Bezdomni Polacy są deportowani z Niemiec. Wszystko zgodnie z prawem

natemat.pl 1 miesiąc temu
W Niemczech bezdomność jest znacznym problemem. Na ulicy mieszka ponad pół miliona ludzi. Są wśród nich Polacy, tylko w Berlinie może być ich 5 tysięcy. DW sprawdza, dlaczego trafiają na ulice i jak można im pomóc – pisze Agnieszka Hreczuk.


– Na śniadanie najlepiej jeździć tu, na Frankfurter Tor. A nowe ubrania dostać tu – Janusz pokazuje palcem na liście. – Tu wydają w poniedziałki, a tu – w czwartki. Ja co tydzień biorę nową kurtkę.

Tomasz kiwa głową, stara się zapamiętać natłok nazw i adresów. Nowe zasady, nowe miejsca.

Tomasz (tak się przedstawia) jest na ulicy nowicjuszem. Jest koło czterdziestki, ze wschodniej Polski. W Niemczech regularnie pracował od lat, za pośrednictwem polskich agencji. Ostatnio trafił do Berlina. Tydzień temu stracił pracę, bez podania powodu, ale i – co gorsze – bez wypłaty za dotychczasową pracę i zwrotu kosztów podróży, które musiał wyłożyć. Z pracą stracił też dach nad głową. Został z jedną torbą i plecakiem.

– Bardzo dziwne uczucie – mówi. – Do wczoraj miałeś pokój w hotelu, a dziś nie wiesz, gdzie spać, dokąd iść i do tego nagle zdajesz sobie sprawę, jak jest zimno.

Przez kilka dni Tomasz nocował na ZOB, dworcu autobusowym w zachodniej części Berlina, skąd odjeżdżają autobusy do Polski. Tomasz odjeżdżać nie chciał. Przynajmniej: jeszcze nie. Pojechał na ZOB, bo to miejsce, które kojarzył i do którego znał drogę. Ale ochroniarze go pogonili po kilku nocach, gdy zorientowali się, iż śpiący na ławce Tomasz to nie pasażer, czekający na autobus. Ruszył dalej.

Na berlińskim Dworcu Centralnym trafił do dworcowej kafejki dla bezdomnych. Nic nadzwyczajnego, ale można tam spokojnie usiąść na parę godzin, bez wyganiania i krzywych spojrzeń, zjeść kanapkę, napić się kawy, czy herbaty (reglamentowanych po jednej porcji na turę przed- i popołudniową, aby starczyło dla wszystkich), dowiedzieć się o możliwości pomocy, nie tylko od wolontariuszy, ale i tych, którzy na ulicy są już dłużej. To ważne źródło informacji; zwłaszcza, gdy nie zna się języka, jak w przypadku Tomasza. Trafił na Janusza i jego kolegę.

Janusz na ulicy jest od 10 lat. Najpierw w Holandii, ale został stamtąd deportowany. Po drodze do Polski był Berlin. I tak minęły mu tu już prawie 3 lata. Do Polski nie wróci. – Jestem alkoholikiem, co mam rodzinę obciążać – wzrusza ramionami. – Uważaj, bo ulica wciąga – mówi do Tomasza. Staraj się na niej zostać, jak najkrócej. I nie sam. Bo, jak tłumaczy Janusz, samemu na ulicy jest niebezpiecznie. Napadną, okradną, zabiją. A i człowiek po krótkim czasie wariuje. – Koniecznie znajdź sobie jakiegoś kolegę czy koleżankę, żebyście mogli pogadać i na siebie uważać – przekonuje Janusz. On z kolegą muszą już lecieć, trzeba jeszcze przed powrotem do noclegowni butelek poszukać i oddać do automatu.

Leczymy więcej bezdomnych Polaków, niż wszystkie warszawskie szpitale razem


W Niemczech, według oficjalnych statystyk, na ulicy żyje ponad pół miliona ludzi. Większość to miejscowi, ale ponad jedna trzecia to obcokrajowcy. Wśród tych najwięcej jest Polaków. Oficjalnie: kilka tysięcy. Ale według szacunków streetworkerów, te oficjalne dane nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Sami oceniają liczbę bezdomnych Polaków tylko w Berlinie choćby na 5 tysięcy. To głównie mężczyźni, w wieku 30-40 lat.

