„Kiedy miałam depresję często udawałam, iż wszystko jest dobrze. Chociaż moje przyjaciółki widziały, iż coś się dzieje, potrafiłam postawić się na baczność i sprawiać wrażenie, iż wszystko jest ok. Musiałam sama dojść do tego, iż warto mówić otwarcie, ale to wymagało pozbycia się wstydu, uznania tego, iż depresja to choroba” – mówi Gośka Serafin, dziennikarka, która w podcaście „Bez Farbowania” pokazuje, iż depresja to choroba, z którą można żyć i nie jest to powód do wstydu.
– Jak zaczęła się twoja depresja?
– Na pewno nie pojawiła się z poniedziałku na wtorek. To był raczej proces, jak powolne zbieranie kamyczków do plecaka, takie codzienne przekraczanie siebie: „a, dam radę”, „jutro będzie lepiej”. Wciąż dawałam sobie złote rady: „może gdybyś się bardziej postarała”, „weź się w garść” – takie stereotypowe. Depresja nie bolała mnie fizycznie, jak to się może zdarzać pod postacią objawów somatycznych. W moim przypadku to był taki sączący się smutek, wycieńczenie, w końcu lęk – jakby organizm powoli mi się wyłączał. Aż pewnego dnia poczułam, jakbym nie miała już kontroli nad życiem.
– Atak paniki?
— Dziś myślę, iż chyba tak, choć wtedy tego nie wiedziałam. Jechałam, jak co dzień, metrem do pracy do TVP na Woronicza i w którymś momencie zorientowałam się, iż nie pamiętałam, na jakiej stacji mam wysiąść. To było bardzo dziwne uczucie: patrzyłam na tabliczkę z nazwami stacji i kompletnie nie wiedziałam, o co chodzi. Jakby wywaliło mi bezpieczniki. Koszmarne uczucie. W końcu wysiadłam, okazało się, iż nie tam, gdzie trzeba, więc wróciłam do metra i w końcu zaskoczyło. Ale przez cały czas było dziwnie, nie umiałam sensownie złożyć zdania, dogadać się z wydawczynią. Jakoś przeżyłam wywiad, który tego dnia prowadziłam, ale co interesujące – choćby przez myśl nie przeszło mi żeby tego nie robić, a to w końcu było na żywo.
– Czy ktoś zauważył, co się wtedy z tobą działo?
– Po raz pierwszy zapisałam sobie nazwisko osoby, z którą miałam rozmawiać – a przecież moich rozmówców, polityków, znałam od lat! I tak, tego dnia mój gość zauważył, iż coś jest nie tak. To nie byłam ja: ta harda, zawzięta, denerwująco dopytująca się o wszystko dziennikarka. Kiedy skończyliśmy, zapytał: „co to było?”. Wtedy zdecydowałam się zadzwonić do psychiatry, do którego telefon już od jakiegoś czasu miałam. Jednocześnie naszły mnie silne rezygnacyjne myśli i to było przerażające, bo to było coś zupełnie mi obcego. Zrozumiałam, iż nie ma na co czekać. Przy drugim epizodzie depresyjnym takim impulsem były myśli samobójcze – wtedy uznałam, iż przestaję sobie ufać, nie byłam pewna czy nagle czegoś sobie nie zrobię. Poszłam więc do psychiatry i chociaż byłam bardzo zdeterminowana, by ktoś mi pomógł, to było jednak ciężkie przeżycie. Miałam wrażenie, iż zwariowałam. Z samą bezsennością, smutkiem, anhedonią nie poszłabym wtedy do lekarza. Myślałam, iż tak wygląda dorosłe życie. Ale kiedy już do niego trafiłam i przepisał mi leki nie miałam choćby sekundy zastanowienia czy należy je brać. Potrzebowałam wsparcia, by przestać się tak koszmarnie czuć.
– Pomogły?
– Tak, ale dopiero po paru tygodniach. To oczekiwanie na poprawę było trudne. Kiedy ktoś zgłasza się do lekarza, bo już ciężko mu wytrzymać, chciałby szybkiej poprawy. Nie da się przecież wyłączyć życia na te parę tygodni. Poza tym nie było mowy o wzięciu zwolnienia; oczekiwałam, iż leki wszystko załatwią. Oczywiście lekarz powiedział mi, iż być może powinnam zmienić pracę, a na pewno tryb życia, ale pierwsze, co wtedy pomyślałam, to: „halo, przecież ta praca to całe moje życie, na niej wszystko się opiera, jak mam to zmienić? Nie mogę wziąć mniej dyżurów, bo ją stracę”. No więc po prostu wzięłam leki i czekałam. Na szczęście zadziałały, co nie jest takie oczywiste – a doświadczyłam tego przy drugim epizodzie, który dopadł mnie w pandemii. Musiałam wtedy zmieniać leki kilka razy, a to dodatkowe tygodnie, bo robi się to według procedury schodzenia z dawki.
– Jak zorientowałaś się, iż to już adekwatny lek?
– Po prostu zaczęłam czuć się lepiej, miałam więcej energii, gdy się budziłam, miałam ochotę wstać – wcześniej od razu myślałam co odwołać i czy na pewno nie mogę zostać w łóżku. Stopniowo zaczęłam mieć małe życiowe zachcianki: ochotę na wyjście do kina, na spotkanie z kimś. W depresji nic nie miało sensu i to było bardzo dotkliwe. Cały czas boję się powrotu do tego stanu, który odbiera jakiekolwiek moce. Jakby kasował mi się w mózgu plik z ochotą na życie. W depresji ciężko przypomnieć sobie, iż kiedyś było lepiej, nie ma więc myślenia: „za jakiś czas znowu tak będzie”.
– I faktycznie po pierwszym epizodzie, przyszedł drugi…
…który był dużo silniejszy niż pierwszy. Oczywiście na początku oceniłam to jako porażkę, ciężko było mi przekonać samą siebie, iż przecież to się leczy. Nie miałam wiary, iż tym razem się uda. (PAP)
Monika Grzegorowska, fot. pixabay.com
Data publikacji: 07.04.2025 r.