Przez media przetaczają się co jakiś czas głośne historie osób pozostających w śpiączce, często w stanie minimalnej świadomości, których życie podtrzymywane jest przy użyciu aparatury dostarczającej pożywienie.
W pewnym momencie lekarze, bioetycy, sędziowie, a nieraz choćby i członkowie rodziny, orzekają, iż należy zaniechać dalszego odżywiania takich pacjentów i „pozwolić im odejść”. Bywa i tak, iż najbliżsi nie są zgodni co do losu chorego i część rodziny zamierza walczyć o jego życie. Sprawą zajmują się wtedy prawnicy, a sądowa batalia rozgrywa się na oczach opinii publicznej.
Nasza redakcja „Warto rozmawiać” poświęcała tego rodzaju dramatom wiele uwagi. Pamiętamy dyskusje o Terri Schiavo (2005), sprawy małego Alfiego Evansa (2018) czy Vincenta Lamberta (2019), który po wypadku na motocyklu przykuty był do łóżka. Głośnym przypadkiem 12-latka z Anglii, Archiego Battersbee (2022), nie zdążyliśmy się już zająć, bo „Warto rozmawiać” zniknęło z anteny TVP.
Wszystkie wspomniane historie zakończyły się śmiercią pacjentów.
Nadzieja, wiara i miłość
Historia Oli Janczarskiej, córki aktorki Ewy Błaszczyk, jest tu wyjątkowym przykładem, iż można inaczej. Pokazuje w praktyce wiarę, nadzieję i miłość. Dowodzi, jak codzienny trud trwającej już trzecią dekadę opieki motywowany jest nadzieją, iż nauka z czasem znajdzie sposób, by odtworzyć niedziałające połączenia nerwowe i przywrócić pacjentkę do normalnego funkcjonowania.
Niestety w większości przypadków pacjenci nie mają tyle szczęścia co Ola. Decyzje lekarzy o odłączeniu chorych od aparatury dostarczającej pożywienie, potwierdzane często przez sądy, a w przypadku Vincenta Lamberta choćby przez Europejski Trybunał Praw Człowieka, przedstawia się zwykle jako akt miłosierdzia.
Okrucieństwo w imię „dobra pacjenta”
A przecież odłączenie pacjentów od aparatury to nic innego jak zagłodzenie. W praktyce oznacza zgodę na śmierć zadaną z niewyobrażalnym okrucieństwem. Nic tak dosadnie nie uzmysławia nam, czym są przywoływane tak często europejskie wartości, jak właśnie te decyzje lekarzy, bioetyków i sędziów.
Czy upośledzona świadomość chorego to wystarczający powód, by go uśmiercić? Po raz kolejny powraca tu fundamentalne pytanie: co takiego się stało, iż napisana przed wiekami przysięga Hipokratesa przestała obowiązywać? Wystarczyło kilkanaście lat od rozpoczęcia bioetycznej debaty dotyczącej sztucznego odżywiania, by w prawie, teologii, filozofii, medycynie i opinii społecznej pacjentów pozostających w przewlekłym stanie wegetatywnym zaczęto postrzegać jak warzywa – istoty, których zagłodzenie jest godnym, humanitarnym, legalnym, a więc i społecznie akceptowanym rozwiązaniem. A zresztą, jak zauważył niegdyś ponuro jeden z internautów, choćby warzywa się podlewa i zapewnia im składniki odżywcze. Założenie, iż upośledzenie funkcji poznawczych unieważnia (lub radykalnie obniża) wartość ludzkiego życia, tak dalece przenika kulturę medyczną, iż setki ludzi spisano na straty zanim wyczerpano wszelkie możliwe środki pozwalające na poprawę ich stanu.
Przypomnę tu wydaną kilka lat temu w Polsce książkę Kultura śmierci. Gdy medycynie wolno szkodzić autorstwa prawnika zaangażowanego w sprawę Terri Schiavo, Wesleya J. Smitha.
Gdy medycynie wolno szkodzić
Autor, z precyzją kronikarza, opisuje zmiany, jakie od lat zachodzą w naszej kulturze. Utylitaryzm, społeczny Darwinizm i inne podobne idee mają swoje konsekwencje. Przypomina, w jaki sposób pogląd o nierównej wartości ludzkiego życia i wynikająca z tego decyzja o usunięciu (uśmierceniu) mniej wartościowych, zbędnych ludzi (i całych grup) zdeprawowały ludzkie sumienia. Smith przypomina, iż pogląd ten nie narodził się w gabinetach ideologów III Rzeszy. Autorami takiego sposobu widzenia ludzkiego życia nie są bezwzględni naziści, ale eleganccy naukowcy, wśród których są też nobliści z brytyjskich i amerykańskich uniwersytetów z początków XX w.
Po szoku, jakim była Zagłada, idee te (i idące za nimi praktyki) powróciły w nieco bardziej eleganckim opakowaniu. Smith opisuje, jak utylitarystyczna wizja ludzkiego życia, “wyprodukowana” na uniwersyteckich katedrach, wpływała na decyzje sędziów. Jak praktyka prawniczego precedensu zmieniła się w normę prawną. Autor podkreśla normotwórczą rolę nieludzkiego “prawa”, które stopniowo zamienia się w powszechny pogląd, iż co jest legalne, jest adekwatne. A ponieważ z czasem staje się społecznie akceptowalne, zaczyna oznaczać, iż jest „dobre”. Wesley unaocznia, jak w ślad za wyrokami sądów i praktyką w szpitalach (m.in. masową aborcją upośledzonych lub podejrzewanych o niepełnosprawność dzieci) kształtowała się mentalność eutanazyjna i moralność publiczna.
Wizja umierania w bólu, demencji i niedołęstwa, groźba utraty świadomości, śmierci w samotności w warunkach szpitala, z dala od bliskich – to zestaw najczęściej przytaczanych argumentów na rzecz eutanazji. Dyskusja nad warunkami jej dopuszczalności, choć ciągle trwa, nie zmienia faktu, iż eutanazja praktykowana jest w wielu krajach już od lat. W ostatni piątek holenderski rząd rozszerzył jej dopuszczalność choćby na dzieci poniżej 12. roku życia.
Społeczna odpowiedzialność?
Obecnie wdrażane są nowe, praktyczne pomysły. Skoro skutecznie wyeliminowano cierpienie nieuleczalnie chorych poprzez eliminację cierpiących (!), teraz należy – przed poddaniem pacjenta eutanazji – uzyskać zgodę na pobranie zdrowych organów do transplantacji.
Ale to nie koniec horroru. Wesley J. Smith opisuje ponure praktyki z USA i Kanady, gdzie fundusze ubezpieczeń zdrowotnych nachalnie promują eutanazję. Podaje przykłady kreowania swoistego obowiązku umierania. Dobrowolne skrócenie życia (a co za tym idzie, uchronienie funduszy od wydatków na długotrwałe i kosztowne leczenie) przedstawiane jest już nie jako wyraz altruizmu, ale wręcz pożądana postawa społecznej odpowiedzialności.
Większość tych pomysłów w Polsce brzmi jeszcze jak ponury scenariusz filmu SF. Niestety ten walec jedzie! Przekonaliśmy się już wiele razy, iż to, co niewyobrażalne, przychodziło prędzej niż można się było spodziewać.