– Co noc trafia do nas od 3 do 8 Polaków – mówi Tomasz Skajster, neurochirurg z Vivantes Klinikum Friedrichshain we wschodniej części Berlina. – Na 1000 osób bezdomnych, którym pomagamy w ciągu roku, co drugi jest Polakiem. Tylko w naszym szpitalu leczymy więcej bezdomnych Polaków niż wszystkie szpitale warszawskie – twierdzi.

Szpital Vivantes Klinikum Friedrichshain oddalony jest tylko o parę minut jazdy od Ostbahnhof, Dworca Wschodniego, jednego z kilku berlińskich dalekobieżnych dworców kolejowych.

Dworce to hotspoty bezdomnych. Jest tu ciepło, są duże i otwarte całą dobę, więc mniej się wpada w oko. Na miejscu są toalety i sieciówki fast foodów. Łatwiej coś zjeść, klienci głupio się czują, gdy ktoś głodny na nich patrzy. Kupią kanapkę, oddadzą swoją kawę, wcisną monetę, czy oddadzą butelkę, za którą dostaje się kaucję.

Przy każdym dworcu umiejscowiony jest punkt pomocy, który w określonych godzinach wydaje kawę, kanapki czy pełne posiłki. Na dworcach są też punkty sanitarne, gdzie można dostać tabletkę przeciwbólową albo opatrzyć skaleczenie. Na co dzień to wystarcza.

Alkohol maskuje prawdziwe problemy


– Do nas karetki zwożą pacjentów z poważniejszymi urazami, głównie głowy, kręgosłupa, ale i z odmrożeniami, ranami, w stanie upojenia alkoholowego albo odstawienia, często z atakami padaczki – opowiada Tomasz Skajster, jeden z kilku polskich lekarzy w tym szpitalu.

Nie tylko leczą, ale i tłumaczą w kontaktach z niemieckimi kolegami, bo rzadko który z trafiających tu bezdomnych Polaków zna niemiecki. I starają się pomóc więcej niż tylko doraźnie. Bo pacjent najczęściej zostaje wypisany lub sam znika już następnego dnia, gdy poczuje się lepiej. Przeważnie jednak trafi tu znowu, prędzej, czy później. W najgorszym przypadku nie zdąży trafić, bo wcześniej umrze na berlińskiej ulicy. Tylko w grudniu tak skończyło dwóch pacjentów Tomasza Skajstera.

Jego szef jest Niemcem i joannitą. Zadaniem świeckiego zakonu, zwanego też szpitalnikami, jest pomoc chorym i potrzebującym. Mają własne karetki i sanitariuszy, współpracują z publiczną służbą zdrowia. Szczęśliwy traf dla bezdomnych, bo ordynator Sven Kantelshardt nie tylko wspiera zaangażowanie swoich podwładnych, ale i wykorzystuje swoje kontakty do pomocy. Dzięki temu wielu Polaków udało się po szpitalu umieścić w ośrodku rekonwalescyjnym dla bezdomnych, prowadzonym przez kościelną organizację Caritas. Zyskują czas na wydobrzenie.

Ale prawdziwą pomoc bezdomni mogą otrzymać tylko w Polsce, jak podkreśla Tomasz Skajster. Nie tylko dlatego, iż w Niemczech większości z nich nie ma prawa do leczenia. Psychiatrów z językiem polskim w Berlinie jest trzech, a terminy do nich zabukowane na długo naprzód. – A ci ludzie bez diagnostyki i leczenia umrą na ulicy. Borykają się z wieloma innymi problemami niż ten, z którym aktualnie zjawili się w szpitalu – tłumaczy.

I nie ma na myśli tylko uzależnienia. Według niego alkoholizm to problem wtórny, który pojawia się już na ulicy, ale niekoniecznie to on na nią prowadzi. To zaburzenia osobowości, choroby psychiczne, czy problemy prawne, ciągnące się za nimi od lat – niezapłacone grzywny, alimenty, niewielkie kary. I wstyd przed krewnymi oraz sąsiadami, iż uznają ich za nieudaczników, bo nie wrócą mercedesem, z grubym portfelem.

