Kiedy świętowanie musiało ustąpić miejsca żałobie

na-sciezkach-codziennosci.blogspot.com 5 dni temu
Są takie dni w kalendarzu, które nie powinny się wydarzyć. Jednym z nich, w moim osobistym subiektywnym rankingu, jest 1 września 2004 roku, kiedy Czeczeni napadli na Rosję. Uderzyli jednak nie w wojsko, ale w najbardziej bezbronne istoty, jakimi są dzieci. A wszystko działo się w niezwykle radosnym dniu, jakim w Rosji jest rozpoczęcie roku szkolnego. W tym uroczystym dniu całe rodziny biorą udział w akademiach szkolnych. Nie inaczej było w Biesłanie. Cel ataku był taktyczny i przemyślany - duża liczba osób w jednym miejscu, zresztą któż mógł przypuszczać, iż ktoś będzie chciał zrobić krzywdę dzieciom. Zresztą w wojnach biorą udział żołnierze, a nie cywile. Trzy pierwsze dni września pokazały, jak bardzo wszyscy byli w błędzie, śmiech zamienił się w łzy, a radosne świętowanie musiało ustąpić miejsca żałobie.

Z Władykaukazu, miasta będącego stolicą Osetii Północnej (niewielkiej, autonomicznej republiki należącej do Federacji Rosyjskiej i rozłożonej na północnych stokach Kaukazu) do Biesłanu jest tylko pół godziny drogi tzw. marszrutką, czyli lokalnym busem. Gdyby nie wydarzenia z września 2004 roku, nazwa tego małego miasteczka nic by nie mówiła, a ono samo byłoby raczej anonimowe. Jednak wpisy w wyłożonej w miejscowej szkole księdze gości świadczą, iż przyjeżdżają do niego ludzie z najodleglejszych terenów Rosji - aby złożyć kwiaty, pomilczeć, czy też pomodlić się. Nikt nie musi się tłumaczyć, po co tutaj przyjechał.
W Biesłanie nie ma chyba rodziny, która nie straciła by kogoś bliskiego w tamtym ataku. W miejscu tragedii panuje kompletna cisza, przerywana dalekimi odgłosami ulicy. Zaskakiwać może to, iż do ruin szkoły, jak i do dawnej sali gimnastycznej można wejść bez żadnych problemów. To właśnie tam przez trzy dni przebywało w nieludzkich warunkach ponad tysiąc ludzi.
Szukając przyczyn (ale nie usprawiedliwień) tego, co stało się dwadzieścia lat temu w Biesłanie, trzeba cofnąć się do grudnia 1994 roku, kiedy to armia rosyjska pierwszy raz zaatakowała stolicę Czeczeni, Grozny. Czeczenia była kaukaską republiką, wchodzącą w terytorium Federacji Rosyjskiej, a jednak od kilku lat już niepodległej.
Można też sięgnąć dużo głębiej, aż do niepodległościowych dążeń Czeczenów w XIX wieku, kiedy to pod przywództwem imana Szamila na Kaukazie założyli swoje własne państwo. niedługo jednak upadło - Rosja podbiła te ziemie, odbierając wolność dumnym góralom. Następnie, w XX wiek, Czeczenów spotkała kolejna katastrofa - po wybuchu II wojny światowej postawili opór poprzez wzniecenie powstania. W odpowiedzi Stalin deportował ich do Azji Środkowej. Na Kaukaz Czeczeni powrócili po śmierci dyktatora.
Po rozpadzie Sowietów, w wielu miejscach Rosji zawrzało. Wiele małych narodów wzięło sobie słowa Borysa Jelcyna z 1990 r.: "Bierzcie tyle niepodległości, ile zdołacie strawić". Czeczeni wzięli tą niepodległość już w 1991 r.
Niestety, krótko się nią nacieszyli. Rosja zaatakowała ich w 1994 roku, zaczynając konflikt znany jako wojna czeczeńska. Trwała ona dwa lata i zakończyła się chwilowym zwycięstwem Czeczenów, którzy wymusili rozejm. Bez wątpienia przyczynił się do tego czeczeński komendant Szamil Basajew, napadając na szpital w rosyjskim Budionnowsku, w którym wziął aż 1500 zakładników. Po rozmowie z premierem Rosji uzyskał zgodę na zawieszenie działań wojennych, po czym spokojnie odjechał.
