Największe obawy pojawiają się na wieść o trzeciej ciąży, potem już z górki
Gdy do prania zużywa się 40 wiader wody ze studni, niedojedzone zupy lądują w zlewie, listwy podłogowe są zrywane pod nieuwagę dorosłych, a tapczany mokną podczas deszczu – można być mimo wszystko zadowolonym z życia, jak wynika z badań nad rodzinami wielodzietnymi. Wychowuje się w nich co czwarte polskie dziecko.
Czworaczki
U Anny i Remigiusza – małżeństwa psychologów z Bydgoszczy – planowanie rodziny zmierzało ku tradycyjnemu modelowi 2+2. Z najstarszą córką, Tosią, Anna spędziła półtoraroczny urlop macierzyński, po czym wróciła do pracy, równocześnie kończąc specjalizację. Opowiada: – Zawsze czuliśmy, iż skoro Tosia wniosła w nasze życie tyle wartości, dobra i miłości, a od początku była dziewczynką lgnącą do innych dzieci, to nastąpi moment powiększenia rodziny.
– Nowina o ciąży trojaczej była dużym zaskoczeniem – kontynuuje Anna. – Po wyjściu z USG usiedliśmy z mężem na ławce, nie bardzo rozumiejąc, co adekwatnie nas czeka. Zaskoczenie, obawa, ekscytacja towarzyszyły nam do kolejnego badania. Wówczas pan doktor oznajmił, iż podejrzewał, iż ktoś jeszcze tam się chowa. I faktycznie – czwarty zawodnik! Byłam wtedy sama na badaniu. Jestem doktorem nauk medycznych i jedyne, co przyszło mi do głowy, to lista możliwych powikłań i przekonanie, iż nie donoszę bezpiecznie ciąży. Wypłakałam się pani pielęgniarce i do domu wróciłam lżejsza o kilka ton żalu. Mąż podszedł do sprawy zadaniowo – pięć minut od wiadomości szukał w internecie siedmioosobowego auta.
Dzieci urodziły się po 30 tygodniach ciąży, ważąc zaledwie 1050–1450 g. Przez dwa miesiące walczyły o życie i tę walkę wygrały, ale pozostały im m.in. drobne wady narządów, zmysłów i rozwoju układu nerwowego rzutujące mocno na reaktywność emocjonalną. Weronika głośno płakała przez wiele godzin, Marcelina cierpiąca na refluks zwracała większość mleka, co Anna wspomina z nutką humoru, bo osoba karmiąca musiała trzymać dziecko pod odpowiednim kątem, jak przy otwieraniu butelki szampana. – Początki były skrajnie trudne – mówi. – Do domu maluchy przyszły z listą 20 leków i specjalnymi wymaganiami opiekuńczymi.
Jako pierwsze wróciły ze szpitala Olga i Marcelina, tydzień później Dominik i Weronika. Do opieki zaangażowano babcie, dziadka, ciocię oraz opiekunki. To był trudny czas pandemii, czyli odseparowania mamy od dzieci na długie okresy pobytu w szpitalu, a potem ostrożnego włączania w opiekę kolejnych osób. Tuleniu maluszków nie było końca. Anna na zmianę usypiała je i ściągała pokarm. Kanapki jadła na raty, niedojedzoną zupę wylewała do zlewu. – Spałam trzy godziny na dobę. Gdy dzieci miały pięć miesięcy, po raz pierwszy wszystkie naraz spały pełne sześć minut – uzupełnia.
Głód i brak snu łatwiej było znieść niż poczucie, iż zawodzi się dzieci. Dla trzyletniej wówczas Antosi powrót mamy ze szpitala nie oznaczał większej zmiany. – Byłam dla niej przez cały czas praktycznie nieobecna – mówi Anna. Córeczka prawie się nie uśmiechała. Wszyscy – rodzice i dzieci – przeszli głęboki kryzys emocjonalny. – Z wycieńczenia chciałam przestać istnieć, bo byłam przekonana, iż nie przeżyję kolejnego dnia, ale potem słyszałam płacz dziecka i wstawałam do dalszej walki – opowiada Anna.