Łatwe życie na ulicy to mit


– Polacy lądują na ulicy z różnych powodów – podkreśla Katarzyna Niewiedział, pełnomocniczka ds. Integracji w rządzie landu Berlin (Berlin funkcjonuje jako odrębny land w ramach Republiki Federalnej Niemiec, z własnym rządem, nazywanym tu Senatem – red.).

Część stała się ofiarami oszustów i pechowego zbiegu okoliczności, inni bezdomnymi byli od lat, jeszcze w Polsce. Do Berlina przyjechali, bo leży blisko granicy, a wśród bezdomnych krążą opinie, iż tu na ulicy żyje się łatwiej niż w Polsce. Że Niemcy chętnie rzucają drobne, można wyżyć ze zbierania butelek czy sprzedaży w metrze gazetek, tworzonych przez bezdomnych. – Wielu wierzy, iż tu będą mieli lepiej. Ale łatwe życie na berlińskiej ulicy to czysty mit – mówi Katarzyna Niewiedział. Groźny mit.

System pomocy społecznej w Niemczech jest dobrze rozwinięty. Teoretycznie są zasiłki, mieszkania chronione, gdzie bezdomni mogą powoli – ze wsparciem asystentów socjalnych – wychodzić na prostą. Tyle, iż polscy bezdomni nie mają prawa do większości form wsparcia. Obywatel państwa unijnego, by uzyskać w Niemczech prawo do zasiłku socjalnego, musi w Niemczech być zameldowany i samodzielnie się utrzymywać przez minimum pięć lat. Do leczenia ma prawo, o ile jest w Niemczech ubezpieczony. A większość polskich bezdomnych tych warunków nie spełnia. choćby szpitale, leczące ich w nagłych przypadkach, płacą za to z własnej kieszeni.

Bezdomni to problem wizerunkowy. Jest ich coraz więcej, a środków na pomoc i pracowników socjalnych za mało. Gdy parę lat temu bezdomny z Europy Wschodniej zabił spacerowiczkę w berlińskim parku, rozpętała się na nich nagonka. Ówczesny burmistrz Berlina zaapelował do ambasad, by wywiozły swoich bezdomnych obywateli do kraju. Potem sprawa ucichła, ale problem bezdomności cudzoziemców pozostał.

Deportacje do Polski


Adam (imię zmienione) zniknął 24 stycznia. Ze szpitala, do którego trafił z hipotermią, w ciężkim stanie. Jego polski kolega nie przeżył. Adama podleczyli i odesłali z Hanoweru do Polski. Sylwia Jasion stara się go od paru dni zlokalizować. – Jego paszport został w Hanowerze, on sam był na plastrach z fentanylem – opowiada wzburzona.

Sylwia Jasion jest Polką, pracuje w opiece społecznej w Hanowerze, stolicy Dolnej Saksonii. W półmilionowym mieście bezdomnych z Polski jest dużo mniej niż w Berlinie. Sylwia szacuje ich liczbę na 200-300 osób. Podstawowa przyczyna: z Polski do Hanoweru jest znacznie dalej. Z tego powodu i typowy bezdomny tu jest inny. Nie ma praktycznie osób, które przyjechały tu jako bezdomne, licząc na łatwiejsze życie, za to większość to ofiary nieuczciwych pracodawców, jak tłumaczy rozmówczyni DW.

I pozostało inna różnica – z Hanoweru bezdomnych cudzoziemców się deportuje. Wszystko zgodnie z prawem. Obywatel UE ma prawo do swobodnego przemieszczania się i osiedlania, ale musi się sam utrzymywać. Bezdomność tej definicji nie spełnia. W Berlinie deportacje się nie opłacają, bo do granicy stąd zaledwie 80 kilometrów. Policjanci wywiozą człowieka na granicę, przekażą go polskim pogranicznikom. o ile nie jest poszukiwany przez policję, pogranicznicy go puszczają i nikt się nie interesuje, co zrobi dalej. Więc ten wsiada do pociągu i po godzinie jest z powrotem w Berlinie.