Rozejm ten nie trwał jednak długo. Druga wojna czeczeńska zaczęła się w 1999 roku i trwała dekadę. Rosjanie wyciągnęli wnioski z pierwszej wojny - byli lepiej przygotowani, bardziej zdeterminowani i brutalni. Stosowali chociażby taktykę spalonej ziemi (jest to stosowany od starożytności sposób prowadzeni działań wojennych, który polegał na niszczeniu wszystkiego, co może przydać się drugiej stronie, w tej chwili zakazany przez Konwencje Genewskie). Pozbawili też życia kilka tysięcy ludzi. Po krótkim etapie regularnych działań, Czeczeni przeszli do zamachów i akcji partyzanckich. Im okrutniej postępowali Rosjanie, tym bardziej radykalizował się ich wróg uderzając w Rosjan, także w cywilów.
Rok 2004 obfitował w tego typu wydarzenia. W lutym w zamachu na moskiewskie metro ginie 41 osób. W czerwcu w Nazraniu umiera niemal 100 osób. Nad Tułą i Rostowem eksplodują samoloty. Ostatniego dnia sierpnia ponownie przeprowadzony zostaje zamach w moskiewskim metrze, w którym umiera kilkanaście osób. Ale żadna z tych akcji nie przybliża Czeczenów ani do końca wojny, ani do uzyskania niepodległości. Wręcz przeciwnie, w atmosferze po zamachach na USA z 11 września 2001 r. władzom na Kremlu łatwiej jest przedstawić swoje działania w Czeczeni jako "walkę z terrorem".
1 września 2004 roku, tuż po godzinie ósmej rano, ulice Biesłanu zapełniły się od rodzin z dziećmi. Wszyscy szli do szkoły nr 1. Słońce przypiekało, dlatego uroczyste rozpoczęcie roku szkolnego zostało przełożone z dziesiątej na dziewiątą. Dziewczęta ubrane są w obowiązkowe plisowane spódniczki, we włosy mają wpięte białe kokardy. Chłopcy kroczą w schludnych garniturkach.
W tym samym czasie, w okolicy inguskiej miejscowości Psedak (Biesłan leży blisko granicy z Inguszetią) z obozu partyzantów wyjeżdżają dwie ciężarówki. Znajduje się w nich 33-osobowy oddział złożony z Czeczenów i Inguszów. Dowodził nimi 31-letni Rusłan Kuczbarow, Ingusz. W tej grupie są dwie "czarne wdowy" - kobiety w pasach szahida. Świat o nich usłyszał w 2002 roku, w czasie ataków Czeczenów na teatr na moskiewskiej Dubrowce. Wzięli wtedy niemal tysiąc zakładników, widzów musicalu "Nord-Ost", a atak rosyjskich sił specjalnych spowodował śmierć nie tylko terrorystów, ale i ponad setki widzów. Wśród napastników były też kobiety, wdowy, które nieraz straciły całe rodziny. Dla nich była to forma osobistej zemsty.
Auta z partyzantami kluczą między polnymi drogami. W końcu trafiają na jednoosobowy posterunek milicji. Kuczbarow porywa milicjanta wraz z jego ładą.
Wróćmy teraz na szkolny plac, na którym zgromadziło się ponad 1200 osób. Zaczęła się uroczystość. Dziesięć minut później na teren szkoły wjeżdżają auta z terrorystami. Serie prują w niebo, wybucha panika. Napastnicy zaganiają ludzi do budynku szkoły. Z zamieszania korzysta porwany milicjant i ucieka. Udaje się to także 50 innym osobom.
Wśród zakładników są uczniowie (dzieci w wieku od 6 do 18 lat), rodzice i nauczyciele. Ale są i maluchy - cztery miejskie przedszkola są remontowane, więc wielu rodziców zabrało ze sobą także młodsze dzieci.
Przerażonych ludzi stłoczono głównie w szkolnej sali gimnastycznej. Jest ich jednak tak dużo, iż część jest trzymana w salach lekcyjnych, a choćby w łazienkach. Terroryści zainstalowali kamery przemysłowe, aby mieć kontrolę nad otoczeniem. Wyładowują też z ciężarówki broń: karabinki szturmowe, cztery manualne karabiny maszynowe, granatniki przeciwpancerne. Mają ze sobą również maski przeciwgazowe. To na wypadek, gdyby Rosjanie użyli gazu, tak jak dwa lata temu. Z tego powodu zginęło tam ponad 130 zakładników.
Ten chłopiec to 10-letni wówczas Wiktor. Udało mu się przeżyć
Później będą krążyć plotki, iż napastnicy mieli zapas broni w szkole, który ukryli podczas jej wakacyjnego remontu. Społeczność miasta nigdy nie pozbyła się podejrzeń wobec dyrektorki szkoły oskarżając ją, iż miała coś wspólnego z atakiem. Zaszczuta kobieta wyprowadziła się z miasta.