Dzieci są ze sobą bardzo związane. Antosia spędza czas z rówieśnikami, ale w domu chętnie wygłupia się z rodzeństwem, bierze udział w gonitwach, zabawach w treningi koni i tresurę lwów. Opieka nad dwuipółlatkami jest łatwiejsza. Wypad do miasta nie wymaga wkładania całej czwórki do fotelików, a potem do dwóch wózków. Dzieci potrafią same zapiąć pasy. Na spacerach maszerują samodzielnie. Zostają pod opieką jednej osoby. Biorą udział w gotowaniu, sprzątaniu, wyprowadzaniu psa. Od niedawna cała czwórka chodzi do żłobka w Bydgoszczy. Panie ocierają pot z czoła, wypuszczając gromadkę do domu. Każdy opiekun czworaczków czuje się podobnie. – Chwila nieuwagi i znajdujemy wyrwaną bramkę, wylany za kanapę litr soku czy przeprogramowaną pralkę – tłumaczy Anna.
Maluchy różnią się charakterem i temperamentem. Weronika to rozrabiara, uwielbia zwierzęta, nie boi się jazdy konnej i lubi być fotografowana. Marcelina jest bystra, bywa nerwowa, chętnie gra rolę taty albo mamy wobec rodzeństwa. Dominik majsterkuje, demontuje, z wyrywaniem listew podłogowych włącznie. Olga jest przylepą, trochę roztrzepaną, trochę szaloną, z ujmującym uśmiechem. Tosia tańczy, śpiewa, jeździ konno, jest bardzo towarzyska i lubi grać w rodzinie pierwsze skrzypce.
Mama psycholog uważa, iż obok szukania fachowych rozwiązań czasem lepiej po prostu być, kochać dzieci, cieszyć się ze wspólnej zabawy, udanych kontaktów z innymi dziećmi czy spontanicznych przeprosin, gdy ktoś komuś sprawi przykrość. Oboje rodzice pracują zawodowo na własny rachunek – choćby podczas rodzinnego urlopu w Hiszpanii – co jest rozwiązaniem bardzo praktycznym, niemniej jednak plany zawodowe musiały drastycznie się zmienić, podkreśla Anna. Utrzymanie rodziny wielodzietnej to w tej chwili duże wyzwanie. Pomoc finansowa od państwa wystarcza na pieluszki, mleko i część leków. Inne wydatki – wizyty u specjalistów, rehabilitacja, zatrudnienie opiekunki, jak również wyżywienie i ubranka – są ogromne. – Bardzo pomagają nam przyjaciele. Mamy już na ten sezon buty i kurtki na zimę, foteliki samochodowe czy stoliki do zabawy. Gdybyśmy mogli wybrać najlepszą formę pomocy, zdecydowanie byłyby to dostęp do lekarzy bez kolejek oraz przyznanie etatu opiekunce.
Na święta mama czworaczków życzyłaby sobie „wiaderka spokoju”. Dzieci pierwszy raz świadomie wyczekują Gwiazdora i choinki. – Przez kolejny rok jako rodzina wspieraliśmy się, a czworaczki bezsprzecznie wciągnęły w wir codzienności wszystkich bliskich, za co jesteśmy im ogromnie wdzięczni i to miłe móc przy wigilijnym stole podzielić się tą euforią – podsumowuje Anna.
Nigdy nie będziemy sami
Leszek wypatrzył przyszłą żonę na zabawie w Mamliczu. On miał wtedy 19 lat, Zdzisia dwa lata więcej. – Nie przyznałem się, iż jestem młodszy – śmieje się Leszek. – Poznaliśmy się wiosną, przez całe lato jeździliśmy na zabawy, pod jesień zaciążyła. W lutym braliśmy ślub przy 16-stopniowym mrozie.
Dom, w którym mieszkają, pochodzi z 1939 r. W czterech pokojach z kuchnią i łazienką wychowali szesnaścioro dzieci. Pierwszy syn urodził się w 1985 r. Potem jeszcze jedenastka chłopców i cztery dziewczynki. – Jakbym miał więcej córek, to byłyby już poza domem, a tak chłopaki siedzą u nas – narzeka Leszek. – Jesteśmy dziadkami pięciu wnuków i sześciu wnuczek. Najstarsza ma 16 lat, a nasz najmłodszy to 15-latek – wylicza. Zdzisia gładko przeszła do opieki nad parą wnucząt. Syn z rodziną raczej się nie wyprowadzi, nie ma dokąd, nie ma pracy.
Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 52/2022, dostępnym również w wydaniu elektronicznym.
Fot. archiwum prywatne