzywana jest policja. A tak, by zredukować swój poziom agresji, postanowili wyładować się na Bogu ducha winnym człowieku.
Który znalazł się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie…
Dokładnie. To są więc np. ludzie wracający spokojnie do domu z jakiejś imprezy czy z kina, a więc także często zupełnie trzeźwi, którzy po prostu mieli pecha i spotkali takich delikwentów, którzy się napili i szukają teraz, kogo tu poturbować. Z tym jest mi się najtrudniej się pogodzić, bo to się nie powinno dziać i powinno być więcej policji, by temu przeciwdziałać. To jest duży problem, może nie tyle ilościowo, co — przynajmniej dla mnie — mentalnie nie do przeskoczenia. To dla Warszawy jest obszar wstydu.
Byłem na urlopie w Stambule i tam się po prostu takie rzeczy nie dzieją. W każdej restauracji można sobie zamówić alkohol, podobnie jak w hotelach, ale nie widziałem ludzi bijących się, zataczających się i agresywnych przez alkohol. Czemu u nas tak nie może być? Tymczasem w Warszawie strach się przejść taką ulicą Mazowiecką w nocy. Śródmieście robi się takie, iż lepiej zamówić taksówkę pod samą restaurację, by wrócić bezpiecznie do domu, bo widząc, co się dzieje na SOR-ze, wolę nie ryzykować nocnych spacerów. Bo po co grać w rosyjską ruletkę.
„W przypadkach najbardziej drastycznych wzywamy policję”
Czy pan musi zatrudniać dodatkowe osoby w związku z tym, iż w weekendy pojawiają się tacy agresywni pijani pacjenci? Nie mówię tylko o lekarzach i pielęgniarkach, ale np. ochroniarzach.
Ochroniarz u nas jest. Musi być. o ile chodzi o personel medyczny, to bardzo chętnie zatrudniłbym dodatkowych ludzi, ale nie ma chętnych. I to nie jest kwestia pieniądza, tylko pola ryzyka. Zupełnie inaczej leczy się pacjenta, którego w nocy zaczęła boleć nerka, a zupełnie inaczej takiego agresywnego, który się awanturuje, trzeba go unieruchamiać, przytrzymywać. I taki pacjent rzeczywiście absorbuje więcej osób.
Czy w takich przypadkach przy unieruchamianiu pomagają też ratownicy z karetki?
Tak, oczywiście, a w przypadkach takich najbardziej drastycznych wzywamy choćby policję.
Czyli już plus cztery dodatkowe osoby, nie licząc samego personelu…
I jeszcze potem, w przypadku unieruchomienia czterokończynowego, które się stosuje, trzeba wypełnić dodatkowo bodaj 8-stronicowy dokument. Napisać, co się stało, jak, dlaczego. Trzeba podać powody, dla których pacjent został unieruchomiony, bo są pewne przepisy, które na to nie pozwalają.

SOR przy ul. Lindleya w WarszawiePiotr Halicki / Onet
Rozumiem, iż też dopiero wtedy można sprawdzić, jakie stężenie alkoholu w organizmie ma taki pacjent. Czy na SOR-ze zawsze to jest sprawdzane?
Tak, ale robimy to przede wszystkim dlatego, iż człowiek w różnych stanach chorobowych może sprawiać wrażenie osoby będącej pod wpływem alkoholu. Takich pomyłek w przeszłości było sporo. I pewnie jeszcze będzie. Jak widzimy człowieka zataczającego się, bełkoczącego, to często uznajemy, iż jest pijany i idziemy dalej. A to mogą być różne zaburzenia metaboliczne albo pourazowe — może uderzył się w głowę i ma krwawienie śródczaszkowe. Dlatego się zatacza. Musimy mieć więc pewność, by go adekwatnie zdiagnozować.
Ale też, o ile nakłada się upojenie i choroba, to musimy wiedzieć, ile tego alkoholu jest w organizmie. Niby wiem, jak wygląda człowiek z połówką promila, a jak taki z ponad dwoma, ale wolę mieć pewność. o ile tych promili nie jest dużo, a pacjent jest nieprzytomny, to jest dla mnie informacja, iż muszę szukać czegoś innego, prawdopodobnie dużo bardziej poważnego.
„Hulajnogi to nasza zmora. Są wyjątkowo urazogenne”
Kim jest taki standardowy pacjent, który trafia po pijanemu na SOR? To częściej młodzi ludzie czy starsi? Mężczyźni czy kobiety? Czy to ludzie bezdomni, czy wprost przeciwnie — dobrze sytuowani?