Napastnicy zaminowują szkołę, przy wejściach, w korytarzach i w sali gimnastycznej na rozciągniętych kablach instalują ładunki. Ocalała kobieta po latach będzie wspominać, jak przez trzy długie dni wpatrywała się w odklejający się od taśmy ładunek zwisający nad jej głową. Terroryści każą mówić zakładnikom wyłącznie po rosyjsku. Kiedy jeden z ojców uspokaja dzieci w języku ostyjskim - zostaje zabity.
Rosyjskie władze zaczynają reagować. Na miejsce dociera grupa operacyjna FSB z Władykaukazu oraz jednostki z Chankały, Jessentuków i Moskwy, które otoczyły szkołę. O jedenastej jej budynek opuściła jedna z zakładniczek. Niosła kartkę z numerem telefonu i informację, iż napastnicy chcą rozmawiać z prezydentami Inguszetii oraz Osetti Północnej, a także ze znanym w Rosji chirurgiem dziecięcym, Leonidem Roszalem, który pośredniczył w negocjacjach na Dubrowce.
W okolicy szkoły zbierają się mieszkańcy Biesłanu. W mężczyznach buzuje złość, kobiety zanoszą się płaczem.
Po godzinie szesnastej w budynku dochodzi do eksplozji. To jeden z napastników przez przypadek wysadził się w powietrze. Powoduje to wybuch agresji wśród reszty - zabijają 21 ludzi, a ich ciała wyrzucają przez okna. W celu podsycenia strachu mówią zakładnikom umieszczonym w sali gimnastycznej, iż strzelano do nich z rosyjskiego czołgu (Rosjanie rzeczywiście ściągnęli T-72).
W pomieszczeniu panuje duchota, najmłodsi płaczą, wszystkim zakładnikom dokucza pragnienie. Czeczeni odmawiają dostarczenia im wody i prowiantu. Niektórzy ssali łodygi kwiatów, które przynieśli na rozpoczęcie roku szkolnego oraz własny mocz.
Wieczorem do Biesłanu przyleciał Roszal. Próbowała się tam też dostać znana z krytyki prezydenta Putina i działań Rosjan w Czeczeni dziennikarka Anna Politkowska (brała udział w negocjacjach na Dubrowce). Jednak nie doleciała, po wypiciu herbaty w samolocie trafiła do szpitala z objawami zatrucia.
2 września pierwsze migawki z Biesłanu trafiają do światowych telewizji. Każda wojna, szczególnie ta, która ciągnie się latami, w końcu powszednieje. O Czeczeni światowe media przypominały sobie, kiedy dochodzi do kolejnego zamachu. O to chodziło też ludziom, którzy zaatakowali szkołę - chcieli przypomnieć o dramacie swojego narodu. A może chcieli powtórzyć sukces z Budionnowska?
Kiedy tożsamość napastników była już znana, zaczęło pojawiać się pytanie: skąd wśród nich tyle Inguszów?
Do tego czasu w konflikcie rosyjsko-czeczeńskim trzymali się oni raczej na uboczu. Mogło tutaj chodzić o dawny spór między Osetyjczykami a Inguszami o Prigorodny rejon, owoc carskiej polityki "dziel i rządź" na XIX wiecznym Kaukazie? Po powstaniu bolszewickiej Rosji, teren ten otrzymali właśnie Ingusze. Po 1944 roku, kiedy Stalin wysiedlił do Azji Środkowej Inguszów oraz Czeczenów, osiedli tam Osetyjczycy. Po powrocie z zesłania Ingusze zaczęli upominać się o swoje ziemie. Rozpad Związku Sowieckiego spowodował rozgorzenie na nowo tego sporu oraz wybuch kilkudniowej wojny. Konflikt został stłumiony przez Rosję.
W nocy z 1 na 2 września w Nowym Jorku zebrała się Rada Bezpieczeństwa ONZ, która potępiła ten akt terrorystyczny oraz zaapelowała o uwolnienie zawodników. Amerykanie zaoferowali także pomoc Rosjanom "w dowolnej formie". W tym samym czasie w Biesłanie napastnicy, rozdrażnieni tym, iż nic się nie dzieje, pozwolili zakładnikom na kontakt z rodzinami, aby te zaczęły wywierać presję na władze.
