Na ubieranie tegorocznej szopki poszłam lekko przeziębiona. Jak to skomentował Ksiądz Niosący Światło: "Tak to jest, kiedy przez trzy tygodnie staje się o czwartej nad ranem i pędzi do Katowic na poranne roraty" (och, gdyby on tylko wiedział, iż przez cały krakowski okres moich studiów taki stan rzeczy był dla mnie chlebem powszednim, to zmieniłby swój pogląd). Innymi słowy, próbował mi zasugerować, iż jestem zdecydowanie przemęczona i organizm nie miał się jak obronić przed infekcją. Ja tego tak nie odbierałam, każdemu może zdarzyć się przeziębienie, zwłaszcza siedząc całymi dniami w zimnych, uniwersyteckich salach. We wtorkowy poranek na ostatnich roratach ponowił swoją tezę twierdząc, iż otwierając drzwi do świątyni już wiedział, iż jestem na zewnątrz, bo poznał mnie po kaszlu. I w ogóle to coś mu się wydaje, iż to będą dla mnie "magiczne święta". A iż jest on sceptycznie nastawiony do tego sformułowania, to można się tylko domyśleć, co tak adekwatnie miał na myśli.
W pierwszy dzień świąt życzył mi wszystkiego co najlepsze i dopytywał, czy święta były magiczne... Przy okazji zastanawiał się na głos, kiedy zdążyłam się wyspać, skoro byłam na Pasterce, a teraz była Msza o 9:00.
W drugi dzień po Mszy stwierdził, iż już po świętach, więc mogę wreszcie leczyć ten mój "okropny kaszel" i wyleżeć się w związku z tym w łóżku (co za przewrotność losu - rok temu sam leżał w tym czasie z temperaturą i zapaleniem oskrzeli w łóżku). Polecił mi choćby jakiś syrop przeciwkaszlowy, ale w to akurat zaopatrzyła mnie pracująca w aptece pani Barbórka u której byłam przed świętami z życzeniami.
No więc grzecznie i posłusznie po powrocie do domu położyłam się do łóżka, zwłaszcza iż po prostu musiałam odpocząć po całym niezbyt łatwym miesiącu, w którym wczesne wstawanie zdawało się najmniejszym problemem. Początkowo miałam pisać jakąś z licznych prac zaliczeniowych przewidzianych na ten semestr, ale chwilowo nie miałam do tego dosłownie głowy. Za to z przyjemnością sięgnęłam do stosu książek, leżącego na stoliku nocnym przy łóżku.
Tytuł: "Stulecie przeszkód. Polacy na igrzyskach"
Autor: Daniel Lis
Wydawnictwo: Agora
Warszawa 2022
Liczba stron: 520To, iż lubię sport wie wiele osób. Zwłaszcza mój aktualny trener. I znając to moje zamiłowanie do sportu postanowił na urodziny sprezentować mi książkę opowiadającą o startach Polaków na igrzyskach olimpijskich, letnich i zimowych oraz paraolimpiadzie. Lepszego prezentu nie mogłam sobie wymarzyć.
Całość została podzielona na osiem rozdziałów. Początkowo mnie to dziwiło, tym bardziej, iż nasze ekipy startowały na znacznie większej ilości imprez tego rodzaju. A jeżeliby dorzucić do tego jeszcze zimowe igrzyska olimpijskie oraz paraolimpiady (również letnie i zimowe, chociaż nie braliśmy w nich udziału od samego początku) to wychodzi całkiem niezła liczba. Jednak z każdym przeczytanym rozdziałem zaczęłam rozumieć zamysł, jaki przyświecał autorowi. Pierwszy rozdział nie tylko opowiada o pierwszych letnich igrzyskach olimpijskich w których brali udział Polacy (Paryż 1924) z perspektywy medalisty Adama Królikiewicza (w jeździe konno), ale też przybliża ideę powstania ruchu olimpijskiego. Drugi rozdział przedstawia letnie igrzyska olimpijskie w Berlinie w 1936 roku z perspektywy lekkoatletów, ale też rozwój nazizmu w III Rzeszy wraz z jego następstwami. W trzecim rozdziale poznajemy letnie igrzyska w Londynie (1948) i Helsinkach (1952) na przykładzie polskiego boksera Aleksego Antkiewicza, ale też problemy, jakie napotykał ogólnoświatowy sport po II wojnie światowej. Rozdział czwarty to rok 1960 i zimowe igrzyska olimpijskie w Squaw Valley, na które pojechaliśmy z łyżwiarką szybką - Heleną Majcher. Przez kilkanaście stron podglądamy jej przygotowania, a także przygotowania Amerykanów, wraz z słynnym Waltem Disney'em do najważniejszej zimowej imprezy. Igrzyska Olimpijskie w Monachium w 1972 roku zawsze uważałam za czarną kartę w historii światowego sportu ze względu na zamach terrorystyczny, jaki miał wtedy miejsce. Autor książki poszedł tym samym tropem w piątym rozdziale książki. A jednocześnie przedstawił niezwykłą historię jednej z ofiar, która przed laty wyemigrowała z Polski do Izraela - trenera ciężarowców Jaakowa Springera. Szósty rozdział jest mi szczególnie bliski, ponieważ pokazuje powstanie i rozwój ruchu paraolimpijskiego, a przy okazji czytelnik ma okazję poznać historię dwóch wybitnych polskich paraolimpijczyków - Ryszarda Tomaszewskiego oraz Barbary Bedły - Tomaszewskiej. Siódmy rozdział pertraktuje o igrzyskach olimpijskich w Atlancie w 1996 roku, a w tle toczy się historia mistrzyni olimpijskiej w strzelectwie, Renaty Mauer - Różańskiej. Ostatni, ósmy rozdział rozdział przedstawia igrzyska w Tokio, które toczyły się w dobie pandemii koronawirusa i sprawę osób o orientacji LGBT biorących w nim udział.