Zdecydowanie częściej trafiają do nas pijani mężczyźni niż kobiety, choć one również się zdarzają. Rzadziej też trafiają do nas ludzie z tych wyższych sfer społecznych, choć tu również są wyjątki. Dlatego, iż oni nie piją po bramach, bo boją się, iż np. zgarnie ich policja i będzie wstyd. Piją w domach albo restauracjach, ale pilnują, żeby wypić tyle, by na własnych nogach wejść do taksówki i potem z niej wyjść. Choć zdarzają się też ludzie z tych wyżyn społecznych, wykonujący zawody zaufania publicznego, którym coś się stało w domu — po alkoholu potknął się, spadł ze schodów, coś złamał itd. A proszę mi wierzyć, iż im też czasem naprawdę głupie rzeczy przychodzą do głowy.
Na SOR przyjeżdża też dużo pijanej młodzieży. Takiej niedobrej i agresywnej niestety. Jest też sporo bezdomnych. Oni z kolei są zwykle spokojni, nie wszczynają awantur, ale z nimi są inne problemy, bardziej związane z higieną — trzeba ich myć, przebierać. Generalnie na SOR-ze jest jedna wielka przeglądówka społeczna. Oczywiście zdarzają się też cudzoziemcy, bo po prostu jest ich w Polsce coraz więcej. Oni również jeżdżą po pijanemu na hulajnogach i się wywracają.
Często wspomina pan o hulajnogach. To szczególny problem?
To nasza zmora. Jeżdżenie na hulajnogach jest wyjątkowo urazogenne, a na dodatek pojawiają się zgony. Przy 50 kilometrach na godzinę, bo niektóre rozwijają takie prędkości, uderzenie w drzewo czy słup to jest dramat.
Lekarze jednego z SOR-ów w Krakowie, gdzie od ponad dwóch lat obowiązuje już nocny zakaz sprzedaży alkoholu w sklepach i na stacjach paliw, wyliczyli, iż po jego wprowadzeniu odsetek osób, które w stanie zagrożenia zdrowia i życia po upiciu się alkoholem trafiały do nich, uległ zmniejszeniu o około 30 proc. Myśli pan, iż też tak się stanie, gdy takie ograniczenie zacznie obowiązywać w Warszawie?
Nie mam żadnych wątpliwości, iż to zmniejszy liczbę naszych pacjentów i odciąży nas, jak również policję, która będzie mogła w tym czasie przeprowadzać interwencje w innych sprawach i skuteczniej dbać o bezpieczeństwo. Odciąży to także mentalnie i psychicznie ten personel, zmęczony awanturami, zwyzywany. Myślę, iż zmniejszenie liczby pijanych pacjentów o jedną trzecią jest możliwe. Teraz to działa tak: siedzą ludzie w jakimś pubie, piją piwo czy wódkę, i część tej ekipy idzie dalej. Alkohol mogą kupić teraz na każdym kroku, co chwilę jest sklep nocny albo stacja paliw, więc kupują go i „dopijają się” w bramach.
Część ludzi jednak kupuje też alkohol i „dopija się” w domu.
No tak, ale do domu pójdą ci, którzy mieszkają gdzieś w Śródmieściu albo blisko centrum. A o ile ktoś przyjechał tu z Białołęki, to już w centrum upije się do końca. Dlatego sądzę, iż o ile nie będzie mógł już kupić nigdzie alkoholu, to przynajmniej te weekendowe interwencje dramatycznie się zmniejszą. Może choćby więcej niż o te 30 proc. Choć pytanie, jak to było liczone. Czy chodzi o same interwencje związane wprost z alkoholem? Czy liczone były też te skutki pośrednie, czyli te osoby pobite albo w które wjechał ktoś pijany hulajnogą? Te pośrednie skutki wymykają się statystykom, podobnie jak fakt, iż gdzieś nie ma karetki albo przyjechała później. To już zupełnie niemierzalne.
„Małpka, dwie bułki i piwo to standardowy zestaw”
Rozumiem, iż pan popiera wprowadzenie ograniczenia sprzedaży alkoholu w nocy w sklepach i na stacjach paliw?
