"Czekasz na tą jedną chwilę,
serce jak szalone bije,
zrozumiałem po co żyję,
wiem, iż czujesz to co ja.
Ej, za krótko trwa godzina,
niech się chwila ta zatrzyma,
swoim szczęściem chcę nakarmić,
calutki świat, zdziwiony tak"
Marzyłam o tym spotkaniu od dawna. Czasami mocniej, czasami słabiej. Ale temu pragnieniu pozostawałam w miarę wierna. Odżyło ono we mnie ostatnio z niezwykłą siłą. Wraz z każdym przeczytanym na jego temat artykułem, z każdym obejrzanym wywiadem, reportażem, czy też relacją z zawodów sportowych w których brał udział, z każdą audycją radiową coraz bardziej go podziwiałam jako człowieka, ale też i sportowca. I chociaż można powiedzieć, iż trochę pogubił się w swoim prywatnym życiu, to w dalszym ciągu nie stracił nic w moim życiu. W ostatnim czasie przeczytałam jedną z jego autobiografii. Przeczytałam wiele negatywnych opinii na jej temat, ale jak dla mnie nie była ona taka zła.
Tytuł: "... i o to chodzi"Autor: Robert Korzeniowski, Krzysztof Wyrzykowski
Wydawnictwo: Studio Emka
Warszawa 2005
Liczba stron: 230
Robert Korzeniowski jest niewątpliwie jednym z najbardziej utytułowanych polskich sportowców. Ma na swoim koncie wiele zwycięstw, w tym cztery tytuły mistrza olimpijskiego. Jak dotąd nikt nie powtórzył takiego wyniku. Co prawda Irena Szewińska zdobyła aż 7 olimpijskich medali, ale tylko 3 z nich było złotych. Wraz ze zdobyciem czwartego olimpijskiego złotego medalu zakończył swoją karierę, co nie oznaczało końca przygody ze sportem.
Książka "... i o to chodzi" została napisana w rok po Igrzyskach Olimpijskich w Atenach w 2004 roku. To właśnie ta impreza rozgrywana w kolebce idei Igrzysk spina niczym klamra wszystkie wydarzenia opisane w książce. Pan Robert opisuje w niej swoją dosyć barwną karierę sportową, nie wstydząc się porażek, ale też i zbytnio nie chełpiąc sukcesami. Widać, iż do jednego i do drugiego podchodzi z dystansem tak, aby "nie zwariować". W rozdziałach nie brakuje opisów dzieciństwa i młodości, z jednej strony beztroskiego, a z drugiej polegających na walkach z kolejnymi chorobami i samym sobą. Dużo życia poświęcono też życiu prywatnemu, ale i przygotowaniu do poszczególnych startów oraz wspomnień z nimi związanych.
Widać, iż pisanie tej książki przysporzyło panu Robertowi dużo emocji. Czuć je niemal w każdym z tworzących ją zdań. Autor nie zawsze zachowuje chronologię zdarzeń w swojej opowieści. Wiem, iż wielu ludziom może to przeszkadzać, ale ja po prostu wyobrażałam sobie, iż on to opowiada, jak wywiad narracyjny. A prawdopodobnie wielu z nas podczas wspomnień mówi o przeszłości, po czym wraca do teraźniejszości. Mimo to trzeba przyznać, iż nasz mistrz olimpijski ma lekkie pióro i wyjątkową umiejętność przenoszenia myśli na papier. W sumie jak każdy humanista. W opisach startów jest dynamika, w rozdziałach poświęconych życiu rodzinnemu - nutka romantyzmu. Ech, aż nie chce się wierzyć, iż ten związek nie przetrwał, ale może dobrze, skoro jedno i drugie miałoby się męczyć.
Po lekturze postać Roberta Korzeniowskiego stała mi się jeszcze bliższa. Wiem, iż napisał jeszcze jedną książkę, a więc mam postanowienie, aby ją przeczytać.
Ale to jeszcze nie teraz. Teraz przyszedł czas na spełnienie marzenia o spotkaniu z czterokrotnym mistrzem olimpijskim w chodzie. Jak można się domyśleć, okazji ku temu było sporo, ale zawsze jakoś umykały mi one sprzed nosa. Dowiadywałam się o nich po fakcie. Z jednej strony czułam smutek, ale z drugiej wierzyłam, iż w końcu mi się uda spełnić to pragnienie.
O obecności pana Roberta podczas Centralnego Klubu Pacjenta odbywającego się w MCK w Kato dowiedziałam się przypadkiem. To było to. Pomyślałam sobie, iż teraz albo nigdy. Wiem, iż z tym "nigdy" to gruba przesada, ale popchnęło mnie to do tego, aby zarejestrować się na wydarzenie. Tym bardziej, iż nic nie traciłam, a mogłam tylko zyskać. Zobaczyć swój autorytet jeszcze z czasów dzieciństwa to nie byle co. Zresztą sam program dnia był bardzo bogaty i zapowiadał się niezwykle interesująco, a więc każdy mógł znaleźć w nim coś dla siebie.