Powyższa książka idealnie wpisała się w obchodzone w tym roku 100 - lecie udziału Polaków w igrzyskach olimpijskich. Przedstawia najważniejsze momenty w historii ruchu olimpijskiego, ale też wybitnych polskich sportowców, którzy na zawsze już zapisali się w historii sportu. Książka, mimo iż dość grubych rozmiarów, jest napisana w bardzo przejrzysty i jasny sposób, dzięki czemu dobrze się ją czyta. Przeprowadzone wywiady tylko nadają jej atrakcyjności. Pozytywnie zaskoczył mnie rozdział o ruchu paraolimpijskim, bo przecież nie mówi się o nim zbyt dużo i zbyt często. Powiedziałabym, iż to obowiązkowa pozycja dla tych, którzy interesują się nie tylko ruchem olimpijskim, ale samym sportem.
O książce Laury Izabeli Jurgi "Moje pory roku" słyszałam już dawno temu. choćby nie wiem, co skłoniło mnie do jej przeczytania. Może opis treści, która poruszała tak istotną dla mnie tematykę, jaką jest niepełnosprawność? A może zachęciły mnie opinie innych osób? Jednak cieszę się, iż ją wypożyczyłam i przeczytałam, a przy okazji naładowałam moje życiowe akumulatory.
Laura od urodzenia jest osobą dotkniętą tak jak ja niepełnosprawnością. Wskutek przedwczesnego porodu została dotknięta mózgowym porażeniem dziecięcym. Ale i tak miała szczęście - jej brat bliźniak zmarł niedługo po urodzeniu. Dzięki uporowi rodziców oraz swojemu własnemu, żyje podobnie jak rówieśnicy - skończyła podstawówkę, liceum oraz studia, chociaż na każdym etapie towarzyszyła jej rehabilitacja, mieszka samodzielnie, pracuje, a także podróżuje po Europie. Ma wielu znajomych oraz kochającą i wspierającą rodzinę. Z dnia na dzień pokonuje kolejne bariery na różnych płaszczyznach, chociaż niekiedy dostaje od życia przysłowiowe cięgi. Tak było np. wtedy, gdy w wypadku samochodowym zginął jej ukochany siostrzeniec, a drugi, także przedwcześnie urodzony, bardzo długo walczył o życie w szpitalu. Wszystko to jednak nie tylko nie pokonało jej, ale wręcz sprawiło, iż z każdej tego typu próby wyszła silniejsza.
Książka jest autobiografią, a więc opowiada prawdziwą historię. Taką, jaka mogła się przydarzyć każdemu z nas. Z Laurą można się "zaprzyjaźnić" - jej pogoda ducha połączona z dystansem do samej siebie sprawiają, iż staje się ona w oczach czytelnika autentyczną, ale pełną życia i pomysłów osobą. Życie zostało opisane na kanwie pór roku - w każdej z nich coś się działo, każda z nich coś zabrała, ale też dała. I tak adekwatnie jest z życiem każdego z nas. Jest ono wpisany w nieodłączny roczny cykl, a każda z pór roku niesie za sobą i dobre i złe chwile.
Tytuł: "Sosnowiec. Spacerownik historyczny"Autor: Dariusz Kmiotek
Wydawnictwo: Dikappa
Dąbrowa Górnicza 2011
Liczba stron: 366
Przyznam szczerze, iż tej książki jeszcze nie przerobiłam w całości (zostało mi jakieś 30 stron, tyle ile na jeden wieczór). Jest ona jednak w miarę schematycznie napisana, toteż myślę, iż mogę już o niej napisać co nieco.
Będąc w pierwszej klasie gimnazjum z finału konkursu wiedzy o moim mieście wyszłam z książką tego samego autora o jego dzielnicach okraszoną pocztówkami sprzed lat. Byłam ją zauroczona i wertowałam ją przez pewien czas prawie bez przerwy, od pierwszej do ostatniej strony. Kiedy po kilku latach dowiedziałam się, iż Dariusz Kmiotek wydał kolejny album ze starymi widokówkami, tym razem dotyczący Sosnowca, postanowiłam, iż kiedyś go też przeczytam. A koniec 2024 roku okazał się idealnym ku temu momentem.
W zasadzie zawartość książki nie odbiegła od moich oczekiwań - składały się na nią skany starych widokówek, jakie można było przed laty wysłać z Sosnowca posegregowane według dzielnic, na jakie podzielono miasto. Podobny układ miała wspomniana przeze mnie książka "Ukłony z Dąbrowy". Poza tym każdy rozdział opatrzono krótką charakterystyką danej dzielnicy. Przeglądając kolejne widokówki można porównać wygląd dawnego Sosnowca z tym, który znamy aktualnie. Zresztą bardzo często stosowano w pozycji zabieg, ukazujący kartki pocztowe przedstawiające ten sam obiekt na przestrzeni lat.
W zasadzie po tych kilku dniach poczułam, jak bardzo potrzebowałam odpoczynku po tych niespełna trzech miesiącach po rozpoczęciu roku akademickiego. Podobno nie da się wyspać na zapas. Z drugiej jak mnie pytają, czy ja spać nie mogę, to odpowiadam, iż wyśpię się po śmierci. Ot, czarny humor w moim wykonaniu. Mam tylko nadzieję, iż dotrwam do sesji, iż przebrnę przez nią. A potem? Potem będzie już z górki. Przynajmniej mam taką nadzieję.