Od dziecka "coś było ze mną nie tak". Tak to wtedy nazywano. Byłam nadwrażliwa, nerwowa, delikatna i emocjonalna. Czasem pełna energii i pomysłów, a czasem zupełnie przygaszona. Miałam swoje fazy – potrafiłam czymś się zachwycić, poświęcić temu całą siebie, a po chwili stracić zainteresowanie. Jednego dnia bawiłam się do upadłego, drugiego łapały mnie stany lękowe, byłam wycofana, zamknięta.
Pamiętam, jak raz cały dzień robiłam gadżety do "klubu", który wymyśliłam z koleżankami na przerwie. Pisałam regulamin, tworzyłam karty członkowskie, plakaty – wszystko razy kilka. A kiedy zaniosłam to do szkoły, okazało się, iż nikomu nie chce się "klubować". Mnie też nie.
Nastroje zmieniały mi się jak pogoda w górach. Ale to nie były ekstremalne huśtawki, o jakich czytamy w biografiach artystów. Raczej "problemy z charakterem" – byłam przecież tylko "wrażliwym dzieckiem", które sprawia kłopoty, nie panuje nad emocjami i jest trochę dziwne. Zdarza się, nie?
W górę, w dół, w górę, w dół...
Nastroje zawsze mną rządziły. W liceum przyszedł pierwszy poważny epizod depresji i wtedy moi rodzice zorientowali się, iż potrzebuję pomocy. Zaczęłam leczenie farmakologiczne i wróciłam na terapię – bo już w dzieciństwie byłam "prowadzona" przez specjalistów.
Bywało bardzo ciężko – smutek, pustka, brak energii, myśli samobójcze. Wszystko wydawało się ciemne, puste, nie do zniesienia. Ale miałam też swoje "górki", których nikt nie traktował jako coś niepokojącego. Czasem czułam euforyczny przypływ energii – potrafiłam całą noc ściągać tapety na telefon albo szukać nowej muzyki.
Działałam na zasadzie "wszystko albo nic". Zachwycałam się do granic, brałam na siebie tysiąc spraw, wkręcałam się w nowe pasje. Przed jednymi wakacjami pamiętam, iż ściągnęłam na MP3 prawie pół tysiąca piosenek – byłam jak w transie. Nie mogłam przestać.
A potem, za każdym razem... wszystko mnie przytłaczało. Wszystko się nudziło. Wszystko porzucałam.
I tak było też w dorosłości. Kiedy zaczęłam interesować się roślinami, kupiłam ich od razu kilkadziesiąt. Z podłożami, doniczkami, książkami – na raz. choćby nie wiedziałam jeszcze, czy naprawdę mnie to interesuje. Po prostu czułam ten wewnętrzny przymus, jakby mnie coś rozpierało. Miałam energię, radość, głód działania, chciałam więcej i więcej. Tak było za każdym razem.
Z czasem impulsywność zaczęła przejmować kontrolę nad moim życiem – zwłaszcza w tych "lepszych" momentach. Pojawiły się kompulsje: objadanie się, zakupy, kredyty. Kiedy było mi źle – kupowałam i jadłam, żeby się cieszyć. Kiedy było mi dobrze – robiłam to samo, bo nie potrafiłam się zatrzymać i czułam ten ogromny, nienasycony głód.
Emocje były jak wahadło. Ale nie myślałam o tym jak o chorobie. Myślałam, iż po prostu już taka jestem: lekkomyślna, zmienna, impulsywna. Głupia i nieodpowiedzialna – tak o sobie mówiłam. A gdy przychodziła depresja, wracał brak siły, zamknięcie w sobie, ciche "umieranie" – wtedy wyrzucałam sobie słabość.
Tyle, iż o ile depresję rozpoznawałam jako coś chorobowego, to te energetyczne fazy wydawały mi się normalne. Choć z czasem zaczęłam się zastanawiać: Czy inni też tak mają? Czy to naprawdę jest "normalne"? Byłam zmęczona tą euforyczną podjarką, która zawsze kończyła się upadkiem.
Dwubiegunówka? Niemożliwe, przecież nie zachowuję się jak w filmach
W końcu, w wieku 34 lat, usłyszałam diagnozę: choroba afektywna dwubiegunowa, typ II. Początkowo nie chciałam w to wierzyć.
"Dwubiegunówka? Bez przesady. To nie może być to. U mnie przecież nie ma takiej skrajności jak w filmach". – Dwubiegunówka nie zawsze wygląda jak w filmach. To mit. Każdy przeżywa ją inaczej – powiedziała moja psychiatra. Pierwsza osoba, która dostrzegła, iż w moim obrazie nie chodzi tylko o depresję, iż moja impulsywność to nie "taki charakter".