Trochę obawiałam się tego, iż praktyki nałożą mi się na wydarzenie, na szczęście miałam je z rana, co tylko odrobinkę kolidowało z planem spotkania. Ewentualnie nasilenie objawów kolejnej, ostatnio wykrytej u mnie choroby. Na szczęście żadnych niespodziewanych wypadków nie miałam. W ostateczności na miejscu pojawiłam się tuż po godzinie 10. Ubrana w nową niebieską koszulę niepewnie poruszałam się po obiekcie. Trochę pochodziłam po stoiskach i wystawcach, trochę posłuchałam prelekcji. W jakiś sposób musiałam zabić czas, żeby nie zwariować. A przy okazji dowiedziałam się wielu ciekawych rzeczy na temat działania ludzkiego organizmu. Swego czasu, w gimnazjum, uwielbiałam biologię, a w szczególności pasjonowało mnie wszystko, co dotyczy funkcjonowania naszego ciała. Aż mi głupio, iż na pedagogice z biomedyki miałam tylko 3,5, ale jak już ustaliliśmy - materiał był zbyt obszerny dla kogoś niezwiązanego z medycyną. Za to Wybrane zagadnienia z anatomii i fizjologii człowieka zaliczyłam na 4,5, więc chyba nie jest z moją wiedzą aż tak źle. A samo zainteresowanie ludzkim ciałem pozostało mi do dzisiaj.
(na tym ostatnim zdjęciu w środku jest siedzi Apoloniusz Tajner)Wreszcie konferansjerzy zapowiedzieli, iż już za chwilę na scenie pojawi się on - Robert Korzeniowski. Serce zaczęło mi mocniej bić, bo oto po 24 latach i dwóch dniach (czyli od dnia, kiedy po dyskwalifikacji Meksykanina Segury zdobył złoty medal w chodzie na 20 km) miało spełnić się jedno z moich marzeń. Miałam na własne oczy zobaczyć tego, który wielokrotnie dodawał mi sił podczas biegów, chociaż choćby o tym nie wiedział. Bo zawsze kiedy brakuje mi sił do dotarcia do mety, powtarzałam sobie, iż Kusociński dawał radę, Szewińska dawała radę, Korzeniowski dawał radę, to i ja muszę dać radę. I jakoś mi to pomagało.
Pan Robert na scenę wbiegł, jak przystało na sportowca. W kilku słowach powitał zgromadzonych gości, a następnie zaprosił na hol, gdzie miał przygotowanych parę prostych ćwiczeń na rozruszanie naszych mięśni, kości i stawów. Czyż może być coś przyjemniejszego od gimnastyki z mistrzem olimpijskim? I to czterokrotnym?
W ćwiczeniach towarzyszyła mu jego aktualna żona, Justyna. Przemiła i przesympatyczna kobieta. Już na pierwszy rzut oka wyraźnie widać, iż doskonale się rozumieją i uzupełniają. Wydarzenie trwające ok. godziny zgromadziło dość sporą ilość odbiorców. Trochę obawiałam się, czy poradzę sobie z niektórymi ćwiczeniami, zwłaszcza tymi wymagającymi równowagi, ale okazało się, iż zupełnie bezpodstawnie. Z jednymi radziłam sobie lepiej, z innymi gorzej, udało mi się jednak wykonać praktycznie wszystkie. A musiałam się starać, bo w pewnym momencie wylądowałam tuż przed sceną. Głupio by było zbłaźnić się przed swoim mistrzem. Tym bardziej, iż oboje ukończyliśmy katowicki AWF, a więc uczelnię typowo ruchową.
Już podczas ćwiczeń pan Robert zapowiedział, iż po nich będzie możliwość zrobienia sobie z nim zdjęcia. Po raz kolejny szybciej zabiło mi serce. Zdjęcie z Mistrzem! W dodatku mistrzem do potęgi czwartej. Od razu schowany w kieszeni spodni aparat fotograficzny przestał mi ciążyć. Jednak kiedy zobaczyłam ogromną kolejkę tak samo chętnych ludzi, pomyślałam, iż chyba się to nie uda. Że za dużo chcę i oczekuję, iż może samo zobaczenie pana Roberta, wykonanie z nim kilkunastu ćwiczeń oraz przybicie z nim "piątki" po wszystkim powinno mi wystarczyć. Stałam na końcu kolejki z uśmiechem patrząc na tych szczęśliwców, którym już to się udało. Z reguły były to całe grupy, które przybyły na wydarzenie, ale wśród nich byli i tacy, którzy chcieli mieć indywidualne zdjęcie. Wiele osób prosiło też o autograf na książce lub w zeszycie. Nie zazdrościłam im, bo i tak dostałam więcej, niż się spodziewałam. Zresztą w międzyczasie zrobiłam sobie zdjęcie z panią Justyną (które niestety nie wyszło), więc w ostateczności wystarczyłoby mi ono. Postanowiłam jednak jeszcze nie odchodzić od sceny. Mój entuzjazm zaczął coraz bardziej spadać, kiedy konferansjerka zapytała, czy już wszyscy mają zdjęcie. Niestety, nie potrafię tak po prostu wbić się gdzieś, zresztą obudziła się we mnie moja nieśmiałość. Zresztą gdzież komuś takiemu jak ja, szaraczkowi, pchać się do mistrza? I wtedy wydarzyło się coś zupełnie dla mnie niezrozumiałego.