Rankiem media rosyjskie podały, powołując się przy tym na rzecznika prezydenta Osetii Północnej, Aleksandra Dzasochowa, iż w szkole jest 354 zakładników. Jednak mieszkańcy Biesłanu byli wzburzeni - doskonale wiedzieli, iż w środku jest ponad tysiąc ludzi. Wiadomości były śledzone także przez terrorystów, którzy wykorzystywali pojawiające się informacje. Sugerowali choćby zakładnikom, iż poprzez zaniżanie ich liczby, rosyjski rząd chce rozwiązać wszystko w zbrojny sposób. Do takiego samego wniosku doszli mieszkańcy Biesłanu. Mimo wszystko pamięć o tym co się działo na Dubrowce w dalszym ciągu była świeża.
Była godzina 11, kiedy Dzasochow zadzwonił do przedstawiciela władz niepodległej Czeczeni na emigracji, Ahmeda Zakajewa. Prosi go, aby skontaktował się z ukrywającym się prezydentem Czeczeni, Asłanem Maschadowen, którego nie uznawała Rosja. Z Zakajewem skontaktowała się też Anna Politkowska.
Maschadow był świadomy, iż taki atak terrorystyczny nie podziała na korzyść sprawy czeczeńskiej i gotów był podjąć mediacje. Zadeklarował też przyjazd do Biesłanu, jednak Rosjanie nie byli tym zainteresowani. Potem Moskwa będzie obarczać Maschadowa winą za to, co się stało, choć tak adekwatnie potępił on ten atak. 17 września odpowiedzialność za to, co się stało wziął na siebie Basejew. Wtedy Maschadow wydał oświadczenie, w którym nazwał całą akcję "bluźnierstwem niemającym usprawiedliwienia".
Po godzinie szesnastej w szkole pojawił się były prezydent Inguszetii, Rusłan Auszew. Był on jedyną osobą, która negocjowała z oprawcami twarzą w twarz. Nie miało to jednak wpływu na postawę Kuczbarowa i jego ludzi. W dalszym ciągu odmawiali dostarczenia przetrzymywanym ludziom jedzenia i wody. Poszli jednak na małe ustępstwo wypuszczając 26 matek z najmłodszymi dziećmi. Ale nie wszyscy korzystają z tego przywileju - jedna z kobiet oddała swoje niemowlę innej matce i została ze swoją dziewięcioletnią córką na sali. Jak się potem okaże, ofiarna matka zginie podczas szturmu.
Auszew otrzymał kartkę z żądaniami, które obejmowały m.in. wycofanie wojsk rosyjskich z Czeczeni i uznanie niepodległości państwa. Po jego wyjściu sytuacja w szkole znacznie się pogorszyła. Zakładnicy zaczynali mdleć, a w powietrzu unosiła się coraz silniejsza woń odchodów.
Trzeciego dnia zakładnicy byli już wyczerpani. M.in. pojawiają się problemy wśród chorych na cukrzycę, szczególnie wśród najmłodszych. W tym czasie w miejskim domu kultury doktor Roszal spotkał się z mieszkańcami Biesłanu. Próbował ich uspokajać twierdząc, iż dzieci potrafią wytrzymać bez jedzenia bardzo wiele dni. Z czasem rodziny ofiar krytykował go za te słowa.
Około godziny jedenastej terroryści wyrazili zgodę na zabranie zwłok tych zakładników, którzy zostali zabici pierwszego dnia. Przed godziną trzynastą pod szkołę podjechało auto i czterech sanitariuszy zaczęło znosić ciała.
Nagle, o godzinie 13.03, a następnie minutę później, salą gimnastyczną wstrząsnęły wybuchy. Do dzisiaj nie ma pewności, czym były spowodowane. Oficjalnie mówi się, iż do eksplozji doszło w szkole. Jest jednak inna wersja mówiące, iż broni użyli żołnierze z jednostki antyterrorystycznej Alfa, którzy byli rozmieszczeni m.in. na dachu budynku naprzeciwko szkoły. Jedna z tych eksplozji spowodowała zawalenie się dachu w sali gimnastycznej. Druga zrobiła wyrwę w ścianie, przez którą zaczęli uciekać półnadzy i oszołomieni zakładnicy. Wyskakiwali też przez okna. Terroryści zaczęli do nich strzelać. Rosjanie odpowiedzieli tym samym, przez co dzieci, rodzice i nauczyciele dostali się w krzyżowy ogień.