Tak, jestem zdecydowanie za. Nie mam wątpliwości, iż to będzie duże odciążenie dla służby zdrowia, ale także dla nas wszystkich. Pamiętajmy, iż ludzie, którzy robią sobie krzywdę po alkoholu albo robi ją im ktoś pijany, często z listy osób produktywnych zawodowo trafiają na nasze utrzymanie np. przez kalectwo. To jest też często tragedia osobista. Młody człowiek w grupie nie zawsze wie, co czyni — „jest sklep, to idziemy i pijemy dalej”. Utrudnienie kupna alkoholu w godzinach nocnych może więc przeciwdziałać dramatom wielu młodych osób, które miały przed sobą całe życie, ale zmieniło się to przez grupę delikwentów, którzy po godz. 23 postanowili napić się na Marszałkowskiej.
Myśli pan, iż jak taki młody człowiek nie będzie mógł kupić alkoholu po 22, to pójdzie do domu i nie zrobi niczego głupiego?
Jest taka szansa. I iż zmieni się może ta kultura picia. Bo jak trzeba gdzieś pójść, poszukać, kombinować, to już jest cała eskapada. Ja mam liberalne podejście do alkoholu, uważam, iż powinno się pozwolić ludziom robić, co chcą. Ale są jednocześnie obszary, w których to liberalne podejście nie powinno mieć miejsca. Uruchamia bowiem u nas coś, z czego nie zdajemy sobie sprawy. Bo tych punktów sprzedaży alkoholu w nocy jest bardzo dużo.
Jak wyliczyło miasto, w sumie jest ich w Warszawie około 370.
No właśnie. One muszą ze sobą konkurować. Bo nie oszukujmy się, pewnie na sprzedaży alkoholu mają większość swoich obrotów, bo raczej nie na chlebie. o ile więc muszą konkurować, to muszą być agresywni w reklamie. Czyli epatować tym alkoholem na każdym kroku, żeby przyciągnąć klienta. To jest też gotowość do łamania reguł np. sprzedaży alkoholu osobom poniżej określonego wieku. Pewnie jak nikt nie widzi, to sprzedają. Bo to jest pieniądz. o ile więc tych punktów będzie mniej, to po co mają się reklamować. Może więc ten wzajemnie wspomagający się proces epatowania alkoholem na każdym kroku zniknie. A już sprzedaż alkoholu na stacjach paliw to wyjątkowy paradoks. „Kierowco, bądź trzeźwy za kierownicą”, ale tutaj proszę, możesz kupić „małpki”, od których aż półki się uginają.
Uważa pan, iż nie powinno się w ogóle sprzedawać alkoholu na stacjach paliw? Ani w dzień, ani w nocy?
Tak. Tak uważam. A podnoszenie wolności jako argumentu do sprzedaży alkoholu każdemu i wszędzie, to cyniczne czerpanie zysków właśnie w związku ze zniewoleniem człowieka. Bo często kupują go ludzie, którzy nie są w stanie sobie powiedzieć „dość” i sami nie radzą sobie z własnym życiem. Ten argument jest więc kłamliwy i bałamutny.
Kiedy jeździłem w swoim czasie w pogotowiu w jednej z podwarszawskich miejscowości, mieliśmy naprzeciwko naszej stacji sklep spożywczy. Następny był daleko od nas. Często więc tam bywałem, by kupić coś na śniadanie albo zrobić zakupy na całodniowy dyżur. Trzeba było jednak wyczekać, aż zaopatrzą się tam pracownicy trzech dużych budów w okolicy. „Małpka”, dwie bułki i piwo — to był standardowy zestaw większości z nich. I potem szli do pracy. Właściciel sklepu mówił, iż ma z tego największy obrót. Zwłaszcza iż po pracy jeszcze wracali po więcej. Tak więc naprawdę mamy w Polsce ogromny problem z alkoholem. Każdy krok do jego rozwiązania jest dobrym krokiem.
***
Tekst powstał w ramach akcji #PrawdziwaCenaAlkoholu organizowanej przez Ringier Axel Springer Polska. Jej celem jest zwiększenie świadomości społecznej oraz zwrócenie uwagi klasy politycznej na poważne skutki nadmiernego spożycia alkoholu w Polsce.
Los 17-letniego Szymona to bolesny przykład prawdziwej ceny alkoholu — chłopak przez całe życie walczy z niepełnosprawnością, której można było uniknąć. Fundacja Faktu prowadzi zbiórkę na jego leczenie i codzienne potrzeby. Pomóc można wpłacając darowiznę przez FundacjaFaktu.pl (zakładka „Chcę pomóc”) lub na konto 44 1240 6292 1111 0010 7095 3236 z dopiskiem SERCE.
CZYTAJ WIĘCEJ: Urodził się jako zdrowy chłopiec, dziś nie mówi i nie chodzi. Szymon i jego babcia toczą dramatyczną walkę