Czyżby się ucieszył z naszej obecności?

na-sciezkach-codziennosci.blogspot.com 3 miesięcy temu
Kiedy ogłoszono, iż Adrian Galbas został mianowany metropolitą, pomyślałam sobie, iż dobrze by było jechać do Warszawy na Jego ingres. A kiedy odprawiał dla nas Mszę świętą z obrzędem wprowadzenia katechumenów do wspólnoty Kościoła, podzieliłam się tym pomysłem z Madziałkiem. Jak myślicie, czym to się skończyło? Tym, iż zaraziłam tym pomysłem jedną z moich najlepszych przyjaciółek, która w ciągu kolejnych kilkunastu minut kupiła bilety kolejowe do Warszawy i z powrotem na ten dzień. Takiego obrotu rzeczy się nie spodziewałam, chociaż cieszyłam się, iż nie pojadę tam sama. W dwójkę zawsze raźniej.
Z niecierpliwością wyczekiwałyśmy tego dnia, jednocześnie śledząc informację na temat zbliżającego się ingresu. Już nie wiem, która z nas pierwsza trafiła na film, w którym przyszły metropolita warszawski zaprasza na to wydarzenie, ale odebrałyśmy jako skierowane też do nas. I jakoś tak jeszcze bardziej chciało nam się jechać.
Już wcześniej umówiłyśmy się z Madziałkiem, iż skoro jedziemy z S-ca z samego rana, to będę nocować u niej, żeby już chociaż w sobotę nie zrywać się po czwartej z łóżka, jak to miało miejsce w tygodniu, kiedy jeździłam do Kato na akademickie roraty. Umówiłam się z nią jednak dopiero na 20:00, bo przecież o 18:00 jeszcze byłam na wieczornej Mszy świętej roratniej. Widziałam to nieme pytanie w oczach Księdza Niosącego Światło po co mi taki duży plecak z karimatą, ale myślę, iż jeszcze kiedyś mu opowiem o tym dniu. W każdym razie po Mszy oddałam mu kontrolki z tego dnia i popędziłam na autobus jadący do S-ca. Na miejscu czekał już na mnie Madziałek i razem ruszyłyśmy w kierunku jej domu. A po drodze opowiadałam jej o akcji z próbną ewakuacją przeciwpożarową, jaką mieliśmy w Instytucie Pedagogiki. Nie chcę nic mówić, ale gdyby tak wyglądała prawdziwa ewakuacja, to wiele osób mogłoby jej nie przetrwać...
W sobotę wstałyśmy skoro świt i niespiesznym krokiem udałyśmy się na stację kolejową, z której tuż po godzinie 6:02 odjeżdżał pociąg mający nas zabrać do Warszawy. Po drodze okazało się, iż staje on jednak w mojej miejscowości, ale przecież nic się nie stało. Przynajmniej spędziłam miły wieczór, co pewnie nie miałoby miejsca, gdybym wsiadała u siebie. Ogólnie zastanawiam się, czy kiedykolwiek pojadę pociągiem bez żadnych przygód. Tym razem - w Zawierciu musiała interweniować w pociągu policja, przez co był on opóźniony ponad 30 minut. Na szczęście po drodze ta strata została wyrównana i na peron w Warszawie Centralnej pociąg wjechał o czasie. W ogóle stwierdziłyśmy, iż wcale byśmy się nie zdziwiło, gdyby z tego samego pociągu wyszedł sam Adrian Galbas, chociaż logika podpowiadała nam, iż to nie jest możliwe.
Wysiadłyśmy z wagonu i zaopatrzone w googlemaps wyruszyłyśmy na podbój stolicy. Co prawda na Stare Miasto, gdzie znajduje się archikatedra warszawska można dojść spokojnym marszem w niecałą godzinę, no ale było dosyć zimno i ostatecznie postanowiłyśmy podjechać tramwajem. Na piesze spacery przyjdzie jeszcze czas. Bo może na przełomie wiosny i lata pojedziemy z Madziałkiem do Warszawy już całkowicie na luzie.
Na odpowiednim przystanku wysiadłyśmy i udałyśmy się na Stare Miasto. Trochę żeśmy się zastanawiały, która z dwóch blisko stojących świątyń to szukana przez nas świątynia, na szczęście bardzo gwałtownie na ścianie jednej z nich dostrzegłyśmy tabliczkę informującą, iż to jest ona. Jak się potem dowiedziałyśmy, ta druga to kościół jezuitów, z którego wyruszyła procesja z nowym metropolitą warszawskim, a w którym potem można było oglądać całą uroczystość na wystawionym tam telebimie i jeszcze można było przyjąć Komunię świętą.