Ale przecież nie miałam manii – nie czułam się królową świata, nie biegałam nago po ulicy, nie miałam wizji. Moja lekarka wyjaśniła, iż miałam hipomanie – łagodniejsze fazy podwyższonego nastroju, które trudno rozpoznać jako objaw choroby. A potem – depresje. I tak jedno po drugim, w koło Macieju.
Zaczęłam zgłębiać temat i nagle wszystko zaczęło mieć sens.
Zrozumiałam, iż hipomania to ani "supermoc", ani "nieodpowiedzialność", tylko stan, który często prowadzi do wypalenia. Że nie każdy epizod manii wygląda jak w "Poradniku pozytywnego myślenia", "Mr. Jonesie" czy musicalu "Next to Normal" i iż nie każdy chory ma stany psychotyczne. Że u każdego choroba afektywna dwubiegunowa wygląda inaczej.
Obejrzałam choćby ponownie odcinek serialu "Modern Love", ten z Anne Hathaway, gdzie jej postać z dwubiegunówką, ubrana w wystrzałowe ciuchy, tańczy po supermarkecie jak w musicalu. Ja nigdy tak nie miałam. U mnie hipomania to raczej stan napięcia, ekscytacji, przymusu działania. Nikt z zewnątrz nie powiedziałby, iż ja i bohaterka serialu chorujemy na to samo.
W popkulturze to często spektakl – dramatyczny, ekspresyjny, efektowny. A w życiu? W życiu można przez lata zmagać się z objawami i nie mieć pojęcia. Bo hipomania często wygląda jak kreatywność, zaangażowanie, pasja – niby coś normalnego, tyle iż po niej zawsze przychodzi dolina. Wypalenie. Smutek. Depresja. I to niezrozumiałe poczucie, iż znów coś zawaliłam. Że nie dowiozłam. Że zawiodłam wszystkich – i siebie.
Diagnoza nie tylko ułatwia życie. Czasem je ratuje
Z perspektywy czasu wiem, iż ta diagnoza była ulgą. Pomogła mi zrozumieć, iż to nie moja wina. Że to nie kwestia charakteru. To choroba – i to taka, która przez lata potrafi się świetnie maskować.
Dziś biorę stabilizatory, pomagają. Moje nastroje wciąż są chwiejne, ale znacznie mniej, co jest ogromną zmianą. Nie muszę już się ich bać i nie umawiam się na spotkania w euforii, żeby potem je odwoływać, bo nie mam siły podnieść się z łóżka. Nie mam już tak, iż cała w skowronkach jadę na wycieczkę, a na miejscu chcę już wracać i zakopać się pod kołdrą.
Chodzę na terapię, uczę się regulować emocje, rozpoznawać wzorce, które prowadziły mnie do długów, kompulsji, problemów z jedzeniem. Nie jest łatwo, wróć, jest beznadziejnie trudno, ale przynajmniej wiem, gdzie zacząć.
Piszę ten list, bo chcę, żeby więcej osób wiedziało, iż dwubiegunówka nie zawsze oznacza skrajności. Że można przez lata myśleć, iż "po prostu tak się ma", iż jest się "dziwnym" albo "trudnym", a to coś więcej. I iż diagnoza – choć trudna – potrafi dać spokój. Bo nagle wszystko zaczyna się układać w całość.
***
Ministerstwo Zdrowia radzi: "Jeśli zauważysz, iż okresy obniżonego nastroju są przeplatane okresami nadaktywności, zgłoś to lekarzowi pierwszego kontaktu lub skonsultuj się z psychiatrą. Skierowanie do psychiatry nie jest potrzebne".
Pilnie poszukaj pomocy, jeśli:
masz silne objawy manii lub depresji i czujesz się tak źle, iż sytuacja wydaje się nie do zniesienia,
martwisz się, iż możesz skrzywdzić siebie lub kogoś innego,
martwisz się, iż bliska osoba czuje się bardzo źle lub może skrzywdzić siebie lub kogoś innego.
W nagłej sytuacji zagrożenia życia lub zdrowia:
dzwoń na numer alarmowy 112,
dzwoń na pogotowie ratunkowe 999,
udaj się na najbliższą izbę przyjęć w szpitalu, w którym znajduje się oddział psychiatryczny,
udaj się na SOR (szpitalny oddział ratunkowy) w szpitalu, w którym znajduje się oddział psychiatryczny.