Już wcześniej obserwowałam pana Roberta i jego stosunek do fanów. Cały czas był uśmiechnięty, cierpliwie pozował do zdjęć, dopytywał, dla kogo jest dedykacja i czy coś szczególnego ma się na niej znaleźć. Rzec by można - zwyczajny, prosty człowiek. choćby o ile był zmęczony, to nie dał tego po sobie w żaden sposób poznać. Widać było, iż chciał być dla wszystkich, chociażby na chwilę. Kilkakrotnie czytałam opinię innych, iż jest zadufany w sobie i myśli, iż wszystko wie. Ja jednak odbieram tą jego wszechwiedzę tak, iż on po prostu dzieli się swoim doświadczeniem w kwestii chodu sportowego. Przecież każdy z nas chce przekazać innym wiedzę, w której czuje się dobrze. Dlaczego w przypadku mistrza olimpijskiego miałoby być inaczej? A jednak zaskoczyło mnie to, iż sam mnie zauważył i zamachał, abym do niego podeszła. Nogi miałam jak z waty, jakby je wmurowało. Zauważył kogoś takiego jak ja - nieważnego, niedostrzegalnego, niewychodzącego zbytnio przed szereg. I chyba tylko siła pragnienia spełnienia marzenia sprawiła, iż wykonałam jego ostatnie polecenie.
Zdjęcie z mistrzem, z kimś, kogo podziwiałam, od kogo czerpałam inspirację i siły, kto mnie wzruszał mieszanką tak pięknych cech sportowca, jak wytrwałość, pracowitość, samozaparcie z jednej strony oraz pogoda ducha, pokora i uczciwość wobec innych i samego siebie z drugiej. Kto wielokrotnie upadał, ale zawsze się podnosił i wszedł na sam szczyt sportowej kariery. Chłopak z małej miejscowości na podkarpaciu podbił cały świat. Z wrażenia połączonego ze wzruszeniem odjęło mi mowę. Aż sama się sobie dziwię, iż zdobyłam się na mój krzywy uśmiech. I iż jedyne co wydukałam, to krótkie "dziękuję". W normalnych okolicznościach pewnie nie powiedziałabym nic. I kolejna niespodzianka - uścisk mojej dłoni przez pana Roberta i krótkie "trzymaj się". choćby o ile mówi tak każdemu, to i tak czuję się zaszczycona, iż w tym gronie znalazłam się też i ja.
Zdjęcie może i nieidealne i nieostre, ale jest i cieszy. Czekałam na nie 24 długich lat. Czy kiedyś zwątpiłam, iż uda mi się spotkać z panem Robertem? Chyba nie, zawsze gdzieś na dnie była we mnie ta nadzieja, iż to się uda. Tylko po prostu dotąd jakoś nie było ku temu okazji. Aż do dzisiaj. Jak już to sobie na spokojnie analizuję to myślę, iż warto było czekać taki szmat czasu. Być może, gdybym spełniła to pragnienie od razu, moje uczucia byłyby całkowicie inne. Nie wiem jakie. Ale często mi powtarzali, iż im dłużej się na coś czeka, tym bardziej to coś cieszy. A może to była próba sprawdzająca mój charakter - czy będę cierpliwie czekać, czy może odpuszczę gdzieś po drodze. Zresztą mam wrażenie, iż całe moje życie składa się z takich prób. Mam nadzieję, iż ją akurat zdałam.
Lada chwila mam kolejne urodziny. Piękniejszego prezentu nie mogłam sobie zrobić. choćby nie chodzi o zdjęcie, ale o samo spotkanie, o to, co z niego wyniosłam. Trochę żałuję, iż nie wzięłam książki, o której pisałam na początku, albo mojego notesu na autografy. Ale może i na to przyjdzie czas. Może jeszcze kiedyś go spotkam. Może będzie szansa na jeszcze jedno zdjęcie, tym razem dużo ostrzejsze. Może uda mi się sfotografować z jego żoną. Może warto dalej marzyć, bo nigdy nie wiadomo, kiedy los okaże się dla nas łaskawy.
Na koniec zostawiam Was z piosenką, która doskonale odzwierciedla mój dzisiejszy stan uczuciowy. Nie, nie zakochałam się w panu Robercie, refren możecie więc spokojnie wyciąć. Za to obydwie zwrotki, i owszem.