Do Hamburga, Kolonii czy Hanoweru trudniej jest wrócić. W 2024 deportowano najwięcej bezdomnych od lat. Nie tylko obywateli Polski, ale i innych państw Europy Wschodniej: Bułgarii, Łotwy, czy Rumunii, choć zdarzają się bezdomni choćby z Hiszpanii.

Teoretycznie wymogiem jest dobry stan zdrowia, by nie narażać na niebezpieczeństwo bezdomnego. Adam był w fatalnym. Przydzielono mu niemieckiego przedstawiciela prawnego, więc Sylwia i jej koledzy już nie mogli dostawać o nim informacji. Szukali jakiegoś śladu Adama, bojąc się o jego życie. Bez skutku. Po tygodniu zjawił się ponownie w mieście. W fatalnym stanie, niemówiący, na wózku.

Jak udało mu się w takim stanie wrócić, nie wiadomo. I już pewnie nie będzie wiadomo. Po paru dniach zmarł. – Nikt nie czuje się odpowiedzialny za jego los i śmierć – mówi Sylwia Jasion. Czuje się bezsilna. To trzecia śmierć bezdomnego Polaka w ciągu 2 tygodni tylko w Hanowerze.

Praca i leczenie rozwiązaniem bezdomności?


W 2022 roku wszystkie państwa unijne zobowiązały się do eliminacji problemu bezdomności do 2030 roku. W styczniu tego roku ministra budownictwa mieszkaniowego zapowiedziała zainwestowanie ponad 20 mld euro w niemieckie mieszkalnictwo socjalne do 2028 roku, by umożliwić dostęp do tanich mieszkań również bezdomnym. Ale nie Polakom, którzy nie mają prawa do pomocy socjalnej. Jak w takim razie można pomóc bezdomnym Polakom na niemieckich ulicach?

– Kluczem do wyjścia z bezdomności jest praca – mówi pełnomocniczka ds. Integracji Katarzyna Niewiedział. – Polskojęzyczni streetworkerzy mówią, iż czasami wystarczy pomóc im wyrobić zagubione dokumenty, załatwić numer identyfikacyjny, żeby mogli legalnie pracować i opuścić ulicę.

Dlatego Berlin – w ramach eliminacji bezdomności – chce rozwijać sieć poradni, do których można się zgłosić, jeżeli pracodawca nie płaci albo wykorzystuje, czy ofertę kursów języka niemieckiego dla bezdomnych, by zwiększyć ich szansę na pracę.

– Bezdomność Polaków w Niemczech można rozwiązać tylko przez ich leczenie w Polsce – twierdzi neurochirurg Tomasz Skajster. – Bezdomni pytani w szpitalu o powrót do Polski, mówią, ze wracać nie chcą. Ale jak już się ich zapyta, czy wróciliby, gdyby nie było tych prawnych zaszłości w Polsce, większość mówi, iż tak.

A często takie zawieszenie kary na czas leczenia, czy wręcz abolicję, można załatwić. I to jest dla nich jedyna szansa, jak mówi lekarz. Dopiero gdy wyleczą swoje prawdziwe problemy, staną na nogi. Może w Polsce, może poza krajem.

Tomasz dał sobie dwa tygodnie. – o ile nie znajdę w tym czasie nowej pracy, wracam do Polski – zarzeka się. Jest zarejestrowany w polskiej agencji pracy, ma wieloletnie doświadczanie w pracy w magazynie. Niemcy ciągle potrzebują ludzi do pracy w tej branży.

W czasie naszego spotkania kilkakrotnie dzwoni do niego telefon, przychodzą sms-y. Tomasz ma nadzieję, iż któraś oferta wypali i teraz trafi na uczciwego pracodawcę. – Musi być dobrze – mówi.

Na razie z noclegowni koło dworca wziął kilka ciepłych ubrań i śpiwór, tak na wszelki wypadek. Nie chce znowu marznąć. Wróci do noclegowni późnym popołudniem, gdy będą wydawać numerki na łóżka na noc. Namiastka normalnego snu po tygodniu na ulicy. Tomasz ma nadzieję, iż niedługo znowu będzie spać w swoim łóżku. Zanim ulica go wciągnie, jak Janusza i wielu innych Polaków.

Idź do oryginalnego materiału