Zapanował chaos. W wymianę ognia włączyli się uzbrojeni mieszkańcy. Sala gimnastyczna płonęła, topiły się plastikowe panele sufitu. Brakowało karetek, nie było wystarczającej ilości noszy, a ciężko ranne osoby odwożono prywatnymi samochodami do szpitala we Władykaukazie. Rosyjskie jednostki miały problem ze szturmowaniem szkoły, ponieważ terroryści tworzyli żywe tarcze z zakładników. Akcję utrudniały kurz i pył. Odbijanie zakładników było niemal samobójstwem - obie strony strzelały do siebie z odległości kilku metrów. Tę drogę śmierci, biegnącą przez szkolne sale i korytarze, oznaczają tabliczki informujące, kto i gdzie zginął.
Około osiemnastej ocaleni zakładnicy byli już wolni.
Według oficjalnych danych w Biesłanie zginęły wtedy 334 osoby, w tym 186 dzieci. Około 800 osób, głównie dzieci, zostało rannych. W 66 rodzinach zmarło od dwóch do sześciu osób, zaś aż 17 dzieci zostało sierotami. Dla porównania, w czasie II wojny światowej na frontach życie straciło 357 mieszkańców Biesłanu. Zginęli niemal wszyscy oprawcy. Na pewno przeżył 24-letni Nurpasza Kułajew, który aktualnie odsiaduje dożywocie. Przypuszcza się jednak, iż oprócz niego przeżyli też inni, ci, którzy skorzystali z chaosu i uciekli. Pewne jest to, iż Kułajew i jego towarzysze sprawili, iż po tragedii w Biesłanie z idei niepodległościowego zrywu Czeczenów wiele nie zostało, stracili oni też wielu sympatyków rozsianych po świecie.
Po 4 września 2004 roku na polu pod miastem powstało nietypowe miejsce - cmentarz dla tych, którzy umarli tego samego dnia. Koparka pracowała niemal bez przerwy, ponieważ codziennie przybywało ciał wracających po sekcjach zwłok. Powstały trzy 150-metrowe rzędy mogił, podzielonych na trzy bloki. Z brązowego marmuru wykonano identyczne nagrobki dla zmarłych. Swoje miejsce upamiętnienia ma tam też dziesięciu żołnierzy rosyjskich sił specjalnych, którzy zginęli podczas akcji.
Drzewo Żalu
Po latach utworzono nowy cmentarz, noszący nazwę Miasta Aniołów. Nekropolię ulokowano obok starego cmentarza, na którym brakowało już miejsca. Nie ma chwili, aby kogoś na nim nie było. W alejkach i przy nagrobkach widać głównie kobiety. Siedzą w milczeniu przed grobami, albo je porządkują. Na większości mogił leżą zabawki. Na cmentarzu uwagę przyciąga pomnik noszący wymowną nazwę Drzewo Żalu. Symbolizuje ono dusze dzieci, które przybrały postać aniołów.
Oprócz prokuratury śledztwa w sprawie Biesłanu prowadziło kilka komisji. Do dziś stowarzyszenia Matki Biesłanu i Głos Biesłanu podważają ich ustalenia. Najpoważniejsze zarzuty dotyczą braku negocjacji z napastnikami, organizacji szturmu oraz przypuszczenia, iż masakrę mogło spowodować nieudolne lub przypadkowe rozpoczęcie działań przez stronę rosyjską. Również większość ekspertów zajmujących się terroryzmem negatywnie oceniała działania rosyjskich służb.
W 2017 roku Europejski Trybunał Praw Człowieka nakazał Rosji wypłatę niemal 3 mln euro odszkodowania dla rodzin ofiar Biesłanu.
Kiedyś oglądałam dwa filmy dokumentalne: "Dzieci Biesłanu" oraz "Dzieci Biesłanu - pięć lat później" reżyserii Ewy Ewart. Zawierają wstrząsające wspomnienia dzieci, które przeżyły. Jednak najbardziej wstrząsa w nich widok wypalonej sali gimnastycznej ze szkieletami koszy do koszykówki oraz prawosławnym krzyżem na środku. Na ścianach rozwieszono zdjęcia tych, którzy zginęli wraz z datami ich urodzenia. Niektórzy byli w moim wieku, jednak dużo więcej dzieci było młodszych ode mnie. Pod ścianami zostawione były pluszaki oraz butelki z wodą nawiązujących do pragnienia odczuwanego przez stłoczonych w pomieszczeniach ludzi. Małych i dużych. Szkoła stała się swoistym sanktuarium, miejscem wiecznej pamięci o tych, którzy zginęli w tym bezsensownym zamachu. Każdego dnia przypomina innym o pamiętnym rozpoczęciu roku szkolnego, które na zawsze zmieniło oblicze tego spokojnego miasta.
Idź do oryginalnego materiału