Na rozpoczęcie ingresu czekałyśmy około godziny, ale opłacało się, gdyż miałyśmy dosyć dobrą miejscówkę. Co prawda główny widok zasłaniał nam filar (tutaj uznałyśmy wyższość naszej katowickiej katedry, gdzie wszystko jest dobrze widać), ale przynajmniej siedziałyśmy. I mogłyśmy zobaczyć procesję, która przeszła przez główną nawę świątyni. Dobrze, iż abp Galbas wyróżnia się wzrostem, przynajmniej trudno go było przeoczyć spośród innych. Tradycyjnie wszyscy czekali na homilię nowego metropolitę warszawskiego. Ta trwała prawie 30 minut i brzmiała dokładnie tak:
Kiedy nadeszła chwila Komunii Świętej wraz z Madziałkiem ustawiłyśmy się w jednej z kolejek. Nie spodziewałyśmy się niczego szczególnego, dlatego ze zdumieniem odkryłyśmy, iż prowadzi ona do samego metropolity. Nie wiem jak w przypadku Madziałka, ale mi serce zaczęło szybciej bić. Co ciekawe, kiedy podeszłyśmy do niego, zdawał się lekko uśmiechnąć na nasz widok. A może po prostu tylko nam się tak wydawało? Bo chyba mało prawdopodobne, aby pamiętał kogoś takiego, jak ja. Tradycyjnie ze wzruszeniem śpiewałam wraz z innymi hymn "Ciebie Boga wysławiamy", który od kilkunastu lat znam wręcz na pamięć. A choćby gdybym się pomyliła to każdy uczestnik ingresu otrzymał broszurkę, w której wydrukowane były treści wykorzystanych w nim utworów.
Przy pieśni "Misericordias Domini" abp Galbas udał się do krypty, w której leżeli jego poprzednicy (m.in. prymas August Hlond czy też Prymas Tysiąclecia Stefan Wyszyński), po drodze błogosławiąc zgromadzonym w katedrze wiernym. Wiedziałyśmy, iż to już koniec, więc powoli kierowałyśmy się ku wyjściu. To tam spotkaliśmy się z klerykami z Wyższego Śląskiego Seminarium Duchownego, którzy też przyjechali na ingres. Przy okazji Madziałek zapytał Mateo, czy nie byłoby szansy, abyśmy zabrały się z nimi do Katowic. Mateo miał dopytać ekonoma, który organizował wyjazd i dać znać.
Klerycy poszli na obiad do Warszawskiego Seminarium Duchownego, a my z Madziałkiem do McDonalda. Na co dzień nie chodzę do tego typu restauracji (no może zimą, żeby się ogrzać i nie marznąć), ale na wyjeździe to całkiem niezła opcja, zwłaszcza gdy nie wie się, gdzie iść coś zjeść.
W międzyczasie Mateo dał znać, iż możemy z nimi jechać, bo mają wolne miejsca. Przyszedł też po nas pod Maka, a potem trochę pochodziliśmy po starówce.
Nie ma nic lepszego od kawy w doborowym towarzystwie
W świąteczno-wyjazdowych nastrojach
Autobus z katowickimi seminarzystami odjeżdżał o 16:00 spod słynnego zamku królewskiego. Zaopatrzona w dwa wyszukane na straganie magnesy (jeden dla Dorci i Robcia, bo wiem, iż zbierają, a drugi dla mnie, bo jeszcze takiego nie miałam w swojej kolekcji) w ślad za Madziałkiem i Mateem zaczęłam podążać w stronę autokaru. Trochę było nam żal opuszczać naszą stolicę, ale być może jeszcze w przyszłym roku uda nam się podjechać tam na jeden dzień, tak typowo na zwiedzanie.
Tak naprawdę to była dobra decyzja, aby zabrać się z klerykami do Kato. Dzięki temu na miejscu byłyśmy krótko po godzinie 19:00 (normalnie to o tej godzinie wyjeżdżałybyśmy pociągiem do S-ca). W dosyć dobrych humorach, pełne pozytywnych wrażeń, zmierzałyśmy w stronę dworca PKP, skąd pojechałyśmy do Madziałka. choćby przez chwilę zastanawiałam się, czy nie wrócić do siebie, wszak godzina była jeszcze wczesna. Ale zanim dojechałyśmy do S-ca, zanim dotarłyśmy do Madziałka, u której miałam rzeczy, to trochę zeszło. Ostatecznie zostałam przy pierwotnym pomyśle pozostania u niej na jeszcze jedną noc. Przynajmniej znowu miałam z kim pogadać. Bo wiecie, niby w domu rozmawiam z Pusią (to mój kot), ale to jest bardziej monolog niż dialog.

Idź do oryginalnego materiału